piątek, 8 lipca 2011

"Pejzaż Retro" odcinek 3

          Matka Anny Rosmanyi, która nigdy nie dowiedziała się, czy przeżyła Anna, czy Zofia.
                                                  Mąż Anny, starszy od niej o czterdzieści lat.

                                                                Anna Rosmanyi



                                                   Maria, Maniusia, Mania Rosmanyi.


                                                       Ojciec Marii, mąż Anny.

Mszana

        Maria siedziała w ogrodzie, otoczona barwnym kobiercem lilii. Bardzo lubiła te wyniosłe, stojące na długich nogach, białe kwiaty. Były pełne godności. Nieskazitelne w kształcie kielichy, o delikatnych, białych płatkach, rozsiewały wokół siebie obezwładniający zapach, kojarzący się jej z namiętnością, mocą, pewnością siebie. Wzruszały ją delikatne pręciki zakończone podłużnymi czapeczkami, drgające, gdy podmuchy wiatru stawały się mocniejsze. Pozostawiały na śnieżnej bieli płatków żółtą smugę, która biegła w głąb kielicha kwiatu. Przelatujące pszczoły, co chwilę zbaczały ze swojej trasy i przysiadały na brzegu płatka, po czym, zwabione słodkim zaproszeniem, wsuwały się w głąb korytarza, do samego serca kwiatu.
Poczuła dziwne wzruszenie. Od niedawna, nawet drobiazgi powodowały, że serce drżało, gardło ściskało się, a oczy dziwnie wilgotniały. Z byle powodu wpadała we wzruszenie. Nigdy nie podejrzewała siebie o tak duże pokłady wrażliwości, delikatności. Złościło ją to, bo wychowanie nakazywało dystans do świata. Histeryczne uniesienia, łzy, okazywanie emocji było czymś niesmacznym, prostackim. Nie przystawało damie, na jaką była wychowywana. Nie rozumiała, skąd brało się sprzeniewierzenie wszelkim zasadom, na których budowała swój świat. Od paru miesięcy towarzyszyły jej także dolegliwości fizyczne. Czuła ciągłe zmęczenie. Była senna, bolały ja krzyże. No i nachodziły łatwe wzruszenia… Wyraźnie czuła jak zagłębia się w obłok obezwładniającego zapachu. Przesunęła wiklinowy fotel w głębszy cień, bo na nogach poczuła już gorące muśnięcie słońca. Zamknęła oczy. Ciepły obłok liliowego zapachu otulił ją, jak delikatny szal. Z przyjemnością wróciła myślami do minionych miesięcy.
        –– Maria Wilhelmina Szymańska! – Powtarzała w myślach.
–– Nie Maria Rosmanyi, a Szymańska! To brzmi dużo lepiej!

        Benedykt wracał ze Lwowa. Słońce już było nisko. Godziny spędzone w biurze wlekły się w nieskończoność. Przed chwilą niezgrabnie wyskoczył z pociągu. Ciągle doskwierał dawny uraz. Śpieszył do domu, do Maniusi. Nawet kieliszek koniaku wypity do małej czarnej, w pobliskiej kawiarni starego hotelu, nie zrekompensował tęsknoty. Poza tęsknotą, myśli wypełniało uczucie triumfu. Cieszył się, że w końcu postawił na swoim. Ożenił się z najwspanialszą kobietą, jaką dotychczas spotkał, a miał ich niemało. W swoim, nie tak znowu do tej pory długim życiu, przeżył trochę i z niejednego pieca jadł chleb. Nigdy nie myślał, że dobrowolnie zrzeknie się tej wolności, o którą zawsze zabiegał i była dla niego największym skarbem. W końcu dla niej nawet uciekł do Francji! A tu parę miesięcy temu los spłatał figla. A ile musiał się napracować! Nawet na zapowiedzi papiery złożył sam, bo narzeczona spóźniła się i nie zdążyła wsiąść do pociągu. Sukienkę ślubną również sam zamówił. Ale było warto!

         Zastanawiam się, jak u mnie jest z różnymi, małymi stratami.
Natura człowieka jest pazerna. Jak się do czegoś przyzwyczai, to ma kłopot z rezygnacją! Dlatego tak trudno jest ludziom rozstawać się ze swoimi wadami, które dostarczają tyle przyjemności, a co dopiero z nałogami. Pisząc to, mam na myśli moją stratę związaną z parkietowymi szaleństwami. Zawroty głowy uniemożliwiają mi obecnie tańczenie walca i innych tańców lub figur obrotowych. A tak lubiłam tańczyć! Tak było też z moim nałogiem nikotynowym i innymi przyjemnościami, z którymi trzeba było wziąć rozwód, bo szkodzą.
Często uciekam się do małych kłamstewek. Sama przed sobą udaję i wyłamuję z narzuconego rygoru. Wstydzę się, że mam słabą wolę, ale i usprawiedliwiam te słabości. „Jestem tylko człowiekiem!” 
Gdy przychodzi do płacenia rachunku, to mam tę świadomość, że sama sobie jestem winna. Trzy lata temu przeczytałam  książkę „To, co musimy utracić” o stratach, które ponosi się od chwili urodzenia, do śmierci. Pamiętam, że głęboko mnie poruszyła i do tej pory nie raz sobie o niej przypominam. Właśnie w takich chwilach, gdy przychodzi z czymś, lub kimś się ostatecznie żegnać, wracają mądre słowa.
Nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Mimo, iż czasem trudno uwierzyć, ale wszystko ma jakiś cel. Jakiś ukryty sens. W ostatnim okresie właśnie taki moment nastąpił. Zachorowałam. I o dziwo, odnalazłam dobrą stronę choroby! Za każdym razem choroba zmusza mnie do zwolnienia pędu  i pochylenia nad sobą i swoim wnętrzem, przyjrzenia życiu. Mam  refleksyjną naturę i zazwyczaj, gdy mija pierwsze przerażenie, a ja nie znajduję odpowiedzi na pytanie; „dlaczego to mnie się przytrafiło”, zaczynam obserwować swoje reakcje. Biorę myśli, uczucia, jak naukowiec bakterię, na szkiełko, pod mikroskop. Dzielę przysłowiowy włos na czworo i jakoś powoli, starając się zrozumieć, godzę się z tym, co nieuniknione, czyli ze stratą. To nie jest pogodzenie się stuprocentowe, ale już tak nie boli. Pozostaje lekki smutek i pewien niedosyt. Czegoś brakuje i myślę, że bardziej lub mniej, zawsze będzie brakowało. Wczoraj byłam w Opolu u dobrego neurochirurga. Trochę więcej  dowiedziałam się na temat mojej przypadłości, ale dalej nie wiem czy operacja będzie musiała mnie spotkać już, czy będę mogła ją odwlec w czasie. Na tę chwilę mój stan -„zmniejszenie wymiaru strzałkowego kanału kręgowego do 8 mm –stenoza”, itp. fachowe określenia, chyba nie zagraża mojemu życiu. Tak zrozumiałam wypowiedź miłego czterdziestolatka z tytułem doktora. Był jakby żywcem przeniesiony z serialu TV „ Na dobre i złe”.
Takie spotkanie dodaje otuchy! Wprawdzie po raz kolejny od chwili rozpoczęcia leczenia kręgosłupa, został uszczuplony mój portfel, ale przynajmniej nie czułam, że to był  jedyny zamiar lekarza.
Dotychczas tylko takie odnosiłam wrażenie! W piątek czeka mnie kolejne prywatne badanie przepływów szyjnych. Na badanie płacone przez ubezpieczalnie musiałabym czekać parę miesięcy. Po tym badaniu Pan SUPER telefonicznie powie, „w jakim kierunku pójdziemy”.
To moja szara cząstka rzeczywistości. Reszta to; nie domykające się biurko z powodu powodzi akt czekających na przeprowadzenie wywiadów. W końcu trzy tygodnie przebywałam na L4 i odmówiłam dalszego przebywania w domu z powodu obawy przed zatopieniem Znowu mam notoryczny brak czasu na życie tj. czytanie, pisanie i malowanie. Wbrew logice zamiast obecnie pisać sprawozdania z wywiadów, diagnozy itp. będę pisała o przeszłości i będzie mi dobrze.
              
        Dopiero od niedawna chodził samodzielnie, ale musiał wspierać się na kulach. Miał przestrzelone obydwie nogi. Jak to na wojnie! I tak zapłacił mniej, niż inni. W końcu uratował obie nogi. Kolega prosił, aby wraz z nim odwiedził znajomą. Urządzała tańcujący wieczorek. Przy fortepianie. I to w Przemyślu, a nie Lwowie. Z początku odmówił, ale nuda, która towarzyszyła całemu okresowi rekonwalescencji, zrobiła swoje. Poznanie nowych ludzi, muzyka, były lepsze od samotnego wieczoru przy książce! Nawet nie przypuszczał, że los tak go wynagrodzi. Od razu ją spostrzegł. Siedziała w głębokim fotelu, z rękami opartymi o poręcze. Czerwień aksamitnego obicia kontrastowała z czernią grubych włosów, okalających jasną, owalną twarz. Światło lampy, stojącej obok fotela, poprzez złote frędzle, wąskimi smugami padało na włosy, zsuwało się na czoło, wzgórki wystających kości policzkowych i owal brody. Pomyślał sobie, że wygląda jak alabastrowa figurka lekko prześwietlona słońcem. Przymknięte oczy i delikatne cienie pod czarnymi rzęsami, dodawały tajemniczości. Powędrował oczami niżej, po linii szyi, koronkowej wstawce, aż do dwóch wypukłości rysujących się pod plisowanym stanikiem sukienki.
        –– Ma, czym oddychać –– pomyślał sobie i nagle zatęsknił za przytuleniem swojej głowy do koronkowych róż.
        –– Ciekawe, jaki ma kolor oczu, pewnie czarny –– fantazjował.
W tym momencie gospodyni podeszła do niego, ujęła za łokieć i za chwilę już wiedział, że w fotelu siedzi Maria.
Na odgłos swojego imienia kobieta otworzyła oczy. Były zielone, z lekkimi złotymi cętkami. Zdziwione i zaskoczone spojrzenie spoczęło na jego twarzy, a później jeszcze bardziej zdziwione, na kulach. Nie rozumiał, co tak bardzo zdziwiło dziewczynę. Wyłowił w jej spojrzeniu wyraz przestrachu, niepewności i czegoś jeszcze. Nie potrafił określić, co to było, ale wprawiło go w stan podobny do letargu. Jakby nie on mówił, nie on wziął wąską, drobną rękę i powiedział –– Jestem Benedykt Szymański…

           Teraz parę słów o K-Koźlu, Bożence, Andrzejku i ich życiu, czyli „ co w trawie piszczy”. A piszczy dużo. 
 Wiadomość pierwsza; wprawdzie termin jest odległy, ale czekamy od wczoraj na wnuczkę. Właśnie wczoraj Stella i Kamil obwieścili nam tę nowinę. Twierdzą, że w grudniu, w prezencie mikołajkowym takową istotkę otrzymamy. Tyle radości i tyle  miesięcy niepokoju...Jeszcze jedna kruszynka do kochania i martwienia się; czy aby zdrowa, czy się dobrze rozwija  itd. Jak to w życiu!
Wiadomość druga; odetchnęłam z ulgą, bo mój syn Lucjan od jutra będzie znowu miał dobrą pracę. I to w Polsce. Przynajmniej tak wygląda z zewnątrz. A jaka ona faktycznie będzie, to się dopiero okaże. Jedno jest pewne: powinien zarobić na swoje utrzymanie i znowu nabrać pewności siebie. Bardzo martwiłam się jego stanem zniechęcenia i utraty poczucia wartości.
 Wiadomość trzecia- u nas szaleje wiosna! W ogrodach same panny młode i kolorowe kilimy. Jest cudnie i tak radośnie, jak to tylko na wiosnę bywa. Patrzę raz w okno  na mój i Andrzejkowy sad, a raz na ścianę na „ bieszczadzki sad” i zastanawiam się, gdzie piękniej, a także jak pięknie musi być teraz w Bieszczadach.
Niedawno odwiedziłam nową, internetową stronę  Leona. Fantastyczna. I są nowości! To prawdziwa przyjemność wpaść sobie na chwilę do galerii! Bardzo lubię obrazy Leona. Są takie ciepłe i pogodne! Potrafią mi bardzo poprawić nastrój. Są nieustannym powodem do uśmiechu. Myślę, że tak powinno być. Sztuka  powinna dawać radość i to nie tylko twórcy.
A teraz wracam do ogrodu w Mszanie.

        Drzemała. Obudził ją ostry jazgot zardzewiałych zawiasów furtki, jak nóż rozcinający popołudniową ciszę. Potem zazgrzytały kamienie żwirowej ścieżki. Cień zasłonił słońce, które w międzyczasie zdążyło wślizgnąć się na ramię i część policzka.
        –– Dzień dobry Koteczku! – Jak się dziś czujesz, czyś nadal słaba? –– Usłyszała znajomy głos i na wargach poczuła ciepło. Owionął ją zapach wody kolońskiej i tytoniu.
        –– Nie wiem, co się ze mną dzieje, jakoś tak zemdliło mnie przy porannej kawie. I te bóle krzyża.– Cicho poskarżyła się mężowi.
        –– Czy ty czasem nie jesteś przy nadziei?–– z uwagą patrzył w jej oczy, starając się dojrzeć, jakie ta uwaga na Mani zrobi wrażenie.
        –– Kotusiu, o czym ty mówisz. Przy jakiej nadziei? –– na policzki wypłynął rumieniec, a spojrzenie pobiegło daleko, na skraj ogrodu, próbując ukryć się za krzakami porzeczek.

Pytanie męża spowodowało wielki popłoch. Niewiele wiedziała o tych sprawach. Przed laty, przy pierwszym periodzie. Bardzo trudno było jej wymówić to słowo w obecności Szymka. Nie wiedziała, co się dzieje. Strach, że umiera, ogarnął ją, ale gdy zwierzyła się Antosi, ta ze śmiechem z całej siły uderzyła Maniusię w twarz.
        –– Abyś nie straciła rumieńców– powiedziała.
        –– Teraz jesteś kobietą i co miesiąc będziesz cierpiała. Na razie lekko, a potem ciężej, jak przyjdą małżeńskie obowiązki. ––Poinformowała świeżo upieczoną kobietę.
        Niewiele więcej dowiedziała się od Mamci. Matka, od dłuższego czasu znowu leżała. W pokoju panował półmrok. Drobna sylwetka, w wielkim, małżeńskim łożu, poruszyła się, gdy Maria weszła, aby, jak co rano przywitać się z matką. Zawołała do siebie Manię i powiedziała.
        ––Niech cię uściskam, już Antosia powiedziała nowinę. Podejdź do szafki nocnej. Otwórz szufladę. Tam leży to, co powinnaś w te dnie nosić. Antosia powie, jak masz tego używać. –– Oddychała nierówno. Nie patrzyła na córkę. Pocałowała dziewczynkę suchymi, sinymi ustami. Mania poczuła, że matka ma lekko spoconą, chłodną twarz. Nie lubiła tego codziennego rytuału, od chwili, gdy matka już nie podnosiła się na poduszkach. Nie dużo więcej wiedziała parę lat później, gdy po ślubie spoczęła w ciepłych ramionach Szymka.

 Chmury nad Mszaną 

Był chłodny, majowy dzień. Jechali dorożką. Koń galopował, popędzany ostrymi razami bata. Przyciskała do siebie kwilący tłumoczek, opatulony kocykiem. Zdenerwowana, wsłuchiwała się w słabe odgłosy, dochodzące spod becika. Były coraz cichsze i słabsze.
–– Panie Boże, ratuj! Nie daj odejść kruszynie. –– Szeptała w myślach.
        –– Nie możesz nam jej odebrać. To niemożliwe. Nie nam. Tak ją wychuchaliśmy, wypieściliśmy. Ani na chwilę nie zostawała sama. Brakowało jej chyba tylko mleka ptasiego. To niesprawiedliwe! Prędzej to się należy Józefowej. –– Ból czynił ją bezwzględną. Ze złością pomyślała o gospodyni.
        –– Nie dba o Antosia. Całymi dniami leży biedaczek samotnie, w twardej kołysce, zasikany, zmarznięty. Ledwie parę razy dziennie matka wejdzie, podetka mu do ust pierś i nawet nie dba, czy dzieciak dobrze się naje. Niecierpliwie przewinie biedactwo i gna z chałupy. Nie ma do niego serca, oj nie ma –– myślała ze smutkiem.
        –– Prędzej, prędzej! Panie Banaś, czy te konie muszą się tak wlec?
        –– Spokojnie dobrodziejko, już tylko ten zakręt i willa doktora
–– uspokajał dorożkarz rozdygotaną Marię.
        –– Nie denerwuj się Maniusiu, będzie dobrze– szeptał jej do ucha Szymon, obejmując mocno plecy żony. Łagodny głos kontrastował z grymasem ust, poprzecznymi zmarszczkami, dzielącymi czoło.
        –– Hospody, pomyłuj! –– W sytuacjach stresowych bardzo często, używał języka, którym posługiwał się w Jałcie, bardzo dawno temu, jako mały chłopiec. Jakby całkiem zapominał o latach spędzonych w Polsce. Tak samo było z liczeniem. Nie, żeby nie umiał, ale szybko liczył tylko po rosyjsku.
        I znowu słońce wypełniało cały ogród. Żar wylegiwał się na grządkach, oblepiał ścieżki. Gałęzie drzew obciążone owocami, zwisały nisko nad wypaloną trawą. Zdawało się, że drzewa ciężko dyszą i rozkładają ramiona gałęzi, broniąc ostatnich skrawków cienia, okalających małymi plamkami ich pnie. Najgoręcej było pod ścianą domu. Tam słońce rezydowało od rana do wczesnego popołudnia. Bezczelnie wylegiwało się na ciemnych belkach ściany. W domu trudno było wytrzymać, a i w ogrodzie mało miejsc zachęcało do odpoczynku. Maria najczęściej chodziła w czarnej sukience, która jak magnes przyciągała ciepło. Od lat nie mogła wyjść z żałoby. Najpierw po matce, potem bracie, który nie tak dawno zmarł na zapalenie płuc. A teraz córeczka …Czuła, że czerń stała się dla niej jak druga skóra.
Mało spała, mało jadła. W bladej twarzy na pierwszy plan wyszły teraz kości policzkowe i oczy. Ich zieleń ściemniała, zmętniała.
W najdalszej części ogrodu, pod dużym orzechem, znalazła swoją kryjówkę przed słońcem i światem. Tam przeniosła stół i wiklinowe fotele. Już wczesnym rankiem, z filiżanką świeżo zaparzonej kawy, odpoczywała po męczącej, upalnej nocy, chłodząc stopy poranną rosą.
Najbardziej lubiła ten najwcześniejszy moment, gdy ogród jeszcze zanurzony był w ledwie prześwitującym dniu. Barwy miały szary odcień, który rozmywał kształty, łagodził kontury. Czynił nierealnymi, znajome zakątki. Jakby wchodziła w tajemniczą krainę, trochę podobną do swojego wyobrażenia o niebie. W takich momentach czuła się bliższa dziecku, którego nie zdołała uratować, matce, której tak naprawdę nigdy dobrze nie znała i Albertowi. Nie wiedziała, czy w tych magicznych momentach, uczucie bliskości ze zmarłymi bardziej bolało, czy łagodziło tęsknotę, ale celebrowała samotne ranki, jak kapłan obrzędy mszy. Lubiła też późne wieczory, gdy ogród zaczynał tonąć w mroku. Barwne kwiaty zapadały się w noc, jak w wodę. Na końcu jeszcze tylko dostrzegała zarysy białych róż, ale i one w końcu tonęły w czerni. Nastawała cisza i tylko świerszcze dawały znać, że jest między żywymi. W ten sposób czuła się mniej samotna.
        Od maja oddalili się od siebie. Po raz pierwszy, jak grom, dopadła ją myśl o niezrozumieniu przez męża, gdy dotarłszy do lekarza, położyli dziecko na kanapie. Stary doktor dokładnie obejrzał małe, przeźroczyste ciałko, przyłożył swoją siwą głowę do drobniutkich piersi, po czym spojrzał w oczy Marii. Nie musiał nic mówić. Wiedziała. Nie wydała żadnego odgłosu, tylko nagle zapadła się w ciemność. Od tego czasu mało mówiła. Nie szalała, nie krzyczała. W przeciwieństwie do Szymona, który bardzo żywiołowo rozstawał się z pierworodną. Wspólny ból podwoili, rozdzielając na dwie części.
Szymon płakał i złościł się. Rozpaczał i topił ból w koniaku. W końcu zaczął uciekać do Lwowa. Wracał późno, gdy udawała, że śpi. Noce zamiast łączyć, oddalały łzami wsiąkającymi w poduszkę, w takt tartacznego pochrapywania podchmielonego Szymona. Miłość nabrała gorzkiego smaku samotności i nie dającego się niczym uśmierzyć, bólu. Nie odchodziła, ale zmęczona odpoczywała gdzieś w zimnych czeluściach piwnicy, ukrywając się przed upałem i ich wzajemnym niezrozumieniem. Na początku września przyszła depesza.
        –– Przyjeżdżamy do Was. Stop. Czekajcie na dworcu we Lwowie w sobotę o ósmej. Stop. Jan Szymański.
Agnieszka nie lubiła Marii. Uważała, że syn nie zazna szczęścia przy tej „Grafini”. Na pogrzebie patrzyła na synową i po raz pierwszy zadziwiło ją opanowanie młodej kobiety. Nie była bez serca, sama miała za sobą utratę dzieci. Wiedziała, że wiele uczuć może kłębić się w tej delikatnej, tak innej od jej męża i syna, osoby. Sama też była bardziej popędliwa, otwarta. Wszystkie uczucia trzymała płytko pod skórą, aby w razie potrzeby wyciągnąć. Nie to, co Maria!
Przyjazd teściów zburzył ciszę, zastygłą w pokojach.

I znowu mija dzień za dniem, miesiąc za miesiącem.
Wykonałam szkoleniowy plan! W przeciągu 2 miesięcy byłam na 4 szkoleniach. I dość! Teraz czekam na prezent. Ciekawa jestem jak ten mój drugi wnuczek / okazuje się, że jednak On, a nie Ona/ będzie wyglądał? Jaki będzie? Bardzo denerwuję się tym faktem. Pamiętam przeżycia sprzed 5 lat, gdy urodził się Kacper. Nie mogłam się go doczekać. Cały miesiąc każdy telefon stawiał mnie na równe nogi. Gdy już ten fakt nastąpił i pojechaliśmy do Stelli, przeżyłam koszmar. Nie z powodu małego, kudłatego, czarnego łebka, wystającego z kwilącego tłumoczka, ale ze stanu mojej córki. Wesoła zazwyczaj Stella była zgaszona, wycofana. Jakby na szpitalnym łóżku leżała nie moja ukochana córeczka, ale jej negatyw. Ktoś, kogo nie znam. Jakby zgasła. Żadnego cienia radości. Nic! Wyszliśmy z Andrzejem ze szpitala i podjechaliśmy pod sklep Biedronki. Zostałam w samochodzie. Gdy mój mąż robił zakupy, rozkleiłam się. Wypłakiwałam cały strach o moje dziecko i o tę kruszynkę, którą powiła. Gdy Andrzej wrócił, byłam spokojna. Po co go niepokoić!
Po wyjściu Stelli ze szpitala, wszystko minęło. Z miłością i czułością opiekowała się maleństwem. Wróciła pogodna córeczka!
Jednak mój niepokój nie odszedł, ale gdzieś, w najbardziej niedostępnym kąciku mojej duszy przycupnął, gotowy wyskoczyć, gdy tylko okoliczności na to pozwolą. Pocieszam się myślą, że może tym razem będzie lepiej. I tak żyję pomiędzy górą pracy nie do przerobienia, a rodziną. Każdy telefon znowu stawia mnie na równe nogi. Sama też codziennie dzwonię. Gdy jestem bardzo zestresowana, zamykam oczy i staram się myśleć o Sylwestrze w Le Grażu. Wczoraj była u nas Ela. Wspominaliśmy pobyt w jesieni ubiegłego roku, gdy Ela była tam razem z nami. Opowiadaliśmy Też jej o letnim pobycie.
Przynajmniej przez krótki czas naszych opowieści byliśmy znowu w Bieszczadach. I tak sobie pomyślałam, że to cudowne, że jest takie miejsce na ziemi, gdzie tak dobrze się czuję  i że mogę myślami uciekać do tego azylu. A teraz trochę nowości; Andrzej złapał półpaśca! Wystarczyło, że wyjechałam na parę dni do Konstancina pod Warszawą i przez moment spuściłam Jędrka z oczu i masz! Biedak! Teraz czekam, czy zaraziłam się, czy też „ta przyjemność” mnie ominie.

                                        Poniżej dzieci Anny i ich mały kuzyn. Najstarsza Maria.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz