czwartek, 10 września 2015

KUR ZAW DLA NIEL- Agnieszka, Tomasz, Spotkanie



Agnieszka

Drewniany taras powoli opanowały poranne promienie słońca. Na deskach podłogi miejsca, gdzie dotarły ciepłe promyki, wyraźnie nabierały żywego brunatnego kolorytu, informując, że niedawno położona przez Piotra farba, ma głęboki czekoladowy odcień. Agnieszka szczelnie owinięta w swój ulubiony czerwony szal, który używała tylko tutaj, w swoim wiejskim zaciszu, z niemym zachwytem obserwowała wstający dzień. Słońce, jak w dziecięcej kolorowance, wybarwiało kolejno czubki drzew, wyłaniając z cienia położony na stoku las i szczyt sąsiedniej góry. Porastające ją drzewa tylko o tej porze dnia stawały się fragmentami wielkiej złoto-zielonej mozaiki.
Lubiła ten czas budzącego się do życia dnia. Rzadko udawało jej się wstać na tyle wcześnie, aby z zapartym tchem śledzić podnoszenie się szarej kurtyny świtu. Tym razem jak budzik zadziałała kłótnia dwóch ptaków, wdzierająca się przez uchylone okno. Chata pogrążona była jeszcze w głębokim śnie. Z uchylonego okna sypialni dochodziło gardłowe pochrapywanie Piotra. Zazwyczaj go nie zauważała. Przez dziesięciolecia wspólnego życia przyzwyczaiła się do tej swoistej nocnej melodii, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa i pewność, że wszystko jest na swoim miejscu.
— Ale dał sobie wczoraj w kość! — pomyślała z podziwem, trzymającym ją już od chwili, gdy okazało się, że jej wieloletni mąż potrafi nieźle dawać sobie radę z młotkiem i piłą. Odkąd zdecydowali się kupić za bezcen zarośnięty chaszczami i drzewami mały skrawek ziemi, Piotr nieustannie zadziwiał Agnieszkę. To prawda, że prowodyrem całego przedsięwzięcia była ona, a w zasadzie jej potrzeba zapuszczenia korzeni w regionie, który oczarował ją i urzekł swoją dziką urodą. Tak, jeszcze wtedy myślała o jego dzikości. Dzisiaj już taka myśl do głowy by jej nie przyszła, gdy obserwowała stada turystów, przemykających z zawrotną prędkością szosą powyżej ich chaty lub pozostawiających po sobie sterty śmieci i rozdeptujących połoniny.
Jej początkowy stan zakochania w łąkach pełnych złotych kaczeńców i słomkowej barwy pierwiosnków oraz ciemnozielonych, zanurzonych w białych woalach mgieł bukowych lasów porastających górskie kopuły, zmieniło się w trwałą, głęboką miłość. Miłość tę pogłębiała każda nowo odkryta cerkiewka, nowy obraz, który odkrywała podczas zwiedzania kolejnej galerii, regionalna potrawa, koncert, uroczy widoczek, a nawet pory roku, które jedynie tutaj tak wyraźnie zaznaczały swoją obecność odmiennym kolorytem przyrody. Zachwycała się tak samo żółto-zielonym, przetykanym białymi bukietami rozkwitłych drzew wiosennym porankiem, ciemno zielonymi kopułami tonącymi w nagrzanym słonecznym południu pełnego lata, złoto-czerwonym jesiennym zachodem słońca, pogłębiającym barwę bukowych liści oraz bielą wzgórz i błękitem dolin pod rozgwieżdżonym granatem zimowej nocy.
Tu, w chacie czuła się nie tylko na krótkich wakacjach, kiedy tylko udawało jej się zdobyć parę dni urlopu, ale od razu wsiąkała w swoisty czas chaty. Wiedziała, że jest na swoim miejscu. I to zarówno, gdy była tu zaledwie pięć minut, jak i trzy tygodnie.
Stare belki chaty działały na nią, jak najlepsza sesja relaksacyjna. A Agnieszka miała po czym odpoczywać. Ten rok był dla niej wyjątkowo trudny.
— I jeszcze będzie trudno, dopóki nie podejmę decyzji. — pomyślała, obserwując gałęzie młodej brzózki, uginające się pod czułą ręką wiatru, który ni z tego, ni z owego ruszył znad tafli wody. Sięgnęła po kubek z kawą. Parokrotnie dmuchnęła w gruby brązowy kożuszek, który pokrywał jego powierzchnię. Okręciła kubek i postukała w kolorowe kwiaty, namalowane na brzegach. Powoli powierzchnia napoju zrobiła się czysta, okolona jedynie wianuszkiem delikatnej złotej pianki. Pociągnęła długi łyk. Tak, taką lubiła najbardziej;
gorącą, ale już nie wrzącą, mocną, wstrząśniętą i dmuchaną. Pomieszanie napoju łyżeczką niszczyło jej zdaniem smak kawy. Codziennie w pracy Zuzanna właśnie taką „zepsutą „ kawę stawiała na jej biurku. Agnieszka bardzo lubiła Zuzię i nie miała sumienia zwracać jej na to uwagi, ale starała się ubiec młodszą koleżankę, od kiedy zauważyła, że zaraz po zalaniu kawy wrzątkiem, Zuzanna bierze do rąk łyżeczkę i starannie, dokładnie miesza napój.
Praca! Jej ukochana praca! Nawet tutaj, gdzie starała się o niej nie myśleć, problem dobijał się do jej myśli jak komornik do drzwi dłużnika.
— Muszę w końcu podjąć decyzję! Muszę złożyć wypowiedzenie! Mam na to czasu jeszcze tylko półtora miesiąca. Czterdzieści dni starego życia. Później muszę wywrócić wszystko do góry nogami! — pomyślała z przerażeniem.
Zastanawiała się, jak będzie mogła żyć bez swoich ukochanych zajęć, bez sporej gromadki koleżanek i kolegów, dla których, tak jak i kiedyś dla niej, przypadkowo podjęte zajęcie po woli przekształciło się w sens życia.
Agnieszka już parę lat wcześniej próbowała zrezygnować z dotychczasowego życia. Była po długiej i trudnej chorobie, zmęczona nawałem zajęć oraz wyjątkowo trudnymi rodzinami, z którymi przyszło jej pracować. Energicznie zajęła się zgromadzeniem dokumentów i złożeniem wniosku. Otrzymała nawet decyzję emerytalną. Miała jeszcze tylko złożyć wypowiedzenie. A wtedy poczuła się, jakby chciała zrobić krok w przepaść. I cofnęła nogę...

Tomasz

Skrzynia biegów zazgrzytała, gdy niedbale zredukował bieg. Zaklął pod nosem. Już dawno mu się to nie zdarzyło. Przecież zawsze dobrze prowadził. Potrafił skupiać się tylko na jeździe, a ona dawała mu rzadkie poczucie wolności i niezależności. Od wielu lat jego stary voltzwagen-Stefan był pocieszycielem i spowiednikiem. Traktował go jak drogiego przyjaciela. To w nim spędzał dnie i wiele nocy, nawet wtedy, gdy w pijanym widzie chciał w garażu skończyć raz na zawsze swoje zarzygane życie. Wtedy jeszcze bardzo zarzygane. Właśnie w objęciach tego, który go doskonale rozumiał, nigdy nie skrytykował, nie oceniał.
— A było za co krytykować. Jestem skurwielem! Uzależnionym skurwielem! — pomyślał o sobie z obrzydzeniem. — Nawet skończyć ze sobą nie potrafiłem. A jak tu dalej mam żyć, gdy wszystko rozłazi mi się w rękach, jak stara szmata? Kurwa! Zawaliłem na całej linii! — walnął ręką w kierownicę, aż go zabolała. Opamiętał się i pogładził tablice rozdzielczą.
— Wybacz Stefan. Nie chcę Ciebie rozwalać. Ale właśnie rozpierdalam swoje życie. A to kurwa boli jak cholera. A w zasadzie to cały czas rozpierdalałem. I jeszcze wymądrzałem się, że wiem co robię! Bo jestem dorosły! Pierdoliłem coś o wolności, że nikt mnie nie będzie pętał i mówił co mam robić, a co nie. I mam tę wolność, aż mi uszami wychodzi. Za parę dni będę wolny jak ptak. Tylko sobie strzelić w łeb! Porzygam się od nadmiaru wolności. Ale paradoks! Nie od wódy, a wolności! Po prostu jestem pierdolony debil! — zakończył swój monolog, bo właśnie skręcał w uliczkę prowadzącą pod dom Irmy. Podjechał pod klatkę schodową. Zaparkował. Pomyślał, że nie ma ochoty na szydercze spojrzenie Przemka. Wykręcił numer telefonu komórkowego koleżanki. Jedynie ona była w stanie mu pomóc.
Po chwili odebrała.
— Już wychodzę! — usłyszał i odłożył komórkę. Zanurzył się w niewesołych myślach. Po drugiej stronie chodnika przechodziła dziewczyna z długim, jasnym warkoczem. Mimowolnie pomyślał o Marysi. Koleżanka z podwórka, a później jego dziewczyna. Jak to się stało, że starsza o rok Maryśka, trochę niezdarna, zawsze trzymająca się na uboczu, w pewnej chwili stała się dla niego tak ważna, że nawet zaryzykował kpiny kolegów? Były spotkania pod rozłożysta wierzbą, na skraju boiska. Pierwsze nieśmiałe pocałunki, a nawet parę razy udało mu się dotknąć jej drobnych piersi. Oburzała się, odtrącała jego niecierpliwe, zwiedzające jej ciało dłonie. Jeszcze wtedy nie przeczuwał, że będzie dla niego kimś więcej, niż poligonem doświadczalnym. Pewnego dnia posunął swoją rękę stanowczo za daleko i dostał to, co mu się należało. Lewy policzek miał czerwony do wieczora. Obraził się. Ona uciekła. Potem nie widzieli się parę lat. Czasem, gdy przyjeżdżał do matki, widywał ją z daleka. Najczęściej samą. Biegła gdzieś ze swoją wielką, kolorową, wypakowaną książkami konduktorką. Podobała mu się jako kobieta. Miała w sobie coś staromodnego, unikalnego. Była inna niż większość jego koleżanek ze studiów. Tomasz nigdy nie wiedział dlaczego myśli, że jest inna. Przecież podobnie jak pozostałe dziewczyny chodziła w modnych spodniach, martensach... Nie odstawała strojem od kolorowych dziewczyn, z którymi spotykał się, z którymi spał. O żadnej z nich nie pomyślał, jak o kimś ważnym, z kim chciałby spędzić więcej czasu. Zresztą były to lata, gdy ciągle imprezował. Z nauką nie miał kłopotów. Sama wchodziła mu do głowy. Wystarczyło, ze przychodził na wykłady, nie opuszczał ćwiczeń. I to bez względu na fakt, czy był na kacu, czy też trzeźwiuteńki, jak niemowlę. A to zdarzało się rzadko. Jedynie marychy i innego świństwa z tej branży nie tykał się. Parę razy próbował zapalić skręta, ale jakoś mu nie podeszło. Słodki zapach go zemdlił. Raz też na którejś „domówie” łyknął czegoś innego i poczuł w sobie tak straszny lęk, że obiecał sobie, iż nigdy więcej do ust ich nie weźmie. Browar i czysta dawały mu odpowiedniego kopa. Przez całe studia bawił się wyśmienicie. Wtedy, gdy inni przed egzaminami przysiadali fałdów, on pośpiesznie przerzucał podręczniki i jedynie powtarzał to, co usłyszał na zajęciach. Miał też szczęście do pytań. Koledzy zazdrościli mu, uważając za cwaniaka i wielkiego szczęściarza. Nie zauważył kiedy nadszedł czas pisania pracy, jej obrony. Z dyplomem w dłoni przyjechał do matki. Wydawało mu się, że pana Boga za nogi złapał. I wtedy musiał trochę spasować. Już nie było tak lekko. Szukał pracy. W tym czasie znowu w jego życie pośpiesznym krokiem wkroczyła Maryśka. W długiej , kolorowej spódnicy, bluzce zawiązanej na węzeł i wielkich srebrnych kołach na małych, zgrabnych uszkach. Jasny warkocz wił się jak wąż kusiciel wokół jej szyi. Weszła do „ Kawusi „ w której w oczekiwaniu na „coś sensownego” pracował dorywczo w czasie wakacji. Zmieszała się, gdy podszedł z papierowym bloczkiem do zbierania zamówień. Spuściła oczy i pośpiesznie zamówiła przedłużoną kawę. Rozłożyła książkę i udawała, że czyta, ale Tomasz wyraźnie widział, że ukradkiem spogląda w stronę baru. A później przyszedł jakiś brunet, wyraźnie w niej zadurzony. Rozmawiali ze sobą, śmiali się, czuli się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie i zażyle. I to go wkurzyło. Nie wiadomo dlaczego. Od pierwszego wejrzenia znienawidził bruneta. Nie mógł się doczekać, aż zniknie z jego pola widzenia. Zniknął, ale w tej samej chwili zniknęła też Marysia. Wyszli razem. A Tomasz nie mógł zapomnieć jasnego warkocza, kręcącego się u nasady szyi. Później nie miał okazji spotkać Marysi, ale parę razy spotkał w „ Kawusi” bruneta . Był sam.
Po raz kolejny Marysia wkroczyła w jego życie w białym kitlu, ze stetoskopem na szyi. Miał wypadek. Jechał swoją nową Hondą i jakiś palant zajechał mu drogę. Koziołkował, stracił przytomność. Gdy po wielu dniach ocknął się, zza bandaża jak przez mgłę zobaczył anioła z jasnym warkoczem.
— Pani doktor, czy temu z siwą brodą w jedynce podać teraz insulinę? — usłyszał, jak ktoś zadaje pytanie jego aniołowi.
— Pani Justyno, to później, teraz proszę o podłączenie kroplówki temu motocykliście. Myślę, że nadal musimy podawać mu środki przeciwbólowe, ale już bez usypiających. Może niedługo się ocknie. Dobrze byłoby, jakby już zaczął się wybudzać. — cicho zarządził anioł.
— Tak mnie wkurzają tacy dawcy, przez których szpitalne łóżka są zapchane, a my mamy pełne ręce roboty. Sami młodzi kretyni jeżdżą na motorach. Ale ten podobno nie był winny wypadkowi. To dostawczy w niego walnął. Szkoda chłopaka. Młody, to jakoś wyżyje. Ale czy wypadek nie pozostawi śladu? Szkoda byłoby gdyby do końca życia pozostał kaleką. — usłyszał.
Był młody. Szybko dochodził do zdrowia. Marysia odwiedzała go regularnie. Na każdym obchodzie dokładnie sprawdzała postępy w leczeniu. Zawsze poważna, kompetentna, trzymająca granicę lekarka. Traktowała Tomasza, jak innych pacjentów. O tym, że był dla niej kimś więcej, niż zwykłym znajomym mówiły jedynie jej zielone, jak stawy w środku lasu, oczy. Ostatniego dnia pobytu w szpitalu Maria nie przyszła na obchód. Zastąpił ją młody stażysta, który towarzyszył ordynatorowi.
— To co, panie Tomaszu! — siwy ordynator popatrzył na niego znad okularów, przez które oglądał jego kartę — Mogę chyba pana jutro rano wypuścić do domu. Oczywiście musi pan jeszcze przez jakiś czas chodzić na zajęcia rehabilitacyjne. Masaże, ćwiczenia, zabiegi. Później może jakieś sanatorium i będzie pan jak nowy. Może nie całkiem jak nowy, ale w porównaniu z tym, w jakim stanie się pan tu znalazł, to obecny stan można nazwać bardziej niż zadawalającym. Doktor Kosińska, pana lekarz prowadzący uznała, że czas do domu. Jest z pana zadowolona i ja również. Przyznaję się, że gdy leżał pan na stole operacyjnym uważałem, że lewa stopa powinna zostać obcięta. Myślałem, że nie da się jej doprowadzić do obecnego stanu. To doktor Kosińska walczyła jak lwica, aby ją zachować i dzielnie towarzyszyła mi podczas operacji. Przepraszam. Pomyliłem się. I to nie mnie powinien pan podziękować. — dokończył ordynator ściskając dłoń Tomasza.
Kolejne miesiące spędził Tomasz pracowicie. Zaprzyjaźnił się z obsługą pobliskiego gabinetu rehabilitacyjnego. Jego codzienny strój przeważnie stanowiły dresy. Pod koniec rekonwalescencji przypadkowo trafił na ogłoszenie, które informowało o konkursie na aplikację kuratorską. Termin był odległy. Doszedł do wniosku, że powinien spróbować. Przypomniał sobie o pani Irmie, niedawno poznanej znajomej jego matki. Nie mógł przypomnieć sobie gdzie ją poznał, ale dobrze pamiętał, co o niej usłyszał. Była kuratorem. O swojej pracy mówiła z zacięciem. Widać, że zajęcie, które wykonywała, rajcowało ją. A przecież, jak twierdziła, pracowała już tyle lat. Tomasz zadzwonił do matki.
— No, co tam u ciebie słychać? — zadał matce sakramentalne pytanie.
— Stare baby nie chcą zdychać! — odpowiedziała, jak zwykle — Co to komu zdechło, że dzwonisz? Myślałam, że całkiem wyrzekłeś się rodziny. Ostatnio, gdy pytałam, jak tam twoja noga, to o mało mnie nie zlinczowałeś. Wybacz, że ponownie ośmielam się poruszać drażliwy temat. Jak rehabilitacja? —
— No, wiesz, wkurzało mnie to twoje; a może na czas rehabilitacji przeprowadziłbyś się do nas. — poinformował matkę skruszonym tonem. Dokładnie wiedział, że nie czas na fochy, jeśli chce od niej wyciągnąć jakieś informacje.
— No dobrze, odpuszczam ci grzechy, ale jak tam noga.? — nie dawała za wygraną.
— Ostatnio spotkałam na mieście Marysię Kosińską. Tę blondynkę z sąsiedniego bloku. Pamiętasz, dawno temu kumplowaliście się. Taka sympatyczna i grzeczna. Ładnie się ukłoniła. Pamiętała, że jestem twoją matką. Pytała o ciebie. I strasznie mi było wstyd, że niewiele wiem, jakbym była jakąś megierą, zołzą, wyrodną matką od której uciekasz. — w głosie mamy Tomasz słyszał lekkie rozżalenie i zrobiło mu się wstyd, że jest takim egoistą.
Zapatrzony w czubek swojego nosa, nie zauważał, że ranił matkę.
— Musiałam się tłumaczyć, dlaczego nie było mnie przy twoim łóżku. Gdy powiedziałam, że nikt mnie nie zawiadomił, a byłam w tym czasie za granicą, gdzie dorabiałam do emerytury jako opiekunka starszej kobiety, to zrozumiała. — Tomasz usłyszał w głosie swojej rodzicielki ogromną ulgę.
— I jeszcze powiedziała, że mam się o ciebie nie obawiać, bo masz silny organizm oraz że to skandal gdy starszym ludziom nie starcza pieniędzy z emerytury i muszą dorabiać przy tak ciężkiej pracy. Dobra ta Kosińska i taka ładna, naturalna. Trudno teraz o takie dziewczyny. Zapytałam więc jej, czy jest mężatką. A ona na to z rumieńcem na policzkach, że nikt sensowny jej nie chce. Ale chyba coś kręciła, bo przestępowała z nogi na nogę i szybko skończyła rozmowę. Kazała tylko cię pozdrowić. —
— Mama to jest strasznie wścibska. Jakby nie twój nos, który cięgle wtykasz w nie swoje sprawy, to może powiedziałby coś więcej. — powiedział zgryźliwie.
— A co więcej mogłaby powiedzieć? Jak nie ma męża i dzieci, to nic ciekawego w jej życiu się nie dzieje. Ta jej praca to trudna i może bardzo ważna, ale mnie tam nie interesują szpitalne wydarzenia. A ja o tobie też nic więcej nie mogłam jej powiedzieć, bo nawet dobrej pracy nie masz. Twoje obecne zajęcie w domu kultury, to dobre dla harcerzyka z mlekiem pod nosem, a nie dla takiego chłopa, któremu już prawie czwarty krzyżyk na grzbiet wsadzają. — odgryzła się w tym samym tonie.
— No i tu się mylisz. Może w najbliższym czasie dom kultury pójdzie w niepamięć. Mam do ciebie prośbę. Masz może jakieś namiary na swoją znajomą. Jak jej tam było? No na panią Irmę, tę roześmianą. Ona jest kuratorem. Muszę z nią pogadać. —
— Poczekaj Tomaszku, zaraz ci podam jej numer telefonu. Zdzwaniamy się co jakiś czas. Spotykamy się przy kawie. Czasem coś mi podpowie, poradzi. To ona dała mi ten adres w Hanowerze. No, tej starej omy, u której ostatnio byłam. —

Tomasz przegonił wspomnienia. Posmutniał. Ale Irma nie dała mu czasu na ponowne zagłębienie się w smutnych myślach.
— Coś taki niemrawy? Siedzisz, jakby ktoś ci do gaci narżnął. — oszacowała jego nastrój, wsiadając do samochodu. Ale już za moment pochyliła głowę nad mapą, która wystawała z prawej kieszeni drzwi. Jak mówiłeś, co to za miejscowość? Malinki? Gdzie to jest? Acha , widzę, że zaznaczyłeś pomarańczowym kółkiem. No, to rzeczywiście jest tam las , o nawet dużo lasu, a w środku jakieś jeziorko. Jedziemy!
Dojazd do Malinek był dobry. Miejscowość leżała niedaleko skrzyżowania dwóch powiatowych dróg. Nieczynna kawiarnia przedstawiała się nienajgorzej. Obok jeziorka była długa piaszczysta plaża. Rozległy teren kąpieliska ogrodzony był metalową siatką i obejmował również kawałek lasu oraz dużą łąkę , na której można było zrobić ładne pole namiotowe. Widać było, że nie tak dawno korzystali z kąpieliska mieszkańcy Malinek. Część urządzeń była stara, plaża brudna, a kawiarnia oraz turystyczne toalety wymagały remontu. Jednak praktyczna Irma od razu dojrzała potencjał tkwiący w obiekcie.
— Pałac Łazienkowski to nie jest, ale jak zakaszesz rękawy, a ktoś ci w tym jeszcze pomoże oraz zdobędziesz trochę grosza, to myślę, że na początek może to być jakiś pomysł na życie. — dodała Tomaszowi odwagi.
Był jej wdzięczny. Bardzo cenił tę swoją starszą o dekadę koleżankę, która od początku matkowała mu i nie pozwoliła na całkowite stoczenie. Bardzo żałował, że z własnej głupoty jeszcze bardziej pogmatwał sobie życie. Miał nadzieję, że Malinki pomogą mu w zaszyciu się przed całym światem, wylizanie dotkliwych ran i nabranie oddechu przed kolejną turą walki o siebie.
W drodze powrotnej Irma głośno zastanawiała się nad nazwą dla kawiarni i kąpieliska.
— Wiesz co, a może by ją nazwać Hula – Gula? Lubię radiową „ Powtórkę z rozrywki”. Kiedyś nadawali właśnie jakieś odcinki o wyspach Hula-Gula. Bardzo podobała mi się ta nazwa. Tyle mówi. Do twojej kawiarenki pasuje jak znalazł. Jakbyś tam zrobił drewnianą wielką podłogę do tańców, to miałbyś pierwszą część nazwy. Pomyśl sobie takie mini dyskoteki pod drzewami... — rozmarzyła się kobieta.
— Masz rację. Daleko od wioski, więc nikomu nie będzie przeszkadzało. Na plaży można postawić parę takich naturalnych parasoli pokrytych trawą, wyznaczyć niewielki teren do pływania i oddzielić bojami, na tarasie kawiarenki zainstalować kilka stolików. Te , które widziałaś w środku, na stercie. Oglądałem. Są całe, tylko potrzeba odnowić. — włączył się Tomasz. —
— To ja mam już pomysł na wnętrze. Zrobię tu na ścianie wielkie malowidło z morzem ,zachodzącym słońcem, wyspą z palmami i tańczącymi w spódniczkach z rafii dwoma murzynkami , a nad tym na wstędze napis „ Hula-Gula”. Jak ci się ta nazwa podoba? – Irma nie była pewna, czy Tomasz zaakceptował jej wizję ośrodka.
— Wiedziałem, co robię, gdy ciebie o pomoc prosiłem. Jesteś kreatywna. I masz doskonałe pomysły. Nikt by tego lepiej nie wymyślił. Powinno się udać. Teraz mogę rozmawiać z moją rodzicielką. Wiem, że z mężem mają jakieś lokaty. Jak się dorobię, to im oddam. Tadzio mnie nie bardzo lubi, ale matka i tak go przerobi, gdy przekona się, że to dla mnie szansa. Ostatnio wierci mi dziurę w brzuchu, abym zmienił swoje życie. Chciałaby, abym ustatkował się. Marzy o gromadce wnuków, synowej, którą będzie mogła dyrygować, bo synem jej się nie udaje. Myślę, że na drobne przeróbki, farby, zakup towaru na początek, będę miał kasę. Postaram się jak najwięcej zrobić we własnym zakresie. Fachowcy kosztują. Wiesz, że co nieco potrafię. Ale później muszę mieć kasę na kogoś do sprzedawania biletów wstępu, na zmieniających się ratowników. Nie wiem ile opłat zeżre mi uruchomienie kawiarenki. Jest jeszcze jeden problem... Tu musi być jakiś browar. Bez tego nie da rady, a ja się tego boję jak ognia. Przyznam ci się, że wszystko mnie przeraża. Nie wiem, czy sam podołam, a najbardziej boję się właśnie samego siebie. — dokończył ze smutkiem.
— Nie wymieniłeś nawet połowy rzeczy, które trzeba będzie zrobić. Ale nie masz wyjścia. W wypadku gdy teraz dasz wypowiedzenie, to sprawa u rzecznika zostanie wycofana. Odejdziesz bez „ wilczego biletu”. Jeśli w końcu się zdecydujesz i powiesz naszemu zespołowi, co chcesz zrobić, znajdzie się wielu chętnych aby ci pomóc. Jakby każdy coś u ciebie zrobił, coś dał, to miałbyś z czym zacząć. Sam nie dasz rady, ale można zwołać naszych do Malinek na parę weekendów . — Irma jak zwykle była rzeczowa.
— Może nie wszystkich, ale większość. Masz rację. Powinienem jutro dać w sądzie natychmiastowe wypowiedzenie i złożyć pismo w gminie. Wstępnie jestem z wójtem umówiony. Jutro tylko potwierdzę, że wchodzę w to kąpielisko. Zatem przestaję być kuratorem, a staję się prywatną inicjatywą. Otwieram Hula- Gulę.

Krystyna

Krysia spojrzała na zegarek, który zawsze nosiła na przegubie lewej ręki. Był stary, wytarty, ale lubiła go. Dostała go w prezencie od swojego zmarłego przed paru laty brata. Od śmierci Roberta nie rozstawała się z nim. Był talizmanem i przypominał jej młodszego braciszka. Jedynego i ukochanego. Zmęczona kobieta przysiadła na pobliskiej ławce. Sprawdziła w notatniku, że zostały jej tylko dwa adresy. Jakieś nowe objęcie dozoru i jej stary dozór u zezowatego Roma, złodzieja i recydywisty. Biegała po mieście cały dzień i była bardzo zmęczona oraz głodna. Nie pomyślała o kupnie kanapki lub o wstąpieniu do baru. Złajała siebie za głupotę. Potem szybko postanowiła, że zacznie od objęcia nowego dozoru. Wiedziała, że wizyta tym razem będzie krótka, bo niedawno rozmawiała z delikwentem w swoim gabinecie po prawomocności jego wyroku. Młody chłopak po raz pierwszy miał sprawę sądową. Był przerażony rozprawą i orzeczeniem. Widać było, że sprawę miał z powodu swojej głupoty. Zbytnio zaufał nowemu koledze. Później spił się z nim w barze i film mu się urwał. Obudził się „ na dołku”. Od policji dowiedział się o włamaniu do jubilera.
Krystyna, jak przypuszczała, tym razem szybko załatwiła sprawę i wyszła na ulicę.
Dobrze ją znała. Mieszkali tu przeważnie Romowie. Od wczesnej wiosny, w bardziej słoneczne dnie, gdy już poznikały wielkie pryzmy brudnego śniegu, wynosili z domów swoje krzesła i siadali ze szklankami pełnymi różnych napojów, zawzięcie paląc papierosy.
O czymś rozprawiali. Kobiety, poubierane w falbaniaste spódnice i mieniące się bluzki, obwieszone były złotymi kolczykami, które ponad miarę obciążały uczy. Siedziały w małych grupkach i głośno obgadywały sąsiadki, mężów oraz soczyście przeklinały. Mężczyźni zazwyczaj stali na rogu ulicy. Palili, pluli na chodnik. Czasem podpici krzyczeli coś do swoich kobiet w niezrozumiałym dla obcych języku. Krystyna była przekonana, że wykrzykują rozkazy. Bo to oni rządzili w zastawionych porcelanowymi figurkami mieszkaniach. Większość Romek szczyciła się potężną kolekcją tych bibelotów. Nawet najbiedniejsze miały ich po kilka sztuk.
Przez całe lata pracy zawodowej obserwowała zachodzące zmiany, integrację Romów z innymi mieszkańcami ulicy Nadrzecznej, zwanej przez mieszkańców slamsami. Władze miasta, pomimo iż na przestrzeni całych dziesięcioleci co rusz zmieniały się ekipy rządzące tą kilkudziesięciotysięczną aglomeracją, miały jednakowy pomysł na grupowanie Romów i biedotę w oddzielnych dzielnicach, na ciągle tych samych ulicach. Wieczorami nikt przy zdrowych zmysłach, oprócz stałych mieszkańców, kuratorów i policjantów, nie miał odwagi zanurzać się w cień ulicy Nadrzecznej. Nawet Krystyna, od wielu lat znana wszystkim największym bandziorom, chodziła na Nadrzeczną tylko do chwili zapadnięcia zmierzchu. Gdy zasiedziała się u któregoś z podopiecznych, wychodząc z klatki kierowała się od razu w stronę rynku. Nie raz sami podopieczni przypominali jej, aby nie zbaczała z drogi.
— Pani idzie od razu na główną. Teraz tutaj niebezpiecznie. Teraz młode rządzą. Mleko pod nosem, a skaczą jak wszy na grzebieniu. One wszystkie jak jeden mąż bez honoru. To od tego ćpania. Trzepie im mózgi. Starych nie szanują, szemranym się stawiają, więc i panią kurator nie uszanują. Co to za czasy nastały! — usłyszała od niejednego podopiecznego.
Tym razem miała jeszcze trochę czasu. Dzień był coraz dłuższy. Przeszła całą ulicę. Na jej końcu weszła do kolejnej kamienicy. Kamienica była stara. Parę lat temu odnowiona. Z zewnątrz przedstawiała się całkiem dobrze.
— Jak dobrze podrasowana starzejąca się prostytutka. — pomyślała z uśmiechem na ustach. Wnętrze domu już nie było takie ładne. Klatka schodowa wprawdzie była szeroka, przestronna, ale ściany brudne, a z sufitów zwisały długie firanki zakurzonych pajęczyn. Schody były dębowe z metalowymi, ładnie kutymi balustradami, ale deski pokrywały grube warstwy piasku i śmieci. Na stopniach poniewierały się papierki, niedopałki, skorupki jajek, opakowania po soczkach, plastykowe połamane rurki. Gdzieniegdzie widać było ślady plwocin. Ze wstrętem starała się stawiać nogę w miejsca wolne od zanieczyszczeń. Do tej dzielnicy starała się przychodzić ubrana w spodnie, które nie wymagały z jej strony żadnych dodatkowych zabiegów. Tym razem jednak coś ją podkusiło, aby ubrać nową czarno-białą długą spódnicę. Wieczorem umówiona była na spotkanie. Chciała pochwalić się nowym nabytkiem. Wchodząc na stopnie ujęła w obie ręce ostatnią falbanę i zwinęła dół spódnicy. Stanęła pod znanymi sobie drzwiami, zza których wydobywał się zapach świeżo gotowanego rosołu. Mocno zastukała.
— A co za cholera tam się dobija? — usłyszała zbliżający się głos. — Acha, to pani prekurator. — w szparze zobaczyła głowę starej Romki, obwiązaną kolorowym turbanem. Widząc kuratorkę, kobieta otworzyła . Wpuściła Krystynę do wielkiej kuchni, w której na kuchennej płycie stał wielki gar z gotującym się rosołem. Spod pokrywki wystawały podkurczone kurze łapki. Głodnej kuratorce od aromatycznego zapachu zupy zrobiło się słabo. Romka podsunęła jej krzesło, które wytarła brzegiem swoje spódnicy.
— A, co tam aniołeczku ciebie do starych cyganów przyniosło. — zagaiła stara kobieta.
— To co zwykle, dozór. Gdzie to przebywa Szczepan Kwiatkowski? Miał się do mnie zgłosić, czekałam i co? — zapytała Krystyna
— Pani, co ja mam z tym dziadem starym. Na co mi to przyszło na stare lata? Wszystkie cyganki ze mnie się śmieją. Rozum Szczepanowi odebrało. Na stare lata kurwę sobie znalazł.
Już go z miesiąc w domu nie widziałam. Mieszka teraz u tej na pół cyganki, co to w portkach po mieście lata. Wstydu mi narobił. Na ulicy pokazać się nie mogę, a on się z nią prowadza po Nadrzecznej. Wstydu nie mają. Już raz jej połowę tych czarnych kłaków ze łba wyrwałam, gdy ją w sklepie dopadłam, ale kasjerka darła się, że po policję będzie dzwonić, to odpuściłam. Za taką kurwę do pierdla nie pójdę, ale cholerze nie daruję. Jeszcze ją dopadnę i pokażę, co to znaczy innej babie chłopa podbierać. — zaperzyła się Kwiatkowska.
— Przecież ostatnio mówiła pani, że chętnie by się pozbyła tego darmozjada, co to tylko na kanapie leży i w stołek pierdzi. A jeszcze jak mu się coś nie podoba, to obije. Pół życia w więzieniu spędził. Sama musiała pani dzieci wychowywać, starać się o wszystko. — Krystyna przypomniała Kwiatkowskiej ostatnią rozmowę.
— Prawda, tak mówiłam, aniołeczku, ale to co najgorsze już wytrzymałam. Na stare lata człowiek chciałby spokoju, poszanowania innych, a nie, żeby mnie takie młode cyganki palcami wytykały i śmiały się za moimi plecami. Już nawet do naszego wójta chodziłam. Obiecał ze Szczepanem porozmawiać. On u wszystkich cyganów ma poszanowanie, ale Szczepan rozum stracił. Nawet wójta nie posłuchał. Co tu dużo gadać. Dorwał młodą dupę, to mu stara nie smakuje. Widać taki mój los. A pani, aniołeczku niech no szuka Szczepana pod szesnastką. Ale to dopiero za parę dni, bo teraz do chorej matki pojechał. Ona to chyba na dniach umrze. Na tego raka jest chora. Ma go na płucach. I u doktorów słynnych z nią byli i pieniędzy natracili, ale nie pomogło. Za późno! Tak wszyscy mówili. A Szczepan te pieniądze, co na handlu zarobił wszystkie na matkę dał. Widać jeszcze resztka sumienia mu została. — rozgadała się Kwiatkowska.
— A zapłacił do kasy sądowej, to co mu zasądzili ? — zapytała kuratorka.
— Chyba nie, bo to i matka i kurwa na jego portfelu, to skąd miałby więcej piniendzy mieć. Z opieki nie chcą więcej dawać. Innym ankoholikom i nierobom dają, a starej kobiecie, co to już do roboty iść nie może, nie chcą. Jakbym wróżyć nie umiała, to z głodu przyszłoby mi licie obgryzać. – pożaliła się Kwiatkowska.
­— To dłużej nie przeszkadzam. Za parę dni pójdę pod szestnastkę. Jakby jednak pan Szczepan wrócił, to proszę mu przypomnieć o pieniądzach i że musi się stawiać na umówione rozmowy. Po co mu sędzia ma znowu zarządzić odwieszenie kary. —
— Pani, a może lepiej aby poszedł do kicia? Odsiedzi swoje, ale ta kurwa go nie będzie miała. Gdzie ona wytrzyma bez chłopa parę latek. A ja kiedyś, gdy byłam młoda wytrzymywałam i czekałam, to i teraz wytrzymam. —
— To życzę, aby pan Szczepan nabrał rozumu. A przede wszystkim zdrowia wam życzę. Do widzenia. — pożegnała się ze starą Romką.
— A niech ci aniołeczku Pan Bóg wynagrodzi za dobre słowo. —
Po przyjściu do domu Krystyna rzuciła torebkę na krzesło, stojące w rogu pokoju. Otwarła lodówkę i wyciągnęła garnek z zupą pomidorową, którą zgotowała wieczorem poprzedniego dnia. Przelała zawartość do porcelanowej miski i wstawiła do mikrofalówki. Gdy wykąpana wróciła z łazienki, zupa była gorąca.
— Smacznego Robercie! — powiedziała do zdjęcia czterdziestoletniego mężczyzny, wiszącego nad stołem.


Zespół

Kwartalne zebranie dobiegało końca. Irma przekazała już zawodowe informacje. Pozostało jej tylko zawiadomić wszystkich, że widziała się z Krystyną, która pracowała w zespole zajmującym się dorosłymi.
— Wytrzymajcie jeszcze chwilę. Zaraz kończymy. Widziałam się z Krysią. Macie od niej pozdrowienia. Jak zwykle ponarzekałyśmy, że tak brutalnie nas od siebie oddzielili. Tęskni za wszystkimi. Melania też przesyła pozdrowienia i tęskni. Krysia zaprasza wszystkich do siebie. Chce uczcić trzydziestolecie swojej pracy zawodowej. Już dostała jubilatkę, więc może ją rozwalić. Jak to ona. Zaprasza wszystkich z naszego zespołu, kto tylko ma ochotę przyjść i paru swoich. U nich teraz jest trochę inaczej, niż u nas. — poinformowała .
— Dziękujemy za zaproszenie. Powiedz tylko szefowo, gdzie, kiedy i po ile się zbieramy. — przytomnie zapytała Kaja, matka dwóch dziesięciolatków.
— Dobrze, że pytasz, bo zapomniałabym o dacie. Zaraz po Wielkanocy. W piątek około godziny siedemnastej. Zbieramy się po dysze. Zuzanno, czy mogłabyś poszukać jej czegoś do domu ? —
— Szefowo, a może tak dodatkowo książkę o Beksińskim. Wiem, że lubi jego malarstwo. Za resztę dokupię kwiatów. Zbiera storczyki. —
— Dobrze, zostawiam to tobie. Kto się pisze na imprezę? — dopytała koleżanki i kolegów, pomimo iż doskonale wiedziała, kto nie pójdzie.
— Możecie jeszcze chwilę zostać, bo chciałbym coś powiedzieć? — usłyszała głos Tomasza. Wszyscy zamilkli, bo od czasu jego powrotu do pracy po zespole chodziły różne plotki. Nikt jednak nie miał odwagi otwarcie zapytać, co dalej? Nastawili ucha.
— Trudno mi o tym gadać, ale stało się. Wiecie, że mam problem alkoholowy. Zawaliłem robotę i spieprzyłem życie. Miał przyjechać rzecznik dyscyplinarny, a moja sprawa miała pójść do sądu koleżeńskiego. Szkoda na to czasu i kasy. Przyznaję się do zaniedbań z powodu chlania i zdecydowałem się na odejście z pracy. Właśnie złożyłem wypowiedzenie. — Tomasz zamilkł, oczekując ich reakcji. Wszystkich zamurowało.
— Czyli mamy rozumieć, że od razu odchodzisz? A kto po tobie posprząta? — zapytał jak zwykle praktyczny Jarek. — Ja mam swojej roboty po kokardę, zresztą myślę, że wszyscy tak mają, co przed chwilą przeczytała nam szefowa. Zanim ogłoszą konkurs, zanim kogoś przyjmą na twoje miejsce, zanim się ten ktoś od nas roboty nauczy, to trochę czasu minie. A ja chcę żyć, a nie całe dnie w robocie siedzieć. Mimo, że jeszcze nie założyłem rodziny, mam swoje sprawy. Muszę z ojcem po lekarzach dylać, mam remont mieszkania, w końcu chcę iść na swoje. —
— Nie poczekałeś, abym wam wszystko opowiedział. A już na mnie napadasz. Wolnego! Dogadałem się z Okręgówką. Poszli mi na rękę. Mam trzymiesięczne wypowiedzenie. Przez kwartał oni konkurs przygotują, kogoś wybiorą na aplikację, a ja posprzątam. Obiecałem ryć noce i dnie, aby sprawy wyprostować. Będzie trudno, bo wchodzę w inne życie. — dokończył Tomasz.
— Odnośnie informacji od Tomka, chciałam dodać, że wiem o wszystkim i myślę, że moglibyśmy mu pomóc. Zarówno tutaj w pracy, jak i w Malinkach. — wspomogła kolegę Irma.
— Powiedz zatem co to są za Malinki, bo jeśli chodzi o pracę, to deklaruję się pomóc w nowych sprawach. Jedną siódmą biorę na siebie. Ty prostuj stare brudy. I tak ktoś inny w przyszłości obejmie część Twojego terenu. Proponuję, aby już go podzielić. Co wy na to? —
zapytała Agnieszka.
— Ja się zgadzam. To rozsądne rozwiązanie. Tylko opowiedz o Malinkach. — wsparła Agnieszkę Joanna. Irma potakująco kiwała głową.
— Dzięki. Nie liczyłem na tak dużo, ale może to dobry pomysł, bo wtedy z wszystkim się wyrobię i jakoś to będzie. Jest mi na prawdę trudno. —
— A tak łatwo się chlało, co ? — zgryźliwie wtrącił swoje trzy grosze Jarek.
— Przecież mówię, że trudno. Odpuść mi. A jeśli nie, to nie przeszkadzaj. Też masz swoje za uszami. — Tomek nie wytrzymał naporu agresji kolegi, ale momentalnie się zmitygował i wrócił do tematu. — Przepraszam. Otóż Malinki to mała kawiarnia i kąpielisko gdzie chcę w przyszłości pędzić los banity. Teraz tam jest bajzel i jeden wielki rozgardiasz, ale szefowa widziała, oceniła, że da się coś z tego zrobić, a wiecie, że Irma się zna na rzeczy. Potrzebuję chętnych do malowania, sprzątania, noszenia, grabienia, sadzenia kwiatków itp. Mogę zapłacić jedynie w naturze, czyli możecie u mnie zrobić ognisko, po pracy społecznej oczywiście. Stawiam kiełbasę, cebulę , chleb i musztardę, bo na tyle mnie stać. Potem w sezonie macie u mnie darmowe wejścia na plażę. — dokończył temat.
Wszystkich, oprócz Irmy, zatkało. Najszybciej doszła do siebie Agnieszka.
— Ja się deklaruję, że mogę sadzić i grabić. Mam ogródek, to potrafię. Mogę też szorować, czyścić, ale nie będę nosiła, bo mi kręgosłup wysiada. Młodsi są silniejsi. — powiedziała.
— Ja też mogę robić w sumie wszystko. Może nie będę sadziła. To zostawiam Agnisi. Ale mogę malować, czyścić, zamiatać, grabić, a nawet przybijać gwoździe. – dołączyła się Joanna.
— To i mnie wpiszcie na listę. — usłyszeli głos Wojtka.
— Ja to z urzędu, bo jak szefowa, to i Zuzanna. Ona już znajdzie dla mnie zajęć co niemiara. Ale tylko w weekendy. — zaśmiała się Zuzia.
Kaja też dołączyła do grupy remontowej. Jarek nie miał wyjścia. Głupio mu było odmówić, aczkolwiek zrobił to bardzo niechętnie. Zadeklarował pomoc w noszeniu cięższych przedmiotów. Nie przepadał za Piotrem i wyraźnie dawał mu to odczuć.
— To mamy ekipę „KUR.ZAW.DLA NIEL. „ Myślę, że Matylda, jak tylko o wszystkim usłyszy, to też będzie chciała pomagać. Ona po prostu taka jest. — podsumowała Zuzanna.




Rozdział II
Spotkanie

W piątek wszyscy stawili się u Krystyny. Przyjęła ich uśmiechnięta, serdeczna w drzwiach swojego malutkiego, ale wygodnego mieszkanka. Na sobie miała niebieską, wschodnią tunikę i niebieskie atłasowe spodnie. Na szyi zawiesiła jakieś łańcuszki, koraliki. Mimo słusznego wieku i tuszy wyglądała przepięknie. Bardziej przypominała damę z początku dwudziestego wieku, niż kuratora.
— Jak się cieszę, że przyszliście. O, widzę, że jesteście w komplecie. U nas nie jest tak dobrze. Jest Melania. W kuchni przewraca mi wszystko do góry nogami. I jeszcze mówi, że przygotowuje kolację. Baśka przyjdzie za kwadrans, bo wysłałam ją po pieczywo. I to wszyscy. Inni wymówili się. Jeszcze zaprosiłam Olgę, tę z biura podawczego, Darka Kopczyńskiego no i oczywiście Beatę z RODKu oraz Marzenę, kuratora społecznego, a naszą wspólną kumpelę. —
— Czy dobrze widzę, że dostałam prezent? O, Beksiński w twardej oprawie! Ale zrobiliście mi przyjemność. Chciałam ją kupić, ale szkoda mi było kasy. — powiedziała Krystyna, odbierając prezent z rąk Irmy.
— Siadajcie, gdzie kto może. Na narożniku zmieści się z sześć, siedem osób. Są krzesła, pufy, a jak braknie miejsca nawet na tych rozkładanych, to mam jeszcze starą deskę do prasowania. Zrobimy z niej ławkę. Stół traktujecie jak bufet. Można się przemieszczać między kuchnią, a pokojem i nawet moją sypialnią. Dziś nie mam nic do ukrycia! Można siadać na dywanie. Wszystko można. To propozycja jest bardziej dla młodzieży, niż starych matron takich jak ja i Agnieszka. — roześmiała się i puściła oko do Irmy.
— Mów o sobie. A mnie wieku nie wymawiaj. Co to za traktowanie gości! — udając oburzenie powiedziała Agnieszka. — Jestem stara, ale jara. —
— W starym piecu diabeł pali. — roześmiał się Tomasz i szturchnął łokciem Agnieszkę. —
— A ten, to co tak sobie pozwala? Żadnego poszanowania dla starszych. Teraz to dżentelmena ze świecą szukać. — Irma dołączyła do przepychanek słownych kolegów, równocześnie zaglądając w garnki w kuchni Krystyny i witając się z Melanią, która wykładała zakąski na półmiski.
— Won mi stąd! Paszła do salonu. — wrzasnęła Krysia. — To niespodzianka! A co wjedzie na stół, to zobaczycie w swoim czasie. Z głodu nie pomrzecie. A teraz co kto pije , śpiewać mi tu ptaszęta. U mnie napojów skolko ugodno. I z procentami i bez, jak w knajpie. —
Po chwili, gdy każdy już miał w ręce odpowiedni napój, odezwał się dzwonek domofonu i do mieszkania wpadła Baśka, popychając przed sobą Olgę, która trzymała w ramionach olbrzymi bukiet żółtych tulipanów, stojących w przeźroczystym wazonie.
— Spotkałam tę sierotę przed klatką. I z niej ma być w przyszłości kurator, jak nie potrafi zdecydować się na naciśnięcie dzwonka? — mówiła roześmiana Basia. — Tu masz Krysiu bagietki i chleb pasterski, jak chciałaś. A teraz już mogę się rozbierać i siadać? Jeszcze mi na zydelku moje miejsce ktoś zajmie. —
— Tylko wszystkiego nie rozbieraj, to nie ta impreza. Choć chętnie bym popatrzył. A to miejsce tylko dla krasnoludków, takich jak ty. Nikt inny na nie nie zasługuje. — Tomasz pociągnął Baśkę za koński ogon. — Wyobrażasz sobie Irmę, albo Agnieszkę na zydelku? Kolana pod brodą, jeden półżytek na zydlu, a drugi zwisa... Nie, to nie ich liga. —
— Masz szczęście, że Irma z Kryśką gada, bo by dała tobie do wiwatu za tę ligę. —
Baśka puściła oko do ulubionego kolegi i przysunęła zydelek w jego stronę.
— To co, jednego głębszego dla kurażu? — zaproponowała Baśka.
— Z czym ci nalać. Goły, z lodem, czy z jakimś sokiem ? — zapytał.
— Nie mówi się szczymy, tylko sikamy. — zażartowała — ale jak pytasz, to z tym samym, co ty. Jak cię znam, to pewnie będzie goły jak święty turecki. —
— A tu się mylisz! Ja dziś soczkuję bezprocentowo. — odpalił ze złością.
— Coś taki wrażliwy. Przystopuj. Zażartowałam. Nie ma o co kopii kruszyć. Jak chcesz na trzeźwo, to twoja wola. Ja tam potrzebuję dziś trochę mieć w czubie. I nie potrzebuję do tego towarzystwa. Co nieco słyszałam, że przeholowałeś. Ale myślałam, że to takie głupie ploty. A tu widzę, że sprawa poważna. Ja tobie nie wróg. Czyli to prawda, że byłeś na odwyku? — zapytała.
— Nie będę ściemniał. Tak było. A teraz muszę odejść z roboty. Już jestem wyautowany. Może to nasze ostatnie spotkanie w tym gronie. — odpowiedział i wstał z krzesła. Aby uniknąć dalszych odpowiedzi, wyszedł do toalety.
Impreza rozkręcała się powoli, ale systematycznie. Marzena przyszła ostatnia. Darek wpadł pół godziny wcześniej i od razu przysiadł się do Baśki. Jednak nieśmiało zerkał w stronę Olgi, która nie zwracała na niego uwagi.
— Pamiętasz Aga, jak umówiłyśmy się parę lat temu u mnie, a ty spóźniłaś się. Mówiłaś, że uciekł ci autobus, bo jakiś nasz dawny podopieczny, alkoholik, chyba Andrzej Markus zobaczył, że wchodzisz do kiosku i darł się na całą ulicę; kryć się, kurator na horyzoncie! Tak długo śmiałaś się, inni klienci oraz sprzedawczyni również, że autobus pokazał ogon. — wspominała Irma.
— To nic, a pamiętasz, jak wracałam z zajęć ośrodka około dziewiętnastej. Chyba to był czerwiec, więc jeszcze bardzo jasno. To było wtedy, gdy w zakładzie karnym były jeszcze przeźroczyste szyby. Później wstawili matowe. Pewnie więc nie tylko ja stałam się wątpliwą rozrywką więźniów. Ale do rzeczy, a więc idę sobie, jest pięknie, jasno, ciepło, na ulicy mnóstwo ludzi, a tu nagle słyszę gwizdy od strony zakładu karnego. Gwizdy się skończyły, a za chwilę podają słowa; te kuratorka! Udaję , że to nie do mnie. A tu coraz głośniej ; hej kuratorka, popatrz do góry! Z mojej strony brak reakcji, więc delikwent ze złością zaczął krzyczeć; te kuratorka, ty kurwo popatrz do góry! — śmiała się Agnieszka .
— No to się dowiedziałaś, jaką naprawdę profesję uprawiasz! I co, zmusił cię do spojrzenia w jego stronę ? — dopytywała Kaja.
— Ależ skąd, w dodatku poznałam głos swojego byłego podopiecznego, który wcześniej trafił do poprawczaka, a później zmienił lokalizację na więzienie. —
— Irmo! A opowiedz wszystkim o swoim spotkaniu z dawną podopieczną, chodzi mi o to w sklepie. Pani chyba nazywała się Harfa, tak Brygida Harfa. Też za kołnierz nie wylewała. Później ja miałam wątpliwą przyjemność pracy z nią i jej dziećmi. — Zachęcała do wspomnień Joanna.
— To było z dziesięć lat temu. Jeszcze miałam ten teren, gdzie mieszkała pani Brygida. Jakoś przez miesiąc nie miałam możliwości rozmowy z nią i jej rodziną, bo ciągle nikogo nie było w domu. Aż tu pewnego dnia stoję w kolejce w sklepie. Masarnia, więc pełno ludzi. Było to jakoś wczesnym rankiem, a tu otwierają się z rozmachem drzwi sklepu i wtacza się kompletnie pijana pani Brygida. Stanęła na końcu kolejki, zatacza się, ale widzę, że nie chce jej się długo stać, więc zaczyna szukać znajomych. Nagle dostrzegła mnie. Gęba jej się uśmiechnęła od ucha do ucha. I krzyczy do mnie; o, pani kurator, a kiedy my razem flaszkę obalimy?! Ale miałam wstydu! Wyparzyłam szybko z tej masarni.— śmiała się Irma.
— To osiągnęła swoje, bo kolejka się jej o jedną osobę zmniejszyła. – skomentował Tomasz. — Tak to jest z alkoholikami. Ja też nieźle wam narozrabiałem. Mam nadzieję, że mam to już za sobą. Trochę szkoda mi tej roboty, bo ją lubię. A też przeszedłem niezłe historie z ludźmi. Pamiętam swoje pierwsze spotkania z Romami. Nijak nie mogłem sobie z nimi poradzić. Miałem taką rodzinę, która nie chciała posyłać dzieci do szkoły. Nie zależało im na ich nauce, a mieli taką bardzo zdolną córeczkę. Nie pamiętam jej polskiego imienia, ale w swoim gronie nazywali ją Tajemnicą. Mała garnęła się do nauki. Dużo opuszczała, ale jak już była na lekcjach, to wszystko w lot łapała. Za każdym razem nieobecność tłumaczyła koniecznością pilnowania młodszego rodzeństwa. Matka jej gdzieś wyjeżdżała, aby zarabiać na wróżeniu, a ojciec miał swoje sprawy, chyba szemrane, bo już parę razy kiblował, więc matkowanie drobiazgowi było na głowie małej. Chodziłem do nich, bo mieli nadzór. Czasem zastałem w domu ojca, ale najczęściej albo go nie było, albo mała mówiła, że śpi i nie będzie go budziła, bo ją później nieźle obije. Gdy miałem szczęście zastać matkę dzieci, to bardzo trudno się z nią rozmawiało i mimo moich nakazów, dzieci nadal nie chodziły do szkoły. Nadzór kisił się w miejscu, żadnych postępów. Ale w końcu wpadłem na pomysł, aby poznać wójta gminy romskiej. Poszedłem do niego. Mimo, iż mieszkał na Nadrzecznej, w domu miał prawie pałac. Meble, podróbki Ludwika któregoś tam, więc białe, gięte, rzeźbione, pozłacane, wyściełane pstrokatą, błyszczącą materią. Figurek porcelanowych cała masa. Można by nimi wyposażyć spory sklep z bibelotami i porcelaną. Dywany na podłodze i ścianach. Żona wójta wprawdzie niemłoda, ale piękna kobieta. Wysoka, szczupła, z długim czarnym warkoczem. Otworzyła mi drzwi obwieszona złotem, które z niej prawie spływało. Zastanawiałem się, jak długo jej uszy wytrzymają taki ciężar złotych kolczyków, bo dziurki w nich miała mocno naciągnięte. Dalej standard; spódnica falbaniasta, suto marszczona, chusta przetykana złotymi nićmi... Mówię wam, zdębiałem od tego złota i bogactwa. Na dodatek paliła papierosa, bo one prawie wszystkie palą, ale papieros tkwił w długiej lufce. Mówię wam, ale klimat! Wójt, nieduży chłopina z brodą, siedział sobie w kapeluszu w wielkim pluszowym fotelu i oglądał coś w telewizji. Łaskawie mnie przyjął, posadził w drugim fotelu, wysłuchał i powiedział, że nakaże, aby dzieci chodziły do szkoły. Daje mi na to swoje wójtowe słowo. Pomyślałem sobie, że pewnie tak mnie zbył, abym odczepił się, ale o dziwo, dzieci zaczęły chodzić do szkoły. — Tomasz zakończył swą opowieść .
— Ale Tajemnica długo do szkoły nie chodziła. Przejęłam te rodzinę po tobie — wtrąciła się Kaja. — Wtedy już Tajemnicy w domu nie było, gdzie indziej mieszkała, chyba w Zabrzu. Miała już dziecko i swoją rodzinę. — poinformowała wszystkich.
— Masz rację, to już inna historia, również z wójtem w tle. — odpowiedział Tomek.
— No to co się stało? Bo jeśli dziewczynka była taka zdolna, to dlaczego nie skończyła szkoły? Mam parę Romek, które przynajmniej ukończyły gimnazjum, a Wojtek ma nawet takie, które skończyły zawodówkę. — dopytywała Kaja.
— Sprawa z Tajemnicą, to ich cholerny obyczaj. U nich był i jest taki zwyczaj, że jak dziewczyna stawała się kobietą, to rodzice zezwalali na tak zwane porwanie. Mężczyźnie spodobała się dziewczynka, to ją porywał. Jak dziewczyny przez parę dni nie było w domu, to wydawali ją za tego faceta, co ją porwał. Dziewczyna zazwyczaj była przez chłopaka więziona. Nie zawsze zadowolona z tego, że wyrwano ją z domu i dzieciństwa. I nie nazywało się tego gwałtem na małoletniej. Nikt nie zgłaszał przestępstwa na policji, nie było ścigania przez prokuratora. Później zawierali ślub cygański i żyli sobie jako nowa rodzina. Chociaż dziewczynka była jeszcze dzieckiem, to zachodziła w ciążę i musiała rodzić. Najczęściej małe były niegotowe na macierzyństwo, więc podrzucały dzieci matkom, babciom, teściowym, a same mieszkały osobno. Czasem z tym, co je porwał, czasem z innym.
Stąd u Romów duża ilość rodzin zastępczych. Ale wracając do Tajemnicy, to dziewczyna miała około piętnastu lat, jak przyszła do mnie i powiedziała, że dowiedziała się, iż ktoś ma ją porwać. Bardzo się boi. Odpowiedziałem, aby się nie obawiała, bo porozmawiam z jej matką. Rozmawiałem, ale ta odpowiedziała mi, że tak u nich jest. Ona też została porwana i wcale nie jest zadowolona z męża, a żyć z nim musi. Taki jest los romskiej kobiety. Ona o wszystkim wie. Ten, który ma porwać Tajemnicę jest bogaty, przystojny i powinna być wdzięczna rodzicom i losowi, że trafia jej się taka partia. Nie było z nią żadnej dyskusji. Więc ponownie chciałem skorzystać z pomocy wójta. Tym razem zawiodłem się. Owszem, przyjął mnie znowu bardzo grzecznie. Powiedział do mnie, że w innych sprawach pomoże. Przyciągnie do sądu tych, którzy na wezwania nie chcą się stawiać, pogoni do szkoły wszystkie dzieciaki, ale sprawa zamążpójścia Tajemnicy, to sprawa rodziny. Jak się na porwanie zgadzają, to on nic nie może zrobić. Taka tradycja. Poza tym Tajemnica ma już ponad piętnaście lat... —
— Kiedyś miałam po nadzorem rodzinę zastępczą . Romowie. Babcia i jej wnuczka. Wnuczka już miała w sobie mniej krwi romskiej, bo jej tata, a syn babci miał ojca Polaka.
Często z nią rozmawiałam. Nie mieszkała z wnuczką na Nadrzecznej. Mimo, iż rozstała się z mężem Polakiem, byli przyjaciółmi. On przysyłał jej pieniądze. Pomagał finansowo. Czasem widywał się ze swoim synem. Nigdy nie przyjeżdżał d naszego miasta. Obawiał się o swoje życie, pomimo słusznego wieku. Podobno, gdy związał się z babcią zagrożono mu śmiercią. Groził mu były „ narzeczony” babci, ktoś, kto miał ją obiecaną. Ona wolała Polaka. Wnuczka była piękną dziewczynką. Wyrosła na piękną kobietę. Babcia ogłosiła w środowisku romskim, że nie zgadza się na porwanie wnuczki. Powiedziała to wójtowi i innym Romom. Zagroziła, że jak ktoś złamie jej zakaz, to zgłosi sprawę na policji. Mimo tego wnuczki nie puszczała nigdy samej. Chodziła z nią do szkoły podstawowej, gimnazjum i do szkoły zawodowej. Odprowadzała i przyprowadzała, przez to dziewczyna była jak w więzieniu. Buntowała się, ale w końcu zrozumiała, po jakimś incydencie, który ją nieźle wystraszył. Skończyła zawodówkę. Została sprzedawczynią. Pracowała w butiku. Potem była w dwóch związkach, zawsze z Polakami. Drugi okazał się stałym związkiem. Tak jej wbiła do głowy babcia. Gdy Babcia ze mną rozmawiała, powiedziała mi ; pani, z cyganem nie ma żadnego życia. Kobieta w małżeństwie ma gorzej jak pies. Jest na usługi męża. On może wszystko, ona niewiele. Jest źle przez męża traktowana. Większość cyganów nie pracuje, wyrzuca kobiety aby organizowały pieniądze i nie obchodzi ich, czy będą kradły, wróżyły, czy żebrały. Chłop pali, pije, bije. Nie pracuje, bo jest mężczyzną. Rzadko jest wierny. Ja byłam z Polakiem szczęśliwa. Bardzo dobrze mnie traktował. Pracował, a ja mu prałam, gotowałam. Nigdy na mnie nie krzyknął, ani ręki nie podniósł. Zobaczyłam, jak to jest dobrze nie mieć Roma za męża. Musieliśmy się rozstać z uwagi na jego bezpieczeństwo. Byłam wtedy w ciąży. Od tego czasu jestem sama. Wychowałam syna. Jego ojciec zawsze przysyłał mi pieniądze. Syn do niego jeździł. On też z nikim się nie związał. Teraz mówię wnuczce; nie bierz Roma, bo on tylko pięknie gada. A później oczy byś wypłakała. — opowiadała Agnieszka — Jak widzicie z mentalnością Romów teraz już jest różnie. Znam Romów prowadzących działalność gospodarczą, pracujących. Ale ten ich zwyczaj porywania małolatek jest obrzydliwy. Porywają, nie zgłaszają sprawy gwałtu na małoletniej. Ona sama nie ma zdolności do czynności prawnej, więc nic nie zrobi, a jeszcze jest pod presją swojego środowiska. Jakiś obłęd. A państwo nie wtrąca się. Zamyka oczy na ten proceder uważając, że nie ma co walczyć z Romami, bo oskarżą o rasizm.
— Masz rację. Badałam parę rodzin romskich. Ich mentalność jest zdecydowanie inna.
Nawet ci postępowi mają obszary działania prawie średniowieczne. — odezwała się Beata — Ale miało być wesoło, a tu jakieś zawodowe rozważania, wstawki polityczne, co to z wami, bawić się nie umiecie? Już mi tu zacząć gadać o dupie Marynie!
— Ja może nie o dupie, a raczej o Marynie wolałabym — uśmiechnęła się Irma.
— A ja jednak wolę o dupie. To bezpieczny temat. — zaprotestował Tomasz.
— To może ja wtrącę mały żarcik — Darek wyraźnie patrzył w stronę Olgi.
— Twoje żarty nie nadają się , aby mówić je publicznie, więc daruj sobie. Jesteśmy zbyt trzeźwi, aby je strawić. — roześmiała się Olga. — A ja mm problemy gastryczne. Chyba wpadłam w jakąś nerwicę żołądka. Mam po dziurki w nosie swojej roboty, a nie mogę doczekać się na kolejny konkurs na aplikację kuratorską. Jak ja wam zazdroszczę roboty. A tu oblałam już dwa egzaminy i kapucha! Chyba się nie nadaję. Jestem za głupia. — skomentowała swoją porażkę.
— A gdzie by. Nie pamiętam aby w biurze interesanta pracował ktoś tak zorganizowany i kompetentny, dopóki ty nie nastałaś. Ale kiedyś to było zaledwie biuro podawcze. — przymilał się Darek. — W końcu mam z tobą częsty kontakt zawodowy, to mogę ocenić. A wolałbym dużo więcej, może też ociupinkę kontaktu prywatnego ? – odkrył swoje karty, obracając wszystko w żart.
— Nie martw się Olgo, już za moment spełni się twoje skryte marzenie. Zwalnia się u nas miejsce. — wtrąciła swoje Irma. — Bierz się do nauki, bo lada moment ogłoszą konkurs. Wiem, że szykują się też inne wakaty, bo co poniektórzy w okręgu chcą odejść na emeryturę. I nie mówię o tobie, Agnieszko, bo wiesz, jak bardzo nie chcę twojego odejścia. Jednak wiem, że z całą pewnością będzie podstawa do konkursu.
— No to jak nie Agnieszka, to kto odchodzi? — zapytała Krystyna.
— Ja chyba też powoli będę się ewakuowała, ale to za parę miesięcy, a tym razem robi to Tomuś! Oficjalnie odtrąbił wszystkim.— odpowiedziała Agnieszka.
— Ale nowości. To u was też wiele się zmieni! – podsumowała Krystyna.