wtorek, 19 lipca 2011

Pejzaż retro- odcinek 5 - Zimna Woda


 Siostra Szymka, która zginęła w czasie Rewolucji Październikowej. W mundurze swojego męża .


Zimna Woda

                 Maria niechętnie otworzyła oczy. Omiotła spojrzeniem kontury mebli, rozmytych w przydymionym, wiosennym świcie. Za oknem ledwo szarzało. Wstała. Wprawdzie lubiła poleżeć z książką w ręce, ale od chwili przyjścia na świat Halinki, powściągała dawne przyzwyczajenia.
Już parę lat mieszkali we własnym domku. Małym, drewnianym, parterowym. Szymon z wielką miłością i zaangażowaniem przez parę lat zmagał się z projektami, wykonawcami i wił ich gniazdko.
Z chwilą, gdy postanowił, że będą mieli własny dom i opuszczą Mszanę, w której snuły się złe wspomnienia, bliskość powróciła. Przybywało jej za każdym razem, gdy jeździli oglądać działkę, przeglądali projekty. A gdy drewniane ściany, jak drożdżowe ciasto, szybko popędziły w górę, to znowu poczuli, że stanowią jedność.
Pokochała ten dom. Był jak tęcza, którą lubiła obserwować po burzy.
        –– Ciasny, ale własny. –– Tak nie raz mówiła, aby przekonać sceptyczną część rodziny.
        –– Jak możesz Maniusiu mieszkać w takiej ciasnocie? –– Kręciły głową ciotki.
        –– A nie mówiłam, że z tego mezaliansu będzie ambaras? –– ciotka Leinertowa z dezaprobatą trzęsła głową, aż niesforne, siwawe loczki wysuwały się z jarzma wsuwek, a gładka, karna fryzura traciła szyk, z którego była tak dumna.
        –– Wiesz Maniu, a może sprzedalibyście ten, za przeproszeniem, kurnik i wynajęli mieszkanie? Ja wiem, że wprawdzie macie piękne rosarium, przyjemny ogród, ale ta ciasnota nie przystoi kobiecie z rodu Rosmanyi. Jeszcze gdybyście mieszkali sami, ale macie dziecko, a i starszy pan Szymański ciśnie się w służbówce. Na Wałach Hetmańskich widziałam niezłe mieszkanie na pierwszym piętrze. Może podać adres?
        –– Co też ciotunia mówi, jaka ciasnota? –– Mania niechętnie spojrzała na ciotkę.
        –– Nam wystarczy. Miejsca dosyć. Ciocia chciałaby, aby każdy mieszkał jak ciocia, Kotula, czy Bartkiewicze na Potockich. Wtedy ciocia miałaby na oku całą rodzinę. Hala mała, to i zajmuje pokoik od ogrodu, a teść całkiem zadowolony z narożnego. Jaka to służbówka? Całkiem zgrabny pokoik, a i bawialnię mamy. Sypialny wprawdzie trochę ciasny, ale nam wystarczy. Z całą pewnością nie są to landary, ale jest całkiem wygodnie. Służba jest „na dochodząco”, to wystarczy nam miejsca.
        –– Zupełnie nie wiem jak można nie mieć kucharki i dawać pranie jakiejś Maciejowej? –– Podjęła krytykę ciotka. –– A sprzątaczka raz w tygodniu, to już lekka przesada, ale ja się nie wtrącam –– ucięła dyskusję i pogardliwie wydęła wargi.

        Dziś, o godzinie 19.27 zawitała kalendarzowa wiosna. To już coś! Mam dosyć białego śniegu, szarego śniegu, czarnego śniegu i nawet jakby był złoty, to też mam go dosyć! Chcę zieleni i kwiatów! Chcę kolorów i światła! Chcę ptaków - nawet ptasia grypa tej tęsknoty nie osłabia. Chcę ciepła, otwartych drzwi tarasu i kawy pod gruszą ! Po prostu chce mi się prawdziwej wiosny!!!!  -To tyle o moim nastroju pierwszego wiosennego wieczoru. Z prawdziwą przyjemnością przeczytałam książkę Leona „ Tętno”. Nie wiem czy to dobrze, że znam autora, czy to źle. Czytając książkę zawsze  wyobrażam sobie jakoś jej bohatera. Natomiast teraz miałam z tym wielki problem, ponieważ często przypominał mi się sposób rozmowy Leona, zwroty charakterystyczne tylko Jemu, uśmiech.. Myślę, że każdy artysta tworząc, wkłada w swoje dzieło cząstkę siebie. Leon jest malarzem i maluje w niej Bieszczady. Są kolorowe, żywe. Jest poetą. Tchnął  w nią  nastroje, czasem tak subtelne, że ledwo muśnięte piórem. Czułam  też prawdziwe umiłowanie tej krainy, w której umieścił losy bohatera i wszystkich, którzy wpletli się w jego historię. Las jest prawdziwy. Żyje. Deszcz leje, drzewa szumią i pod wpływem wiatru uginają się ich gałęzie .Tak o Bieszczadach może pisać tylko osobą, która tu wyrosła i wrosła w tę przyrodę . Czuje się znajomość lasu, gór, ludzi, klimatu tamtych lat. Zaskakuje mnie też optymizm emanujący z książki. Nie chodzi mi tylko o splot wydarzeń, ale i o odkrywanie dobra tkwiącego w ludziach oraz o nadzieję. Po prostu mówi w niej; cierpienia kiedyś kończą się i każdy ma swoje pięć minut radości. Lubię takie podejście i cieszę się, że jeszcze bardziej mogłam poznać autora! Ciekawa jestem następnych książek!

        Dochodziła ósma, kiedy po nakarmieniu Halinki i teścia, mogła spokojnie zasiąść do pierwszej, porannej kawy. Ujęła emaliowane pudełko. Zauważyła, że ciemne ziarenka kawy zaledwie cienką warstwą przykrywały dno. Przechyliła pojemnik i wsypała kawę do młynka.
        –– Jednak dzisiaj muszę pojechać do Lwowa. –– Pomyślała, wpatrując się w kolorowe motyle namalowane na puszce. –– Może tak będzie lepiej. Przy okazji wezmę Halę. Tak bardzo chciała zobaczyć klinikę lalek. –– Szybko kręciła korbką, wdychając aksamitny zapach. Lubiła kawę. Szczególnie świeżo paloną i zmieloną przed samym zaparzeniem.
        –– Dobrze, że uprzedziłam Lewandowskiego i będzie mógł przygotować Sabinkę. –– Myśl o zadowolonej córce, odbierającej ukochaną lalkę, zdecydowanie poprawiła jej nastrój.
        –– A swoją drogą, ciekawa jestem, jak zaaranżuje szpital? –– Przed oczyma stanęły jej stosy pourywanych lalczynych nóg, bezgłowe tułowie wystające z licznych pudeł.
        –– Nie, tego nie powinna widzieć. –– Zaniepokoiła się tym obrazem, ale zaraz uspokoiła siebie.
        –– Z Lewandowskiego niezły specjalista, nie pierwszy raz będzie miał do czynienia z dzieckiem, przecież stale naprawia lalki, a Szymon dzisiaj miał wstąpić do zakładu i uregulować dodatkowe koszty, byle Hala była zadowolona. Przecież nie potrafi odmówić jedynaczce. Strasznie ją rozpieszcza!
        O dziesiątej zajrzała do pokoju teścia. Przez szparę w uchylonych drzwiach ujrzała dziwną scenę. Zdębiała. Jan Szymański siedział na fotelu. Drobne paluszki Hali starały się związać błękitną wstążką z tyłu głowy teścia, długie, sumiaste wąsy zaplecione w warkocze. Wokół fotela, na dwóch tylnych łapach, biegała Kundzia- mały, podpalany ratlerek ubrany w sukienkę. Poznała, że to sukienka Sabinki, lalki Hali. W tym momencie rozochocony pies zaczął piskliwie ujadać, wesoło kręcąc kikutem ogonka. Widać, że cała trójka bez reszty pochłonięta była zabawą.
        –– Spokój! –– Krzyknęła na Kundzię. Złapała gazetę leżącą na stole i wygoniła psa do przedpokoju.
        –– Co robisz Halusiu? –– Groźnie spytała córkę. Starała się, aby głos brzmiał zdecydowanie i stanowczo.
        –– I jak teraz pojedziesz do miasta?
        –– Jak teść może pozwalać, by mała wchodziła na głowę? To nie uchodzi. Rozpuszczacie dziecko ile się da. I Szymek i teść! –– Ta część zdecydowanie skierowana była do starego człowieka.
        Nie uzyskawszy odpowiedzi, wyszła wyprostowana, z wysoko podniesioną głową. Już w drzwiach kątem oka zauważyła, że mężczyzna uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Poczuła, że zachowała się śmiesznie. A to nie było w jej stylu.
        –– Co się ze mną dzieje? –– Skarciła się w myślach, ale zaraz przyszło usprawiedliwienie.
        –– To z pewnością przez te wiadomości. I gazety i radio prześcigają się by straszyć ludzi. Co za bzdury? Jaka wojna? –– Nie chciała do siebie dopuścić nawet strzępów myśli, że coś może rozchwiać jej spokojny, szczęśliwy świat.
        –– Powoli panienko, zaczekamy! –– Krzyczał maszynista wychylony z lokomotywy, mijającej Marię, biegnącą ścieżką wzdłuż toru. Wysokie obcasy co chwilę ześlizgiwały się z nierównych kamyków, grożąc właścicielce zwichnięciem nogi. Hala szybko przebierała małymi stópkami. Nawet nie marudziła, chociaż trudno było jej nadążyć za matką. Wiedziała, że to przez nią ten bieg, Uparła się ,że Liza musi mieć taką samą sukienkę i płaszczyk, jak ona i mama. Zmusiła Marię do przygotowania toalety dla lalki.
        –– Mamusiu, przecież Liza nie może w starej sukience odbierać Sabinki z kliniki. Sabince byłoby smutno. To nie wypada ––  marudziła.
Maria „ dla świętego spokoju” spełniła prośbę córki. Teraz wszystkie trzy miały takie same sukienki i płaszcze. Ale były spóźnione!
        –– Wiesz Kotusiu, Lewandowski zdał egzamin. –– Oparta o drzewo opowiadała Szymonowi, jak spędziły popołudnie.
        –– Przyniósł Sabinę w pudełku imitującym łóżeczko. Nawet poduszeczkę i kołderkę miała. Pewnie nie pierwszy raz taki teatr przyszło mu robić. Zaprosił nas do małej pakamery, gdzie parę lalek leżało w takich samych kartonach. Mała była zachwycona. Aż się jej oczy błyszczały. Później poszłyśmy do ciotki Leinertowej. O, to już nie ta sama dama. Wysoko upięte włosy stały się szpakowate, twarz złagodniała. Tylko postawa ciągle ta sama. Jakby połknęła kij od miotły. No cóż, nie ma to jak tradycyjne wychowanie! Hala była przejęta, jak zobaczyła Maćka, syna wujka Kotuli. Całą drogę jej tłumaczyłam, że powinna ciotkę w rękę pocałować. Wiesz, jak ciotka lubi dobrze wychowane dzieci, a na punkcie szacunku do starszych, to ma prawdziwego fioła. –– Uśmiechnęła się na samo wspomnienie.
–– Ja wiem, że za nią nie przepadasz, bo ciągle uważa, że nie powinieneś być moim mężem, ale posłuchaj dalej. Otóż Hala weszła do ciotki i bardzo grzecznie przywitała się, ale zaraz zauważyła Maćka. Był w mundurku, bo niedawno z gimnazjum wrócił. Hala podbiegła do niego i buch, pocałowała jego rękę, zamiast dłoni ciotki. Dobrze, że Leinertowa lubi wice i naturę wesołą, pod nieprzeniknioną maską posiada. W pierwszym momencie zasznurowała usta, ale zaraz wesołe chochliki w oczach zobaczyłam. Potem z ustami jej poczęło dziać się coś bardzo dziwnego. Zrobiła straszny grymas i o dziwo, uśmiechnęła się. Ba, nawet odstąpiła od zasady, że damie nie wypada śmiać się na głos. Przestała kontrolować się i z ust jej wydobył się jakiś gulgot, a w końcu ryknęła perlistym śmiechem. I długo nie potrafiła przestać. Uśmialiśmy się wszyscy. Kotula, który razem z Maćkiem wstąpił do ciotki, stwierdził, że to złote guziki tak na Halę podziałały. Dziecko wie, co dobre. Chyba mała przełamała lody i ciotka życzliwszym okiem będzie teraz na ciebie patrzyła. Ciotka stwierdziła, że Halinka jest rezolutna, mądra i do rodziny pasuje jak ulał.
        –– Pasuje, pasuje. Ja także, ale szanowna ciotunia ma problemy ze wzrokiem! –– Roześmiany Szymek serdecznie przytulił Marię.
Zapadający zmierzch, zatapiał ogrodowe ścieżki i rabaty. I tylko przez gałęzie drzew, przedzierały się ku nim słabe smugi światła. To w okolicznych domach zapalono lampy. W krzakach bzu rozpoczął koncert słowik.

        Leniwie powstrzymuję się od pisania. Właściwie nie o lenistwo chodzi, raczej powodem jest  ogólnie znana bolączka współczesnych, czyli braku czasu na życie! Niby idiotyczne sformułowanie, ale coś w tym jest! Co to za życie; po 12-14 godzin uganiać się za szemranymi młodzianami i rodzicami, co zapominają o swoim potomstwie! A tak było od momentu opuszczenia Bieszczadów. Swoją drogą, to mieszkańcy tej cudnej krainy mają szczęście, że czas tam człapie w loczach /locze, czyli w gwarze śląskiej- kapcie/. U nas mknie jak najszybszy na świecie pociąg. Ostatnio podobnym jechałam. No, może nie najszybszym, ale w 1 godz. i 20 minut pokonaliśmy trasę Bruksela-Paryż. 
        –– Tak, byliśmy w Paryżu! To niespodzianka przygotowana przez Brygitte i Jean Marc’a. Jednak żar lejący się z nieba we dnie i w nocy, trochę próbował nam popsuć radość. W cieniu ponad 40 stopni! W nocy nie dało się spać. Wieczorem było jak w ciemnym piekarniku.
Co to za Plac Pigalle, gdy mózg jest jak rozgotowany kalafior? Próżno szukać romantyzmu. Gdy nawet w Notre Dame było jak w saunie, tęskniliśmy za naszymi ciemnymi i zimnymi wnętrzami katedr i kościołów. Podobne zjawisko już przerabialiśmy przed laty we Włoszech! 
Ale na wszystko jest rada i los nie jest tak okrutny! Luwr nie tylko był klimatyzowany, ale jeszcze tak przepastny i cudowny. Błąkaliśmy się cały dzień wśród śliczności! Ale uczta dla duszy! W zasadzie liznęliśmy trochę artystycznego kurzu przeszłości i nabraliśmy apetytu, aby tu wrócić w przyszłości! Następny dzień to było Muzeum d’Orsay. Nie sposób opowiedzieć o wrażeniach. Obrazy niczym kolorowe motyle! Myślę, że jestem zauroczona impresjonizmem. Kocham kolory i grę świateł!  Chodziłam z sali do sali jak na haju! Nie wiem, jak jest „być na haju”, ale myślę, że to właśnie tak!! Nie pierwszy raz oglądałam obrazy impresjonistów, bo przecież widziałam je w różnych książkach, a nawet sama miałam przed powodzią parę książek z reprodukcjami Moneta, ale to jakby inna bajka! Byliśmy w Paryżu 4 dni. Prawie zbankrutowaliśmy, bo jedzenie ma ceny kosmiczne, a Belgowie nie uznają pizzerni i barów, tylko knajpki. Hotel, wejściówki do muzeum i bilety kolejowe nie są aż takie drogie, ale reszta...! Po powrocie weszliśmy od razu w smutną rzeczywistość i to dosłownie. Następnego dnia pożegnaliśmy na cmentarzu w Ostrowie Wlkp. teścia naszej córki- wesołego, wiecznie młodego marynarza. Jednak ta młodość tylko pozostała na wierzchu, bo środek był spróchniały! Kazik był świetnym facetem! Miał z Andrzejem wypić w tym roku butelkę 10 letniej szkockiej. Ciągle zwlekał z przyjazdem, bo budował dom. Trwało to lata świetlne. Butelka nadal czeka. Drugi smutek do kolekcji, to choroba MOJEJ MAMY! Unika lekarzy jak ognia i po woli odchodzi w swój świat....

        Maria polubiła i ten ogród, jego barwy, zapach, cienie tańczące pomiędzy pniami drzew, złote cętki słońca rozsypane na trawie. Nie lubiła tylko zetknięcia swoich długich palców z szorstką fakturą grudek ziemi, czy też z oblepiającą dłonie mokrą mazią, która sztywniała na wietrze. Wydawało się jej, że dłonie obrasta wężowa skóra. Nie potrafiła pielęgnować grządek, odróżniać chwastów od jarzyn, czy kwiatów. Dziś jednak chciała zrobić mężowi niespodziankę.
Uzbrojona w rękawiczki, kopaczkę, grabki i wiadro stanęła nad grządką marchewki. Zaczęła plewienie.

–– Dziękuję za pyszną kolację!–– Powiedział Szymon, odstawiając talerz.
–– Jestem bardzo zmęczony. Czy mogę jeszcze poprosić o herbatę? I wyjdźmy do ogrodu. Wypijemy przy małym stoliku.––
Po herbacie przeszli się pomiędzy grządkami. Przy grządce, na której jeszcze rano rosła marchewka, stanął oniemiały. To, co ujrzał, najpierw go zaskoczyło, a później wywołało dziką furię.
–– Kto to zrobił? –– Krzyknął w stronę żony.
 –– Moje marchewki! –– Z oczu leciały mu błyskawice.
–– No, wiesz kochanie! Jak możesz być taki niewdzięczny? Chciałam Tobie zrobić przyjemność. –– Wyprostowała się i odwróciła na pięcie. Dostojnie, jak królowa, poszła w stronę domu. Była rozżalona. Weszła do pokoju i usiadła przy oknie.
Taką zastał ją Szymon; sztywną, z zaciętymi ustami, patrzącą tępym wzrokiem w ogród.
Gorące usta męża próbowały odkupić winy i rozgrzać zimne czubki palców, docierając do wnętrza zaciśniętych dłoni.

Jestem w tzw. „końskim wieku”, kiedy to tylko klapki na oczach i pług za sobą. Nie wiem, czy to ogólnie przyjęta prawidłowość dla wszystkich , bo już na horyzoncie widać zarysy transparentu- „meta”, czy też  należę do tej grupy, która na końcówce przyspiesza i chce jak najwięcej z życia nachapać się. Pracy pewnie to również dotyczy, ale myślę, że to inny temat do rozważań i można o tym godzinami.....
       Dziś była cudna pogoda. Słońce tak mocno świeciło, że cały ogród skrzył się. Jesienią rzadko trafia się taka iluminacja!
Andrzej pojechał rowerem do pracy, a ja zatęskniłam za pędzlami.
Cały dzień pławiłam się w kolorach. Odpoczęłam i naładowałam akumulatory. Jest mi  lekko i radośnie. Skończyłam obraz, który zaczęłam we wrześniu. Chcę go podarować na imieniny swojej koleżance Basi. Prosiła, abym zrobiła Jej obraz w stylu „feng -shui”. Miała być woda i ziemia. Ma wisieć koło drzwi i sprawiać, że w domu zapanuje dobra energia. Podejrzewam, że dobra energia musi być, bo tyle radości miałam przy tworzeniu. Gdy skończyłam, od razu pomyślałam o tym, aby podzielić się  swoją radością. To też czynię.

        Lato było upalne. Rozżarzone do białości słońce, prażyło niemiłosiernie. Wracała późnym popołudniem. Poręcz, za którą musiała się złapać, kiedy wysiadała z wagonu, sparzyła jej dłoń. Całe szczęście, że nosiła na rękach białe, koronkowe rękawiczki. Maria nawet w największe upały nie rezygnowała z elegancji. Nie wyobrażała sobie, że może pojechać do miasta bez jedwabnych pończoch, rękawiczek i słomkowego kapelusza. Kapelusz oczywiście był panamski. Miał spore rondo, które chroniło jej jasną, alabastrową cerę przed zdradzieckimi promieniami. Wykosztowała się, gdy kupowała to cudo. Ale tak świetnie pasował do plisowanej sukienki. Była to granatowa żorżeta, na której rozsypane regularnie, białe kropki tworzyły swoisty archipelag. Krzyk mody w tym sezonie. Kapelusz dopełniał reszty. Więc nie pożałowała pieniędzy. Kiedy dzisiaj stanęła w drzwiach pokoju, zobaczyła pełne uznania spojrzenie męża.
        –– Dla takich chwil warto się stroić –– pomyślała. Kiedy podchodziła do posesji, już od zakrętu słyszała wesołe poszczekiwania Kundzi i pisk Halinki. Za chwilę zobaczyła, że jej latorośl w stołowym pokoju bawi się z pieskiem w „chowanego”. W kącie, na bujanym fotelu, słodko drzemał teść, pochrapując od czasu do czasu.
        –– Masz stać w kącie pięć minut. Popatrz na zegarek, to jest pięć minut –– usłyszała głos córki.
Mała Halinka właśnie uczyła ratlerka, w jaki sposób musi „mrużyć”. Piesek stał w kącie na dwóch łapach. Patrzył na duży, ścienny zegar, który dziewczynka przed chwilą wskazywała palcem.
        –– Zupełnie, jakby rozumiał, co do niego mówi –– pomyślała rozbawiona.
        –– Witaj synowo! –– Teść otworzył oczy.
        –– Szymon jest w swoim pokoju. Maluje.–– Poinformował zaspanym głosem.
        –– Kochanie, jak minęło popołudnie? –– Zapytała męża, wchodząc do pokoju.
        Szymek w ustach miał pędzel. Z przymrużonymi oczami śledził kolorowe plamy obrazu. Na dźwięk głosu żony odwrócił się z uśmiechem, odłożył paletę i podszedł do niej.
        –– Dzień dobry, a może dobry wieczór, co cię zatrzymało? Już zaczynałem się niepokoić. Bałem się czy nie zasłabłaś gdzieś w żarze bijącym od trotuarów. Nie mogłem sobie darować, że puściłem cię do Lwowa samą. Powinienem z tobą jechać, ale wiesz, że już dawno obiecałem ten obraz Bronkowi. Poza tym nie za darmo. Chce nieźle za tę reprodukcję zapłacić. A pieniędzy nam potrzeba. Ostatnio trochę krucho z funduszami, a wydatków sporo. Uparł się na Kossaka. Wolę swoje prace. Jednak to za reprodukcje płacą najlepiej. Nazwiska się liczą –– powiedział szybko i objął ją ramionami, uważając, aby nie poplamić pięknej sukienki. –– I jak minął dzień w mieście? ––
        Przytuliła się do ciepłej koszuli i oparła policzek na ramieniu męża. Westchnęła, wdychając zapach olejnych farb, dobrej wody toaletowej i nutkę swoistego zapachu skóry. Dopiero teraz poczuła się w domu, na swoim miejscu.
        –– Wszystko załatwiłam. Byłam u ­Bartkiewiczów. Histerycy! Szaleją! Robią ogromne zapasy. Wystraszeni, że za moment wybuchnie wojna. A może my też powinniśmy kupić trochę żywności. Wprawdzie spiżarka pełna, ale może w piwniczce zgromadzić więcej produktów? Tak na wszelki wypadek! –– Zapytała zaniepokojona, wspominając nastrój panujący w domu kuzynów.
–– Myślę, że to nie zaszkodzi. Jutro sam załatwię zakupy i przywiozę dorożką do domu. To nie dlatego, abym wierzył w te bajki o wojnie, ale zapasy przydadzą się nam na jesień –– uspokoił Marię.
        –– Chodźmy do ojca i Hali. Już w zasadzie skończyłem. Po kolacji pozbieram blejtramy i farby. A teraz niech schną. Potem wystawię na werandę. Ma być ciepła noc.
        Dwie godziny później siedziała na werandzie, popijając herbatę. Szymon grał z ojcem w karty. Obaj mężczyźni popalali fajki. Wdychała aromatyczny zapach snujący się po werandzie. Nadal lubiła zapach tytoniu. Przed zamążpójściem sama paliła damskie, długie i cienkie, jak słomka papierosy. Bez żalu zrezygnowała z tej przyjemności, gdy mąż poprosił. Teraz jedynie zapach przypominał o dawnym nałogu.
Spokój pachnącego ogrodem wieczoru, przeniknął w jej myśli. Zdenerwowanie całego dnia gdzieś odpłynęło. Myślała o córce i jej piesku, który w zabawach zastępował rodzeństwo.
–– Nic dziwnego, że wyszkolony. Halszka bez przerwy go uczy i ćwiczy nieboraka. A swoją drogą, to inteligentne stworzenie. Skąd to wie, kiedy Szymon wraca z pracy. Szczeka już, gdy pociąg podjeżdża na stację. A gdy nie przyjedzie, to smutny, aż strach. –– Pomyślała, odganiając się od komarów brzęczących nad uchem.
        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz