środa, 6 lipca 2011

uwaga, rusza! W odcinkach " Pejzaż retro"


        Zatopione w sepii

        gdy byłam dzieckiem
        kochałam kolor nieba i wody
w słoneczny dzień
barwę marzeń i przestworzy
        spadały kartki z kalendarza
żółkły  fotografie
błękit zmieniał się w sepię
dorosłam do jesieni
teraz tylko wnuk
przypomina o błękicie
kiedy mówi
niebieski to mój ulubiony kolor
i zawiązuje mi na szyi
        apaszkę lazurowych ramion

       
       

        Zaczęłam nietypowo, bo naszła mnie melancholia. Może to wiosna, gdyż słoneczko rozświetliło świat i niebo wreszcie nabrało tej właściwej, lazurowej barwy, a może ciągnie mnie do zagłębiania się w familiine otmęty. W pewnym wieku chyba tak jest, że coraz mocniej czuje się więzi rodzinne. I to zarówno ze zstępnymi, jak i wstępnymi. Więź z wnukami podobno jest czymś nieuniknionym i naturalnym.
Myślę, że kontynuuję jedynie uczucie, którym obdarzyła mnie babcia. Dzięki jej miłości nauczyłam się, iż pomiędzy babcią ,a wnukami może być szczególne porozumienie i więź niepodobna do żadnej innej. Niewątpliwie w dużej mierze właśnie Jej zawdzięczam to, kim teraz jestem...Żałuję, że nie znaliście mojej Babci. Była najpiękniejszą na świecie starszą damą z pomarszczoną, jak jabłko twarzą. Miękką, różową i ciepłą. Przypominała mi złotą renetę zapomnianą na półce, w sianie, przed Bożym Narodzeniem. Jej wnętrze było młode i świeże. Miała  w sobie też mnóstwo dystansu i powagi. Na świat patrzyła z lekkim przymrużeniem oka, gotowa zażartować, gdy absurdalność ówczesnego życia była nie do zniesienia. Do końca życia pozostała młodą, bardzo mądrą kobietą, choć... Dzisiaj chciałabym zacząć Wam ją przedstawiać. Swoje dzieciństwo wspominam jako pasmo radości, przetykanej barwnymi opowieściami o przodkach. Pamiętam, że  uwielbiałam wieczory, kiedy siadałyśmy z babcią w kuchni przy szklance herbaty. Takiej gotującej się jeszcze w brzuchu. Tylko taką babcia Mania  tolerowała. Pod węglową kuchnią trzaskał ogień, a w duchówce piekły się  bałabuchy. Całe mieszkanie wypełniał  zapach  konfitury z róży i drożdżowego ciasta. Pod piecem, na wytartej farbie podłogi, przy metalowej płycie , na której stała stara węglarka, tańczyły pomarańczowe cienie płomieni. Jeszcze do dziś pamiętam morski odcień kafli i mosiężną rurkę okalającą rozgrzaną płytę, na której wisiały ścierki. Gdy ktoś przechodził obok, falowały. Często wyobrażałam sobie, że są to żagle na powierzchni morza. Za oknem wieczór otulał ogród , a ja z otwartą buzią słuchałam i słuchałam...Czasem babcia spowita była w żółty szlafrok z błękitnymi różami. Ten, który szyła podobno przez 10 lat i dopiero moja mama go skończyła. Na głowie miała srebrne ślimaczki rzadkich włosów, spięte na krzyż wsuwkami, aby rano pięknie prezentować się w pobliskiej mleczarni. Na ślimaczkach rozpięta była biała siateczka. To przed ich ewentualną niesubordynacją. Na półce cicho szumiało radio z zielonym oczkiem. Może to był koncert życzeń, a może wiadomości. Kociołek z wodą wzdychał małymi chmurkami pary. Uf,uf...Ciepło, cicho , tajemniczo. I płynęły opowieści...

 Mania, Maniusia

        Maniusia była o 3 lata starsza od Alberta. Oboje z czarnymi włosami, po ojcu Walterze Rosmanyi urzędniku, a może nawet zawiadowcy z dworca kolejowego we Lwowie i  jasną, świetlistą cerą, po matce Annie lub Zofii. Jedna z sióstr bliźniaczek zmarła w czasie zarazy i została pochowana na Łyczakowie. Nikt z rodziny nie wiedział, która z bliźniaczek pozostała przy życiu. 
        Szli ulicami  Lwowa i szukali ojca. Mania miała już dość chorującej mamy i Antosi, która pełniła rolę opiekunki, służącej, pokojówki oraz gospodyni. Ciągle jej coś kazała, ciągle na nic nie pozwalała i twierdziła, że „to panience nie wypada”. Zazdrościła innym dzieciom, że mają ojca. Mania niewiele pamiętała swojego. Zmarł niedługo po przyjściu na świat Alberta. A mama od tamtej pory rzadko podnosiła się z łóżka. Po kwadransie
doszli do skrzyżowania. Wreszcie dotarli do celu wyprawy!
Był! Siedział na białym koniu w swoich ciemnym mundurze, ze złotymi guzikami. Kandydat do ręki Anny! Tak sobie obmyśliła. Lubiła konie i mundury.
         –– Taki ważny człowiek. Wszyscy przed nim czują respekt! –– Pomyślała.
         –– Chodź, nie bój się! –Nieśmiało pociągnęła brata
Mężczyzna, zajęty swoimi myślami, nie zauważył dzieci. Dopiero nieśmiałe pociągnięcie za rękaw, uzmysłowiło mu, że podeszła do niego dwójka malców.
 –– Gdzie wasza matka? Z kim jesteście? Zejdźcie z jezdni, bo może was przejechać dorożka! - Zaniepokoił się zachowaniem Alberta i Maniusi.
 –– Zgubiliśmy się. Proszę nas odprowadzić do domu. Mieszkamy na Szeptyckich! –– Nieśmiało realizowała długo obmyślany plan.
Za kwadrans z dumą jechała na białym koniu, mocno obejmując brata, aby nie spadł.  Bała się  wysokości i tego, co powie mama. Od Antosi z pewnością otrzyma reprymendę i będzie musiała długo klęczeć w kącie. Aż zrozumie ile matce zrobiła wstydu. I jaki wywołała skandal! Kto to widział, aby dzieci same chodziły po ulicach i zostały przywiezione przez policmajstra? Nawet oficera!  Nie udał się plan zdobycia ojca. Matka pozostała wierna swojemu zmarłemu, o 27 lat starszemu mężowi. Mimo, iż wychodząc za mąż miała jedynie 13 lat.

A teraz przedstawiam Wam inną Manię, a w zasadzie Babcię Marię Szymańską. Oto pierwsze wspomnienie, które drzemie gdzieś najdalej, na dniej szuflady mojej pamięci.
Przechowuję je z niesłychaną starannością. Jest jak bezcenny eksponat, w najlepiej strzeżonym muzeum świata. Odgrzebuję bardzo rzadko. Delikatnie wyciągam tę najdroższą pamiątkę. Boję się ją uszkodzić. Jest delikatna, jak pajęczyna. W końcu przygnieciona została całym półwieczem. Mimo, że zakurzona, jest prawdziwym klejnotem, chociaż tak archaicznym i wątłym. Ma wyblakłe barwy. Nieostre kontury ledwie nakreślają atmosferę. Zostało już tylko echo słów, ślad nastroju, a jednak tak porusza serce….

Mam dwa, może dwa i pół roku. Wychodzę na spacer. Stoję w przedpokoju. Ogromne, oszklone drzwi jak pryzmat rozszczepiają jasne smugi światła, wpadające do mrocznego wnętrza. Drobinki kurzu tańczą walca na słonecznych kładkach. Obserwuję je z zachwytem! Nagle pryska balowy nastrój. Zwodzone mosty znikają, bo otwierają się drzwi pokoju i wpada cała rzeka światła. Wchodzi wysoka, smukła kobieta, w jasnym kapeluszu i tweedowym, piaskowym kostiumie. Obcasy i rękawiczki dopełniają obrazu.
        –– Dzidziusiu, idziemy zanieść dziadziowi śniadanie! – Mówi stanowczym tonem i podaje mi rękę.
I już nie są ważne smugi, kolory.
–– Idę do dziadzia Szymka! Idę razem z babcią! –Śpiewa moja dziecięca dusza.

Kolejne wspomnienie nierozerwalnie łączy się z poprzednim.

        Niski pokój wypełnia duże biurko, stojące ukosem pod ogromnym oknem. Za biurkiem siedzi brunet w garniturze i jasnej koszuli.
Gdy wchodzimy, podrywa się i podbiega do nas. Chwyta mnie pod pachy i unosi prawie pod sufit. Niesamowite wrażenie lotu i dziwnych łaskotek w brzuchu, wypełnia całe moje ciało. I tak parę razy. Aż piszczę z zachwytu! Wreszcie ląduję na blacie biurka i mogę piętami postukać w drzwiczki oraz posłuchać, czy w środku nadal mieszka biurkowy potwór, wydający głuchy odgłos.
        –– Będziemy jeść śniadanko! –– słyszę głos dziadka, zaglądającego do koszyczka z jedzeniem.
  –– Maniusiu! Tyle razy prosiłem Cię, abyś i dla dziecka coś przynosiła. –– Tym razem niezadowolenie wyraźnie skierowane było ku małżonce.
  –– Kotusiu, przecież Dzidzia jadła śniadanie! –– z oburzeniem odpowiada Maniusia.
  –– Dziadziusiu, Dzidzia dzisiaj nic nie jadła! –– zeznaję jak Judasz i w podkówkę wyginam usta.
        Dziadek Szymek zaczyna ruszać wąsami, co znaczy, że jest w stanie skrajnego zdenerwowania, po czym dzieli się ze mną swoim śniadaniem.
  –– Żeby mi to było po raz ostatni! –– zwraca się do Marii .
          –– Jadła, nie jadła, czy to nie wszystko jedno? Powinnaś przynosić i dla niej śniadanie.

 I tak zostało. Dzięki Szymka słabości do wygiętych, dziecięcych podkówek, od tej pory jadłam podwójne śniadania. To, wraz z innymi okolicznościami, o których jeszcze nie raz wspomnę, dało początek wielu moim kłopotom. Ale tego dziadek nie przewidział. Miałam pisać o Marii, a dziwnym trafem zahaczyłam o Szymka, czyli drugą połówkę jabłka. Okręciłam go sobie wokół małego, tłustego paluszka. Jego pracownicy posyłali po mnie, jak po cudowny lek, gdy Pan Kierownik był w wyjątkowo złym humorze. I pomagało. Na razie jednak wrócę do Marii, czy też Mani, Mańki, Maniusi, albo Marysi. Aby zrozumieć Marię, trzeba opowiedzieć o jej dzieciństwie, spędzonym bez ojca i w zasadzie bez matki, albo z jej cieniem snującym się po mieszkaniu, schorowanym i słabym.
        Anna z domu Szpala, miała trzynaście lat, gdy wyszła za mąż za urzędnika kolejowego, Waltera Rosmanyi. Bardzo szybko owdowiała.
Będąca jeszcze dzieckiem, musiała szybko stać się matką i panią domu. Życie nie oszczędziło tej delikatnej, eterycznej blondyneczki.
W wychowaniu Mani i Alberta pomagała Annie Antosia i kucharka.
W zasadzie jednak to Antosia matkowała dzieciom i starała się wychowywać je, jak najlepiej potrafiła. Anna nie miała na to siły.
Nic dziwnego, że Albert jako nastolatek uciekł z domu, aby zaznać przygody. W domu, gdzie dominował zapach leków, kamfory i kropli walerianowych, czuł się stłamszony. Smutek i cierpienie wylegiwało się w każdym zakamarku. Weselej było w kuchni, ale im byli starsi, tym częściej wyganiano ich na pokoje, bo nie wypada, aby panicz i panienka przebywali w towarzystwie kuchty. Albert uciekł, aby walczyć za Lwów. Stał się jednym z orląt. Wyszedł z domu, jako mały, pękaty chłopczyk. Gdy wrócił, popatrzył na Manię z góry i powiedział:
        –– Strach Mańka, jakaś ty mała!
Anna zmarła przed Bożym Narodzeniem w 1914 roku. Maria miała wtedy 18 lat.
      
        Stała samotnie przed trumną, w której spoczywała matka. Lata cierpień i choroby zostawiły piętno na delikatnej cerze, jasnych włosach, które kiedyś tak błyszczały i falowały. Każdego poranka i wieczora czesała je włosianą szczotką. Teraz okalały mizerną, białą twarz, zlewając się z bielą płótna.
        –– Szare pakuły– pomyślała z żalem.
        W powietrzu unosił się zapach świec i igliwia. Nad trumną wisiała naga choinka, lekko kołysząca się u powały. Cienie gałęzi wolno przesuwały się po podłodze raz w jedną, to w drugą stronę. Bezmyślnie śledziła ich drogę. Po raz pierwszy w życiu poczuła się naprawdę samotna. Myśli uciekały. Absurdalne zdania, najczęściej słowa kondolencji, które niedawno usłyszała, tłukły się jak mantra, po głowie. Siebie czuła nierealnie. Odgłosy miasta dochodziły z oddali. Wydawało się jej, że przebywa na dnie wielkiej studni. Ostatnie dnie i noce nie należały do łatwych. Czuwała, aby towarzyszyć matce w jej ostatniej drodze. Drodze na drugi brzeg. Na pasterce była w pobliskim kościele razem z koleżanką. Słuchając kolęd, popatrzyła na żebrowe sklepienie i szepnęła.
        –– Gienia, popatrz, święta, a tu pajęczyn nie omietli –– I tak rozśmieszyła ją ta sytuacja, że parsknęła śmiechem. Skryła twarz w futrzanym kołnierzu i chichotała. Łzy ciekły Jej z oczu, a z wnętrza wypluwała w chichocie cały ból, żal, strach. I nie potrafiła tego powstrzymać.
        Takie były pierwsze dorosłe święta Maniusi. Została sama z nastoletnim bratem. Koledzy ojca pomogli i dostała pracę na Dworcu Kolejowym, tam, gdzie przed laty urzędował jej ojciec. Została panną telegrafistką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz