niedziela, 20 listopada 2011

"Pejzaż retro "- odcinek 16


Dzień za dniem

Był wczesny ranek. Maria wędrowała jeszcze po sennych krainach, gdy brutalnie została sprowadzona do rzeczywistości, albowiem w ciszę wdarło się delikatne pukanie. Wszedł zięć.
––Mamo! To już! Obudź dziewczynki i zaprowadź do mojej matki. Ja podjadę rowerem po akuszerkę.––
Dzidzia ubrała się szybko. Lucyna też już była na nogach. Poszły na cały dzień do Babci i Dziadka Gruszowskich, którzy od niedawna zamieszkali w Koźlu. Kazik ściągnął rodziców do miasta. Załatwił im mieszkanie. Dla odróżnienia od Babci Marii nazwano ich Gruszowskimi.
        –– Bozeniu, a do kościoła chodzis i modlis się za rodziców? ––pytała Babcia Gruszowska. –– A cy na religię mama cię zapisała? Gdzie macie religię? W tym roku pewnie będzies kwiatki sypać na Boze Ciało? –– Zasypywała dziecko gradem pytań. –– Pacies pewnie znas. Kto ciebie ucył, babcia cy mama? –– Dociekała.
Dziewczynki uczyły się nowej babci, która była tak odmienna od tej, którą miały na codzień. Babcia Gruszowska kochała wszystkie dzieci. Do Marii mówiła per „ Teściowo”. Była bardzo religijna i lubiła plotki. Mieszkanie Marianny i Karola Kłębków było inne od tego, w którym rosły dziewczynki. W pokoju stały ciemne meble, wyściełane czerwonym pluszem. Drewniane nogi i poręcze kanapy oraz foteli były pięknie toczone. Nad podwójnym łóżkiem wisiał czarny kilim z malowanymi łabędziami, pływającymi po stawie. Na skraju stawu stał jeleń z piękną koroną rogów. Babcia Gruszowska piekła smaczne ciasteczka amoniaczki, posypane obficie grubym cukrem. Dziadek palił papierosy, był poważny i mało przystępny. Mówił „ mociumpanie” i „ et cetera”, które używał, jak przecinków. Golił się maszynką na żyletkę. Dzieciom nie wolno było ruszać tej maszynki.
Dzień spędziły dosyć miło. Gdy wracały do domu, czekała ich niespodzianka. W łóżeczku kwiliła mała istotka. Zachodzące słońce rzucało ciepły blask na jej włoski. Były rude!
        –– Chodźcie dziewczynki. Możecie podejść do łóżeczka, tylko nie dotykajcie dziecka. To wasza siostra Beata –– poinformowała Maria
         –– Jaka ona śmieszna, z tym rudym łebkiem i odstającymi uszami. — Ostatnie zdanie skierowała do Haliny, która noga za nogą, trzymając się ścian, w koszuli nocnej starała się dotrzeć do łazienki.
             
        W okresie letnim wylewała Odra. Wielka łąka przylegająca do ulicy Piastowskiej, zalewana była przez wody z pobliskiego rowu. Wąska strużka stawała się źródłem sporego jeziorka. Maria niechętnie pozwalała wnuczkom na zabawy nad wodą.
–– Pamiętajcie o jedzeniu i piciu, jak będziecie się opalały.–– Powiedziała, odprowadzając dziewczynki do furtki.
Dzidzia szła z Lucyną, ciągnąc za sobą brzeg starej kapy, na której miały się opalać. Lucyna pchała wózek z plastykową lalką.
Maria przygotowała grubo krojone pajdy chleba z masłem i pomidorem. W butelce po oranżadzie, zamykanej korkiem, przytwierdzonym do szyjki metalowymi drutami, znajdowała się bawarka. Dziewczyny głównie opalały się. Przychodziły na brzeg rozlewiska z kocami, wózkami i lalkami. Rozbierały ubrania i paradowały w kolorowych opalaczach. Dzieliły brzeg łąki z kaczkami i stadem gęsi, syczących i podszczypujących łydki. Na skraju jeziorka rozkładały małe kocyki pomiędzy zielonymi odchodami kaczek.
Jadły drugie śniadania, przyniesione w koszyczkach i szarych, papierowych torebkach. Jeszcze nie rozumiały, jaką tragedią jest powódź.

Właśnie oglądałam dziennik telewizyjny. Informowano, że w okolicy Sanoka wylał San. Od 10 lat informacje o powodzi elektryzują, albowiem dziesięć lat temu po raz drugi przeżyliśmy powódź, która zabrała całe nasze mienie. Powódź pierwszą przeżyłam w szpitalu. Byłam po operacji. Z radia dochodziły niepokojące wieści o wzroście stanu wody na Odrze. Byłam przykuta do łóżka. W domu pozostał mąż i pięcioletni synek. Córka na szczęście była na kolonii, na terenach niezagrożonych powodzią. Drżałam o moich bliskich i nic nie mogłam zrobić. Na szczęście szpital nie został ewakuowany, a do mojego mieszkania nie wdarła się ani kropelka wody. Natomiast druga powódź dotknęła nas bardzo boleśnie. Uciekaliśmy na piętro po drabinie przed rwącą wodą. Uratowaliśmy siebie i dokumenty. Oglądaliśmy ludzkie tragedie, wielkie bohaterstwa i wielką głupotę oraz sobkostwo, znieczulicę. Wachlarz naszych emocji był ogromny; od lęku i strachu, poprzez złość, bezsilność, po euforię i ogromną radość, gdy helikopter wyratował ludzi, siedzących na dachu. Straciliśmy cały nasz dobytek. Część pochłonęła woda, a częścią podzieliliśmy się z bardziej potrzebującymi. Nauczyliśmy się wielkiej prawdy, że przedmioty, dobra materialne najmniej liczą się w życiu człowieka. One są czymś pomocnym i cieszą, ale za chwilę może ich nie być. Najważniejsi są ludzie, więź pomiędzy nimi i ogromne ludzkie serca.
Dlatego teraz od razu zadzwoniłam do Grażki. Okazało się, że informacje są trochę przesadzone. W Bóbrce jest spokojnie. Nie ma mowy o żadnych podtopieniach, czy też powodzi, a informacje tylko odstraszają letników. Już parę rodzin dzwoniło, aby odwołać rezerwacje. Uspokojona wracam do innych czasów.

        Kazimierz i Halina świętowali! Kazik kupił swojej kochanej żonie pralkę. W zasadzie odkupił od górnika talon na „Franię”. Potem zrealizował go w sklepie górniczym i nadał na bagaż. Dzień przyjazdu pralki był nerwowy.
        –– Kazik ubieraj się, bo pociąg nie będzie czekał! –– Krzyczała z przedpokoju Halina.–– Guzdrzesz się, jak panna na wydaniu! Ja już zdążyłam się pomalować! Mama z dziećmi czeka na dworze. Lucyna już w kałużę wpadła! –– Nerwowo poganiała męża.
Poszli całą rodziną na stację kolejową. Podjechał pociąg.
        –– Kaziu! Dopilnuj, aby wyładowali bezpiecznie to nasze cudo. Szybko, bo pociąg odjedzie i nie zdążą! –– Hala biegła w stronę wagonu towarowego. Mąż podążał za nią. A dzieci nie wiedziały, czy biec za rodzicami, czy trzymać się babci. Z wagonu towarowego wynieśli wielkie, drewniane pudło. To była Frania. Wracali do domu w ciszy i skupieniu. Na pożyczonym, drewnianym wózku jechała pralka. Dziewczynki były bardzo dumne i patrzyły na boki, obserwując czy wszyscy widzą, że są jednymi z niewielu mieszkańców Koźla, którzy nie będą musieli robić prania, używając tary.
             Halina przechodziła kryzys. Maria patrzyła na jej zniechęcenie i zaczynała bać się, że w złą godzinę powiedziała Szymkowi, że zięć długo w ich rodzinie nie zagrzeje miejsca. Już od dłuższego czasu zauważyła opryskliwe odpowiedzi córki, brak humoru, oziębłość, ale apogeum nadeszło pewnego wieczora, gdy wychodzili na karty do Dzielskich. Halina spryskała się perfumami. Kazik podszedł do niej, a wtedy i jego oblała. Maria znała wstręt mężczyzny do wszelkich pachnideł. Wręcz odchorowywał wszystkie mocne zapachy. Zareagował gwałtownie i krzyknął do Hali.
        –– Czemu robisz mi takie świństwo!
        — Bo tak mi się podoba —Odpowiedziała i uderzyła męża w twarz. Po raz pierwszy w życiu. Nie poszli do znajomych. Zaczęli się unikać i przestali odzywać do siebie.
         ––  Całe szczęście, że mamy tylko trzy pokoje — myślała Maria.
         –– Gdy się opuszcza wspólne łoże, tak trudno do niego wracać.—Przypomniała sobie ostatnie lata w Mszanie, po których tak trudno im było uczyć się od nowa bliskości.
Aby odkupić winy i pomóc żonie Kazik w piwnicy urządził pralnię.
Halina często znikała w niej na wiele godzin i rozpamiętywała swoje życiowe decyzje. Matce nie zwierzała się. Zabierała z sobą najstarszą córkę. Dzidzia słuchała różnych ciekawych opowieści o życiu. Nie zawsze do końca potrafiła zrozumieć cel opowiadania. Bała się do tego przyznać, aby matka nie pomyślała, że jest na to za mała.
        –– Mamo, nie powinnaś być smutna. –– Były chwile, że zdobywała się na odwagę i wyrażała swoje obawy. –– Masz nas i babcię. Tata tak cię kocha, a my jesteśmy grzeczne. –– Kontynuowała. Starała się myśleć jak dojrzała kobieta, bo bała się tego niezrozumiałego maminego smutku i tęsknoty za tym, co właśnie omijało Halinę.

Przerywam opowiadanie, aby obwieścić radosną nowinę!
W dniu 08.06.08 r. Karolina urodziła córeczkę! Nasza Jula już w rodzinie! Ma 54 cm długości, waży około 3400.Tego ranka wstałam z łóżka z pełnym przekonaniem, że właśnie w tym dniu Julia pojawi się na świecie. Poprosiłam Jędrka, aby zadzwonił do Lucka i zapytał, jak tam „na froncie”! Okazało się, że Karolcia ma bóle co 10 min..
Moje przeczucie mnie nie oszukało. Gdzieś około 16.30 Julia pojawiła się na świecie. I jest niesamowicie podobna do Lucka. Wzruszyłam się, gdy Stella przysłała mi telefonem komórkowym zdjęcie małej. Przypomniała mi małego Lucjana. Ma podobny zarys ciemnego zarostu na małej główce, podobny układ brwi i podobny nosek. Już ją pokochałam! Lucek mówi, że przed samym wyjazdem do szpitala Karolina powiedziała.
        ––  Nigdzie nie jadę, bo rozmyśliłam się i nie będę rodzić!
 Stella śmieje się, że w ten sposób przebiła jej oświadczenie.
        –– Panie ordynatorze, nie ściągnę majtek. Będę rodzić w majtkach! –– To przy urodzeniu Kacpra.
        –– Nie będę rodzić. Rozmyśliłam się. Poproszę o cesarkę! –– Przy Kajtusiu.
Och moje kochane Baby!! Ile w nich niezależności! Zapowiada się, że Karola będzie tak cudowną mamą jak Stella. Ma w niej pełne wsparcie. Teraz jestem na szkoleniu w Wiśle i dopiero jutro jadę do Koźla. Wnuczkę zobaczę w czwartek! Nie mogę się już doczekać! Jutro do Wrocławia jedzie mama Karoliny. To jej pierwsza wnuczka. Dzwonię codziennie do Karolinki i słucham delikatnego kwilenia Julci. Karola mówi, że mała uspokaja się, gdy słyszy jej głos, albo dotkniecie ręki! Tak to jest z córkami i mamami. W tym roku na Dzień Matki dostałam od Stelli cudownego SMS a z dziecięcym wierszykiem i zdaniem „ dziękuję Ci za to, że dzięki Tobie wiem jak być mamą”. I jak tu się nie wzruszać?….Wracam do dzieciństwa!

        Zanim Dzidzia skończyła siedem lat, pod koniec sierpnia Maria dostała urzędowy list. Była to odpowiedź ze „ Skrzynki poszukiwania rodzin” Polskiego Czerwonego Krzyża.
        –– Halinko! –– Krzyczała od drzwi, wymachując niebieska kopertą. –– Znaleźli się Bajcarowie!
 Parę dni później pojechała z wnuczką do Radochowa, małej wioski w Kotlinie Kłodzkiej, położonej obok Lądka Zdroju. Jechały pociągiem dalekobieżnym do Kłodzka. Potem przesiadka i podmiejskim dalej. Wysiadły na małej stacyjce wprost w objęcia Franka Bajcara. W mundurze konduktora właśnie wracał z pracy. Zaprowadził gości do małego, murowanego, poniemieckiego domku na końcu wsi. Dom stał pod wielka górą. Pola Bajcarów położone były na stoku góry i ciągnęły się aż do lasu. Za górą była łąka. Szło się tam polną dróżką, wzdłuż której rosły poziomki, jagody, maliny i jeżyny.
        –– Witajcie moi kochanieńcy. Dzięki Bogu, że wysłuchał i dał nam sierotkom spotkać się na tym wielkim świecie –– powiedziała ze wschodnim zaśpiewem Marysia Bajcar, po czym chwyciła w objęcia Marię i mocno przycisnęła do siebie.
        –– Oj, szczęście ty moje! Mańka! A to, kto? –– Wlepiła w dziecko swoje ciepłe spojrzenie.
        –– To moja pierworodna wnuczka, Bogusia, a dla wszystkich domowników, Dzidziusia! Ale myślę, że staje się coraz bardziej dorosła i najwyższy czas zrezygnować z tego niemowlęcego przydomku –– odpowiedziała Maria.
        –– Myślałam, że zostałam się samiuteńka na tych obcych ziemiach, ale chwalić Boga, wysłuchał modlitwy i pomógł nam odnaleźć siebie nawzajem. –– przywitanie było mokre. Marysia wylała całe morze łez. Maria też miała podejrzanie duży katar.
        –– A Franek dalej w tobie zakochany, jak diabeł w suchej wierzbie –– zauważyła.
        –– Masz rację. Jaki był zazdrosny, taki i został. Już nie mam czasem siły do tej jego głupoty. Jestem stara baba, a on wszystkich podejrzewa, że się we mnie kochają. A że wesoła jestem i zaśpiewać lubię, to i każdy zażartuje, zaczepi, a Franek się złości i obraża.
        –– A bo oczami strzyżesz i chłopów czarujesz. –– Wtrącił Franek, który właśnie zamknął drzwi od sieni i wszedł do kuchni.
        –– Ty nie mąć Mani w głowie, tylko pierogi odgrzewaj, bo goście głodni, a i mnie po pracy żołądek do pleców przywiera.
 Mieszkały w pokoiku na piętrze. Spały w wielkim łożu ze stosem poduszek pokrytych ukraińskim haftem. Pod plecami miały wełniane kołdry, a na sobie pierzynę wielkości małego pagórka. Obok łóżka wisiały pęta kiełbasy i połcie wędzonej słoniny. Na szafie leżały pierwsze jabłka. Dom miał maluteńkie okienka. Kryty był blachą. Za potrzebą chodziło się do wygódki, usadowionej obok „gnojaka”. W domu była spiżarnia, w której stały kamienne garnki z kwaśnym mlekiem i smalcem. Do piwnicy schodziło się przez klapę w podłodze sionki. Tam stały słoje z wędliną i mięsami, zatopionymi w smalcu. Obok domu, w rogu podwórza stał wielki, rozłożysty jesion. Łąki w Radochowie były jak kolorowe kobierce, a powietrze miało niesamowity, gęsty zapach ziół, rosy i suszącego się siana.
Po deszczu, z zielonych czap Sudetów unosiły się kłęby mgły.
        –– To na deszcz! –– Mówiła Marysia Bajcarowa. –– Będą kurki!
        Potem szła w las. Przychodziła z pełnym koszem grzybów i robiła wspaniałą zupę. Do niej podawała wielką michę ruskich pierogów okraszonych wędzoną słoniną.
        –– Chodź dziecko, pomożesz ciotce tłuc masło. –– Mówiła i wyciągała z komory maselnicę. Razem tłukły masło. Wyjadały śmietankę, która wychodziła górą na drewnianą pokrywkę. Do tego były podpłomyki, pieczone w chlebowym piecu, który stał w sionce.
        –– Pobudka, wstawać, już słoneczko wysoko! –– Wołała Bajcarowa, stukając w drzwi  pokoju. –– Dziś jaja kaczuszki, tłuste i dobre.!––
Jadły tłuste, wielkie jaja i popijały mlekiem prosto od krowy.W zasadzie jadła głównie Dzidzia, bo Maria, jak zwykle dzień zaczynała od szklanki herbaty i skibki chleba, odkrojonej na ukos.
Maria Bajcar jeździła na rowerze, na którym woziła wielkie bańki mleka. Zawoziła je do skupu, obok kościoła. Codziennie odwiedzała też małą mogiłkę córeczki, Romy. Cmentarz przylegał do starego, gotyckiego kościoła. Kościół stał na górce.
        –– Wiesz Maniusiu! –– Płakała opowiadając o przeżyciach ostatnich lat. –– Mała miała niecałe cztery lata, jak umarła. Suchoty! Galopujące suchoty i nie było ratunku. O ja sierota nieszczęśliwa! –– Zawodziła. –– Miałabym teraz córeczkę, szyłabym jej sukieneczki, plotła warkocze. Bóg zabrał i tylko mogiłka mi została. Nie raz myślałam, aby do wody skakać i życie odebrać! O ja nieszczęśliwa!
        –– Masz przecież Zbyszka. –– Powiedziała.
        –– No mam! Dobry chłopiec, chociaż straszny batiar. Ale chłopiec, jak to chłopiec, domu się nie trzyma. Córka to dla matki, a syn dla teściowej! Już sobie znalazł dziewuchę. Dobra, skromna. Sierota, to i nic na nią powiedzieć nie mogę, ale jakaś taka niemota.
Życia w niej mało. Ja prędka, a ta bardziej ślimata. I jeszcze nazywa się Hanka. Nie lubię tego imienia.
        –– No to jak sierota, to Zbyszek będzie tylko dla ciebie, a nie dla teściowej.— Z humorem zauważyła Maria.
         –– E tam. Jednej Hanki wystarczy. Przesłoniła mu cały świat. Oczy za nią wypatruje. I już w chałupie rzadko siedzi. Już dla mnie stracony. –– Bajcarowa miała oczy w mokrym miejscu, więc z oczu jej pociekło parę łez. Potem uśmiechnęła się i zaśpiewała o ułanach, co przybyli pod okienko. Przez cały okres pobytu Marysia Bajcar śpiewała ukraińskie i polskie piosenki ludowe, czytała Dzidzi bajki. Próbowała też nauczyć ją dojenia krowy. Nie nauczyła, bo mała nie lubiła smagania po twarzy brudnym ogonem. Pożegnanie było równie mokre od łez, jak przywitanie.
         Pewnego ranka Dzidzia znowu została wcześnie zbudzona i poszła z Lucyną oraz Babcią Manią do Babci i Dziadka Gruszowskich. Po powrocie do domu poznały kolejną siostrę.
Następnego dnia wczesnym rankiem, dziewczynka na paluszkach przeszła do pokoju Mamy. Uchyliła drzwi i podeszła do łóżeczka, stojącego za szafą. Na poduszeczce, obok główki dziecka dostrzegła wielką plamę krwi. Zaczynała się cieniutką strużką w kąciku ust dziecka, a kończyła na haftowanej gałązce. Była jak czerwony kwiat, który rozsypał swoje płatki na poduszce. Podbiegła do łóżka i zbudziła Halinę.
        –– Coś się stało dziecku! –– Powiedziała szeptem.
    Hala nieprzytomnym wzrokiem popatrzyła na dziecko i próbowała podnieść się z łóżka.
        –– Idź, zawołaj babcię! –– Powiedziała.
        Gdy Kazimierz i Maria przybiegli do pokoju, niemowlę było martwe i zimne. Dziewczynka pobiegła do pokoju Marii. Tapczan jeszcze nie był zasłany. Wepchnęła się pod kołdrę, w której pozostało ciepło i znajomy zapach. Siedziała w kucki i ze strachu szczękała zębami. Tak zastała ją Maria. Usiadła obok. Objęła ramionami i powiedziała.
        –– Kochanie, takie rzeczy się dzieją na świecie. Dziecko było za słabe, aby przeżyć! Bądź teraz bardzo dobra dla Mamusi, bo jest jej ciężko.
        W domu pojawiły się sąsiadki, które umyły dziecko i włożyły do małej, białej trumienki. Dzidzia pościnała wszystkie alpejskie fiołki, które Halina dostała od Kazika po urodzeniu się Iwonki, bo tak Dzidzia nazwała maleństwo. Nie chciała, aby siostra była bezimienna. Oddała jej wszystkie swoje obrazki, które dostała na lekcji religii. Nie było pogrzebu. Zawieźli maleństwo na cmentarz. Dzidzia jechała na tylnym siedzeniu taksówki. Obok niej leżała mała trumienka.
Iwonka została pochowana w bocznej alejce, blisko Szymka.
Hala długo leżała w łóżku. Często płakała. Nie miała siły, aby wstać.
Czuła w sobie wielką pustkę. Dnie były podobne do siebie. Zaczynały się poranną herbatą i trwały, trwały do kolejnej herbaty. Gdzieś tam za drzwiami słyszała głosy dzieci, jej żywych dzieci. Starała się spać. We śnie nie było tego poranka. Nie było czerwieni na poduszce dziecka. Nie było aktu zgonu z informacją; niewykształcony przewód pokarmowy. Łzy przynosiły ulgę. Zalewała nimi poduszki i znowu spała. Kazimierz starał się być tak blisko, jak mu na to pozwalała, ale czuła teraz tylko wielką złość, że tak szybko doszedł do siebie. Pewnego dnia uznała, że odespała swój ból i wstała. Postanowiła o wszystkim zapomnieć. Starała się wykreślić z pamięci tę ciążę, ten poród. Nie chciała pamiętać o bólu. Pozwoliła, aby mała mogiłka po paru latach zrównała się z ziemią. Iwonka przestała istnieć.  


        Do urlopu gnałam jak na skrzydłach. Zamieniłam się w taśmę produkcyjną i starałam przewalać tony papierów, aby nie zostawić sobie pracy na „po urlopie”. Gnałam też na wywiady, bo terminy spraw nie przesuną się z powodu mojego odpoczynku. Od wielu lat jeszcze tak nie było, jak tym razem, że idąc na urlop, byłam zadowolona. Nic nie zostawiłam na potem!
Zastanawiam się, jak to będzie, kiedy już przejdę na emeryturę?
Czy będzie mi brakowało tej gonitwy? Czy zapomnę o niej szybciej, niż o zeszłorocznych świętach? Jak będę się czuła, mając tyle wolnego czasu? Czym go wypełnię? Jak sobie poradzę finansowo? Ela twierdzi, że mam w sobie dziwną umiejętność przystosowania się do nowej sytuacji. Podobno jak już coś mam w planie, to staram się wcześniej zbudować miejsce do realizacji tego przedsięwzięcia. Zbieram informacje, nabywam umiejętności, organizuję, planuję. Może rzeczywiście tak jest i Ela ma rację? Zaczynam coraz bardziej wchodzić w twórczość. Może rzeczywiście stanę się twórcą ludowym i będę malowała tzw. „obrazki kobiece”? Tak wyraża się Grażka o aniołach na szkle, płótnie itp…Nie jestem pewna, czy powinnam się tym chwalić. Może będzie mi to sprawiało przyjemność?
Zobaczę, co wyjdzie z tych planów, ale są kuszące! Oderwałam się na chwilę od wspomnień, by przyjrzeć się rzeczywistości.
Jestem teraz po raz kolejny w Bieszczadach i to na chwilkę, bo tylko na dwa dni. Musimy popędzić kota fachowcom. Okrutnie ślimaczy się budowa naszych chatek! Grażka upchała nas do brązowego pokoju, bo akurat te dwie noce miała lukę w przyjazdach gości i powiedziała, że mamy jak zawsze szczęście. W innym terminie i szpilki by nie wepchała, a co dopiero dwójki ludzi. Szukamy na miejscu materiałów, fachowców, dyskutujemy, umawiamy i modlimy się, aby poszło do przodu.
A tu z nieba leje i na działce błoto. Nawet w gumowcach ciężko chodzić. Całe szczęście, że projekt prawie gotowy i „warunki budowy” w drodze. Jeszcze czekamy na decyzję w sprawie kabli, które jakimś cudem nagle ujawniły się na naszej mapie geodezyjnej. Nie ma ich właściciela i Rejon Energetyczny nic o nich nie wie. Pertraktujemy z „Orlenem” i czekamy na pismo potwierdzające, że kable są nieczynne. Tak marzę, aby już wreszcie przyjechać do siebie, do „chałupy pod aniołami”. Może powinna nazywać się „ chata za wsią”?
        Mam za sobą dwa weekendy spędzone z Luckiem, Karolą i Julą. Nosiłam i lulałam Julę, jak tylko umiałam i gdy mi na to pozwolono, bo Karola nie preferuje noszenia niemowlaków.
Nie zgadzam się z tym” zimnym chowem dzieci”, ale szanuję cudze metody wychowawcze i nie wtrącam się. Za to gotowałam i pomagałam. Mam nadzieję, że byłam pomocna. Mam za sobą też chwile/ pięć dni/ ze Stellą i Kamilem oraz chłopakami.
Jak zwykle byłam ściskana, całowana i przytulana…och i ach!!
Może nawet za bardzo, więc wyrównało się! I z tym optymistycznym akcentem wracam do wspomnień.

       Halszka nie lubiła prasowania, więc większość obrusów, serwet i poszewek nosiła do magla. Magiel był miejscem tajemniczym. Składało się na to dwie rzeczy. Po pierwsze jego maszyneria. Olbrzymie dębowe skrzynie, wypełnione kamieniami, przesuwały się w jedną i drugą stronę. Pod nimi jeździły gładkie wałki, z nawiniętą bielizną. Bielizna musiała być nawijana fachowo, bo inaczej maglowanie nie udawało się. Z maszynerii wystawała wielka korba, którą z trudem wprawiało się w ruch siłą własnych mięśni i w ten sposób uruchamiało się całą maszynerię. Z magla dochodziły trzaski, łomoty i zgrzyty. Atmosfery dodawały dziwne opowieści kobiet, czekających na swoją kolej maglowania. Halina nie przepadała za towarzystwem gadatliwych kobiet, ale co jakiś czas musiała wysłuchiwać ich dziwnych opowieści.
        –– Pani nie uwierzy –– mówiła tęga kobieta z koszykiem ledwie zapełnionym praniem –– ten Mąż Leśniakowej, ten gruźlik, co ledwie go żona odratowała i odpasła, jak z lagru wrócił, w momencie, gdy stanął jako tako na nogi, przygruchał sobie tę rudą spod szóstki. Tę, co troje nieślubnych ma. Wie pani, która? Ta cycata!
        –– I wyobraź sobie pani, dzieciaka jej machnął. A ona już teraz nie taka głupia, aby kolejne bawić. Miała potratkę!
        –– Co też pani mówi, przecież ona katoliczka. To jakieś bajki! –– Odpowiedziała wysoka blondynka, stojąca za maszynerią i składająca pranie.
        –– To szczera prawda. Jak kłamię ,to niech mnie jasny piorun na miejscu trafi! –– Odrzekła tęga brunetka, bijąc się zwiniętą pięścią w wydatne piersi.
        –– Pani wie, w tamtym miesiącu byłam u swojej matki w Gliwicach. Wzięłam ze sobą małą Elżunię. Pojechałam na pogrzeb brata. Była ta cholera, jego baba. Miała czelność przyjść po tym, jak się przez nią powiesił. Mówię pani, bezczelna. Ale bała się sama przyjechać. Była z obstawą braci. –– Na twarzy kobiety zagościła mściwość.
        –– Co pani mówi, niemożliwe, aby się przez kobietę zabił. –– Powątpiewała słuchaczka.
        –– Co, ja mówię nieprawdę? A co miał zrobić, jak mu zaraza co miesiąc wszystkie pieniądze zabierała. Zaraz po wypłaci przyjeżdżała, zabrała jak swoje i do mamusi! On honorny, to i się nie przyznawał, że z głodu zdycha. Wyjadł wszystkie zapasy. Jak już nic nie zostało, to w drzwiach się powiesił. Na futrynie. Bracia zaglądali przez okno. Widzieli Wojtka. Myśleli, że wygłupia się i nie chce drzwi otworzyć, a nawet, że się z nich śmieje. Dopiero podpadło im to, że ciągle tkwi w tej futrynie. Więc okno wybili i odcięli biedaka. Już sztywny był i nie do uratowania.
        –– To rzeczywiście nieszczęście! –– Pokiwała głową właścicielka magla.
        –– Ale pogrzeb to był piękny! –– Kontynuowała tęga.
        –– A ludzi tyle, że już dawno nie widziałam tak wielkiego pogrzebu. Pracy przy stypie co niemiara, bo ludzie z całej Polski przyjechali. O, rodzinę to mamy olbrzymią! Zagadały my się z siostrami i kuzynkami w kuchni. A moje dziecko jak posadziłam przy trumnie, bo przecież ktoś musi cały czas czuwać, tak siedziało. Wszyscy dorośli wyszli z pokoju, a ona bidulka dalej siedziała. Bała się i siedziała, taka usłuchana. Dopiero jak mój chłop przyjechał i Elżunię przy nieboszczyku zobaczył, to krzyknął. I nas od czarownic nawyzywał.
        –– O to się dziecko nastraszyło. –– Blondynka okazała prawdziwe współczucie.
        –– A jak pani myśli? Ale niech nauczy się prawdziwego życia. To trudne, ale potrzebne. Całe życie nie będzie u mnie pod spódnicą się chować. A zna pani tę garbatą z rynku?...
  Opowiadały sobie historie zdradzanych kobiet, mężczyzn, dziwnych chorób, nieślubnych dzieci. Halina zbierała szybko wymaglowaną bieliznę i uciekała od tych „gminnych bajek”, jak w myślach nazywała zasłyszane historie. Broniła się przed prawdziwym życiem. I nawet o nim słuchać nie chciała. Kazimierz, któremu Szymon nakazał ochronę córki, starał się wypełniać testament teścia. Ochraniał żonę i starał się wszystkie kłopoty brać na siebie.
        
              Przed każdymi świętami Maria wyciągała sztywne, sterczące serwetki, ułożone na szklanych półkach kredensu i prała, krochmaliła, a potem, lekko wilgotne, prasowała, naciągając i wyginając, aż nabrały kształtu morskich fal. Sztywne i świeże wkładała do serwantki, ustawiając na nich świeżo umyte
kryształy. Już dwa tygodnie przed świętami rodzina przewracała do góry nogami całe mieszkanie, piorąc, czyszcząc, myjąc i odkurzając. Przed Bożym Narodzeniem biel firan pięknie harmonizowała z zielenią choinki i ciepłym blaskiem świeczek, usadowionych pomiędzy błyszczącymi smugami lamety i kolorowych bombek. Za oknem spiżarki wisiał sztywny zając, kruszejąc na mrozie i czekając, aż zostanie zamieniony w pyszny pasztet. Maria z córką do późnych godzin nocnych piekły, ucierały, ubijały. Dzieci budziły się czasami późnym wieczorem, albo nocą i słyszały dochodzący z kuchni szczęk naczyń i przytłumione rozmowy
        ––Widzę Halusiu, że jakoś stanęliście z Kazikiem na nogi. —Zagadywała Maria, chcąc mimo woli jakoś zbliżyć się do córki, która zmieniała się i coraz bardziej oddalała.
         –– To dalej boli, ale nie rozmawiamy na ten temat. Tak łatwiej. — Halina nie miała ochoty na rozmowę z matką.
        –– Nie unikaj dziecko rozmów, bo tylko one pozwalają zaglądnąć w cudze wnętrze. Z milczenia przychodzi tylko niezrozumienie. W małżeństwie ludzie powinni być blisko siebie. —Maria swoje wiedziała.
        –– I tak jesteśmy bardzo blisko, bez tego wywlekania wnętrza na drugą stronę –– odparowała córka.— My rozumiemy się z Kazikiem bez słów. On wie, co ja czuję.
        –– To dobrze. Widzę, że dobrze wam ze sobą, ale rozmawiajcie też więcej z córkami. Trzeba być blisko dzieci.
        –– Teraz mama mądra, jak ja jestem dorosła, a pamięta mama, jaka surowa dla mnie była? Liczył się tylko tata. A teraz jakoś mama złagodniała i rozpuszcza mi Bogdę, jak dziadowski bicz. Do Beaty też ma słabość, a tylko Lucynę goni, jak psa.
        –– Z kolei ty masz słabość do Lucyny — skwitowała Maria. –– Ona też ma swoje za uszami. Nie kłóćmy się. Opowiem ci co parę dni temu Besia zrobiła. Pamiętasz, w tamtym tygodniu była odwilż i bardzo ciepło, jak na tę porę roku. Pozwoliłam dziewczynkom iść do piaskownicy Galusów. Była tam Ewa. Beatka zburzyła jej budowlę z piasku. Wówczas rozwścieczona Ewa wyrwała jej łopatkę z ręki i uderzyła dziecko w głowę. Beata nie pozostała jej dłużna. Wpiła się zębami w rękę Ewy. Powstała z tego wielka awantura.
        –– Wynocha na swoje podwórko! –– Krzyczała Ewa.
        –– Ne! Ne! –– Płakała ze złości Beata.
Beata świetnie radzi sobie w takich sytuacjach. Ma niezawodny sposób, zęby! Zabrałam ją z piaskownicy, bo krzyczała w niebogłosy, ale i mnie pogryzła.–– Zakończyła opowiadanie.
Następnego dnia Hala zawołała małą córeczkę.
        –– Besiu, kto tak brzydko robi? Kto to gryzie babcię? –– Zapytała zdenerwowana.
        –– To nie Besia, to osia gyzie. Besia tylko całuje ząbkami. ––Odpowiedziała dziewczynka, czym rozśmieszyła i rozbroiła wszystkich.
W mieszkaniu unosił się zapach pasty i pieczonych ciast.
Maria czuła spokój. Parę dni przed Wigilią Kazik przyniósł do domu choinkę. Potem wstawił ją w specjalny, ciężki, metalowy stojak. Ubieranie choinki oddał w ręce dzieci. Nadzorował, aby nic złego się nie przydarzyło. Pomagał. Była to niezła zabawa, gdy wyniesione z piwnicy kartony odsłaniały świąteczne cudeńka. Cienkie warstwy waty naciągali na gałęzie, sypali lametę.
         –– Nie tak! Dawaj te większe bombki na spód choinki. Na górę zabawki i mniejsze. –– Instruował córeczki.
         –– Ja chcę wieszać anioła!–– Kaprysiła Beatka.–– Tylko one mogą ubierać choinkę, a ja nie! Mamo, tata nie pozwala mi ubierać choinki! –– Skarżyła i obrażona wychodziła do kuchni.
Hala wtykała jej w dłoń kawałek lukrowanego pierniczka i zapadała cisza.
Przy wigilijnym stole panowała atmosfera czarów i cudu.
Gdy Maria z Halszką kończyły przygotowywać wieczerzę i w powietrzu unosił się zapach postnej zupy rybnej, którą zjadali zamiast obiadu, dzieci co chwilę podbiegały do okna i spoglądały na niebo. Długo czekały na pierwszą gwiazdkę. Gdy zaczynała migotać wszyscy gromadzili się przy stole. Kazimierz brał talerz z opłatkiem i zaczynał;
         –– Kochani! Zebraliśmy się tutaj ……
Płynęły życzenia, łamali się opłatkiem, a pod choinką czekały prezenty.





sobota, 5 listopada 2011

"Pejzaż retro" odcinek 15


Świat z tamtych lat

W kamienicy, która była własnością państwa Galusów, obok białego domku, w którym od lat Maria próbowała budować swoje nowe, tak inne życie, mieszkało wielu ciekawych ludzi. Na samej górze, na poddaszu miała mieszkanie pani Imielowa. Była to drobna, niewysoka, przypominająca drugą połówkę profesora Filutka, leciwa dama. Była Niemką. Chodziła w dopasowanym, czarnym prochowcu, ciemnych pończochach i butach na pięciocentymetrowych obcasach, w kształcie słupka. Na upiętych w wysoki kok, cienkich włosach, nosiła chustkę. Lubiła dzieci.
         ––Wiesz dziołcha — opowiadała Dzidzi, podpierając się swoim czarnym, wielkim parasolem.–– To było, jak zima uszła, a nad wodą
 małe stromiki dostały kiciate kulki. Szoł front. I przyszły Ruskie. Ja! Wiesz dziołcha, kto to były Ruskie? –– Zapytała i nie czekając na odpowiedź ciągnęła dalej.–– To były bandyty! Gwałciły i stare omelki oraz młode dziołchy musiały się w chałupach kryć. A jak rabowały! Złodziej, na złodzieju! Nawet do indyków strzelały! — Imielowa podniosła głos. Najwyraźniej to bestialstwo skierowane na ptaki domowe, najbardziej ją irytowało.
       –– Chodź ze mną dziołszka, bo moje nogi bolawe, to pomożesz starce wleźć na sam wierch. –– Staruszka z trudem pokonywała trzy piętra kamienicy. Dzidzia wzięła leciwą damę pod rękę i kobieta chwytając się drewnianej, rzeźbionej balustrady oraz podpierając się na ramieniu dziecka, z trudem weszła na poddasze. Po drodze minęły mieszkanie pani Nusi Zapolskiej, która mieszkała pod Imielową. Pani Nusia była przysadzista. Nosiła warkocze upięte z tyłu głowy w ciasny koszyczek, przy sukienkach miała białe kołnierzyki i pracowała w księgarni. Jej dzieci były prawie dorosłe. Kobieta była zabobonna. Bała się wycia psa sąsiadów , Fifika, który lubił pożalić się na swój okrutny los. Złośliwi sąsiedzi podchodzili do kundelka i mówili
       ––Biedny Fifi! –– A pies zaczynał wycie. Pani Zapolska słysząc tenor Fifka uważała, że w powietrzu wisi jakieś niedookreślone nieszczęście i na zapas rozpaczała. Naprzeciw pani Nusi mieszkali Schubertowie. Byli Niemcami, chociaż do tego nie chcieli się przyznawać.
        ––Słyszałam, że Schubert złożył papiery na wyjazd do Niemiec! —Hela Mrzyk zagadnęła Marię, wychodzącą z siatką po zakupy. Stanęły przed drzwiami, na ganku. Hela oparła się o parapet. Popatrzyła na podwórko, czy ktoś obcy nie idzie. Było pusto, tylko Dzidzia wraz z Lucynką grały w klasy. Wyrysowały na płytach betonu ułamkiem cegły wielkie kratki i rzucając płaskim kamykiem, skakały z kwadratu, na kwadrat. Myśląc, że nikt nie podsłuchuje mówiła dalej.
        –– Już dwa razy im odmówili. Szkoda, że nie starali się wcześniej.
        –– Teraz chyba nie mają szans. –– Maria zniżyła głos do szeptu.––   Nie należy głośno mówić o tym, bo im jeszcze zaszkodzimy. A nuż ktoś usłyszy.
 Dzidzia, udając, że rozmowa ją nie obchodzi, dobrze nastawiała uszu. Wieczorem myślała o tym, dlaczego ludzie nie chcą mieszkać w Polsce. Po co im gdzieś wyjeżdżać, gdy dotychczasowe życie spędzili tutaj. Zupełnie gubiła się w tych dorosłych sprawach.
        –– Jak to jest, że przedtem tu były Niemcy, a teraz jest Polska? Dlaczego te tereny nazywają się Ziemie Odzyskane? Czy tam, skąd przyjechała mama i babcia też są ziemie odzyskane, tylko, że dla Rosjan? –– Zadała pytanie rodzicom, którzy siedzieli przy kuchennym stole i przygotowywali owoce do słoików.
         –– Kochanie, to cena, jaką przyszło Niemcom zapłacić za wywołanie wojny.—Odpowiedział Kazik.
        –– Nie zgodzę się z tobą.— Maria uważała inaczej. Ją też wypędzono. A przecież była Polką.
        —Takie tłumaczenie nie wyjaśnia całej zawiłości polityki, ale myślę, że to nie temat dla małej dziewczynki! — Chciała zakończyć dyskusję.
         –– Babciu, a dlaczego Adam Kos i Ewa Sowa wyzywają Elę i Uszi od Szwabów?— Dzidzia nie chciała dać za wygraną, bo trudno było jej zrozumieć zachowanie kolegów. Nie chcąc wyłamywać się, robiła to samo i widziała, że dzieciom jest bardzo przykro. Nie rozumiała siebie, dlaczego nie potrafiła zrobić inaczej? Przecież lubiła obydwie dziewczynki. Maria zdenerwowała się.
        –– Dzidziusiu, ludzi trzeba szanować. Nie ważne, czy Polak, czy Niemiec. Liczy się to, jakim jest człowiekiem. Masz mi w tej chwili przyrzec, że nigdy więcej tak nie postąpisz!–– Powiedziała, groźnie marszcząc gęste brwi.
        –– Ale, dlaczego Mama z Tatą mówią o niektórych; Szwaby? Na przykład o drugich Schubertach?–– Pytała uparcie innym razem, a Mania nie potrafiła odpowiedzieć, dlaczego i córce udzieliła się niechęć do obcych, a także na inne pytania, którymi Dzidzia zamęczała Marię, widząc, że kobieta nie zbywa dziecka.
         –– Dlaczego państwo nie chce dawać paszportów tym, którzy nie chcą być w Polsce. Czy to jakaś kara? I za co ta kara? Przecież nie może być za to, że np. Schubertowie urodzili się Niemcami? ––
Maria  nie potrafiła tego wyjaśnić .–– Dzidziusiu, teraz o wiele spraw nie można pytać, bo ściany mają uszy! –– Powiedziała i stanowczo zakończyła trudny temat.
Adam Kos z rodziną zajmowali mieszkanie na pierwszym piętrze, vis a’ vis drugich Schubertów. Mama Adama chciała mieć dziecko z loczkami na głowie, dlatego Adaś często siedział na parapecie okiennym, z włosami nawiniętymi na papiloty. Smutno, przez szybę patrzył na dzieci, które bawiły się przed kamienicą, na żużlowej nawierzchni. Sowowie mieszkali na parterze. Ewa nie miała łatwego życia. Była najmłodszym dzieckiem. Mała, chuda, miała patyczkowate nogi i dwa cienkie warkoczyki. Na kościstym biodrze często nosiła siostrzeńca. Jego mama, Olga, pracowała na zmiany. W dzień najczęściej spała. Gdy dzieci bawiły się zbyt głośno, otwierała okno i krzyczała.
        –– Bachory, psia mać! Zamknijcie się do cholery! Ewa do domu, obiad robić!––
Ewa miała w sobie dużo złośliwości właśnie z powodu tego trudnego życia. Sowa nie stronił od kieliszka, a jego żona bardzo ciężko pracowała, uprawiając działkę, pasąc i dojąc kozę. Mając niewielkie dochody, musiała się dobrze natrudzić, aby nakarmić liczną rodzinę. Adam lubił Ewę. Często razem bawili się. Gdy się pokłócili, to krzyczał.
        –– Ewka-mewka spadła z drzewka. Spadła na kamyczki i potłukła se cycki!
   Galusowie byli Ślązakami. Jan Galus był powstańcem śląskim i walczył na Górze Św. Anny. Kulał. Była to pamiątka ran odniesionych w walkach. Jego żona była miłą, starszą panią. Oboje mówili piękną, śląską gwarą. Ich córka była zupełnie inna. Wysoka, postawna, wyprostowana, była niezbyt sympatyczna. Kaleczyła polszczyznę i gwarę śląską. Zdecydowanie nie lubiła dzieci. Była wdową po żołnierzu Wermachtu. Galusowie mieli gospodarstwo i pole okalające kamienicę. Mieli też krowę i przez jakiś czas Maria brała od nich mleko. Wszystkie okoliczne dzieci uwielbiały pomagać przy żniwach i chodzić na tzw. darcie pierza. Najbardziej fascynowały ich opowieści i klimat tego zajęcia.
        –– Noc była czarna, jak smoła. Wył wiatr. Lał deszcz. Rychliczka, żona Alojza, który gorzałki se nie odmawiał, powiła niemowlę. Gdy odwinął pieluchę, w którą lekarz owinął dziecko, okazało się, że niemowlę ma dwie głowy. Takie dziecko nie mogło żyć. To i Pan Bóczek powinien był go zabrać. Tak też zrobił. Posłał po dziecko Śmierć. Zabrała niebożę i idzie z nim do nieba. A już Święty Pejter stoi u drzwi niebieskich i pyta Śmierci, co tam niesie –– opowiadała Kocurkowa.
        –– I co, i co? –– Dopytywała Pulstowa, a Dzidzia z innymi dziećmi, blade ze strachu, pomimo wszystko chciały się dowiedzieć, jak zakończyła się historia dwugłowego dziecka.
        –– Śmierć musiała pokazać, co przyniosła –– kontynuowała opowiadająca. –– A ten odźwierny Pana Boga odmówił przyjęcia dziecka, bo na aniołka się nie nadawało. Widział kto dwugłowego aniołka? –– Zadała dzieciom retoryczne pytanie. I opowiadała dalej.
        –– Wróciła, więc Śmierć na ziemię i porzuciła duszę nad wodą. Dusza dziecięca czysta, to do piekła nie mogła być zabrana. Została,  więc pomiędzy niebem, a piekłem. Wychodzi co noc z mgły, unoszącej się nad naszą Odrą i straszy starych pijaków, którzy do domu na noc nie wracają, tylko gorzałkę do rana piją. –– Zakończyła tajemniczym głosem i wszystkim skóra ścierpła na plecach. Dzidzia siedziała z rozdziawioną buzią. Opowieści sypały się, jak z rękawa. Przy opowiadaniu każdej z historii, mówcy przysięgali na wszystko, że jest prawdziwa. Pojawiły się opowieści o utopcach, strzygach, martwych dzieciach. Wszyscy zaczęli się bać. Była to wielka przyjemność bać się w tak dużej grupie.

     A teraz trochę o tym, co obecnie dzieje się w naszym życiu.
Ukochane Bieszczady przywitały nas słońcem. Jędruś starał się zdobyć brygadę do budowy ogrodzenia, bo zanim staną chaty, to trzeba ogrodzić. Co ogrodzone, to już jest czyjeś i nikt nie będzie rąbać cudzego drewna, bo już przestało być niczyje. Wcześniej było niczyje i przez zimę jakoś dziwnie uszczupliła się ilość naszego drzewostanu.
Zdobycie ekipy pracowników okazało się sprawą prawie nieosiągalną. Początkowo Jędrek najął trzech mężczyzn, ale na nieszczęście na drodze do pracy stał sklep, a w sklepie, jak to w wiejskim sklepie, był alkohol. Bieszczadzki chłop jest minimalistą. Potrzebuje jedynie wolności i alkoholu. Sklep ma alkohol, a przed sklepem jest wolność, czyli siedzenie godzinami z butelką piwa i patrzenie na Berdo, Koziniec lub inny szczyt. W ten sposób ekipa bądź nie docierała na miejsce, albo docierała, ale dotarcie wyczerpywało wszelką energię. Nogi się plątały, słupki nie trzymały linii, Andrzej wytrzymał tylko dwa dni i panom podziękował. Pozostał na placu boju z panem Jasiem.
Po tygodniu miałam na stoku ponad sto słupków i drewnianą bramę. Brama okazała się sednem sprawy. Jak jest brama, to na pewno teren jest czyjś i skończyło się podbieranie drewna. A ja ze wzruszeniem poczułam się prawdziwą właścicielką ziemską!
Pan Jasio ciągle się wykrusza i wraca jak zły szeląg. Stan rzeczy zależny jest od zasobności jego portfela i „ smaków”. Jak są smaki, to siedzi pod sklepem! Gdy brakuje gotówki, to stara się zdobyć zaliczkę i udaje, że pracuje. Jednak dzięki wysiłkowi mojego Jędrusia mamy już ogrodzenie i możemy przestawiać chaty.


tylko tutaj raj jest rozszczepiony
w pryzmacie witraży
wzruszenie wstępuje w duszę 
 w pracowni Leona
pospaceruje po galicyjskiej ulicy
a potem  rozmywa się  jak wieża
w rozpalonych bielą i ugrem
 promieniach południa
tylko tutaj wzruszenie jest ruchem
cieniem  i światłem
poczętym z Grażyny przesłaniem
zrodzonym  w cieniu sceny
tylko tutaj anioły tańczą
na kalenicy chat i w koronach drzew 
słodko  śpiewają poetom
tylko tutaj??
właśnie tutaj odnalazłam piękno
i swoje miejsce na ziemi                                        


        Tak popłynęło mi z duszy zakochanej w Bieszczadach. Wiersz oczywiście przesłałam Grażce i Leonowi. Cieszę się, że się spodobał. Jednak wracam do wspomnień.
       

           Maria po woli przyzwyczajała się do życia w małej mieścinie. Wprawdzie dalej tęskniła za dużym miastem, ale wtedy wystarczała podróż do Gliwic, które, pomimo, iż nie największe, miały jakiś wielkomiejski szyk i atmosferę. Często na wypady brała Dzidzię, która chodziła z nią do palmiarni, cukierni i nie była już taka samotna.
 Czasem wystarczał rynek Koźla. Lubiła rynek. Małe kamieniczki, ściśle do siebie przylegające, wyglądały jak tańczące w kole panny, oplecione ramionami. Na parterze mieściły sklepy, a na piętrze mieszkania. W sercu rynku był skwerek z gąszczem krzewów, których kępy przedzielały wąskie ścieżki. W zagłębieniach stały ławeczki. Tam do słońca wystawiali twarz staruszkowie, albo kobiety z dziećmi na spacerze. Ona czasem też przysiadała w cieniu krzewów i tęskniła za Szymonem. Wspominała lwowskie lata i szczęśliwe chwile. Parę razy przysiadł się do niej jakiś starszy mężczyzna, zagadał, ale uśmiechała się tylko i starała zbyć natarczywego człowieka. Wiedziała, że jeszcze podoba się mężczyznom, ale nie miała w sobie ciekawości, aby poznawać kogoś innego, ani miejsca w sercu na nową miłość. Niedawno, gdy była w sanatorium, odprawiła pana Stefana, który zaproponował jej małżeństwo
        ––Niech pan spojrzy na moje złożone dłonie — powiedziała, pokazując swoje ręce. ––  A teraz, niech pan złoży swoje. Widzi pan, że nie pasujemy do siebie. Ja potrafię odchylić palce, a pan ledwie je z sobą składa. Przez moje ręce wszystko wyleci, a pan zgarnia tylko do siebie –– powiedziała, gdy mężczyzna spełnił jej życzenie. Od chwili śmierci Szymona wiedziała, że w mogile pochowała część siebie i nie chce innego mężczyzny. Myśląc o tym wstała z ławki i poszła do sklepiku cukierniczego pana Marca, gdzie można było kupić waflowe misie.  We wnętrzu kryły białą słodką, gęstą pianę, wyciekającą bokami podczas gryzienia i oblepiającą palce. Na ladzie stały czerwone lizaki. W kartonikach leżało mnóstwo biało-różowych żelkowych myszy i biało-zielonych piankowych zegarków. W innych kartonach stały szklane laseczki z kolorowymi cukierkami, obok paczki czerwonej i żółtej oranżady w proszku.
Pan Marzec sprawdzał ceny produktów, wodząc nosem po opakowaniu. Okulary z bardzo grubymi szkłami nie pomagały w odczytaniu małych cyferek. Na widok kobiety oderwał wzrok od półek i zajął się obsługą.
          —Witam dobrodziejkę. Czym mogę szanownej pani służyć?––
Miał w sobie ślad dawnego subiekta i znowu w Marii odżyły tęsknoty za minionym życiem. Nie chcąc się rozklejać kupiła naprędce parę misiów i szybko wyszła ze sklepu. Poczuła w ustach suchość.
Obok domu towarowe „Związkowiec” stał dystrybutor z wodą sodową i dwoma kolorowymi sokami; żółtym i czerwonym.
        –– Proszę o jedną sodową z podwójnym czerwonym sokiem – złożyła zamówienie i przyglądając się obsłudze pomyślała sobie, że nie na darmo ludzie tę wodę nazywają gruźliczanką.
         –– Należy się pojedynczy. Inni też chcą się napić. –– Powiedziała kobieta obsługująca saturator i już obracała do góry dnem grubą, niską szklankę. Wstawiała ją pod ledwie ciurkająca strużkę wody, aby umyć po poprzednim kliencie. Przekręcała dwa razy i kapała cienką strużkę soku, a potem gazowaną, zimną wodę
        –– Należy się jeden złoty – powiedziała, podając lekko różowy płyn. Było ciepło i płyn ochłodził i uspokoił zmęczone wnętrze.