niedziela, 24 lipca 2011

Pejzaż retro- odcinek 6 - Lwów , 1939 r. lato


Spacer na lwowskim Rynku. Rytualne dokarmianie gołębi. Mania z córeczką- Halinką. Szymka ledwie widać.

„Stopnęło mi „! Słowo dziwaczne, ale w zasadzie najlepiej określa  mój aktualny stan.  Ponieważ pędziłam, pędziłam, a tu… kamień na drodze i potknęłam się. Teraz próbuję dojść do siebie. Tak  z grubsza wygląda moje ostatnie 14 dni. Potknęłam się o anginę! Pani w poradni powiedziała, że znowu trochę za późno przyszłam i była bardzo zdenerwowana. Bidulka! Pamięta moją anginę sprzed lat, kiedy to nie chciała odpuścić i zakończyła się zapaleniem mięśnia sercowego. Wyłączyła mnie wtedy z życia na miesiąc. Tym razem nie będzie chyba tak źle. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że nie przypuszczałam, że to angina i coś poważnego. Po prostu drapało mnie w migdałki i od czasu do czasu temperatura skakała. Poza tym lekko uroda mi zaśniedziała, ale przypuszczałam, że w tym wieku to tak bywa. W końcu jest przedwiośnie i brak witamin, słońca, a w ogóle to zima do bani i wszyscy jacyś niemrawi...A tu niespodzianka. To mnie indywidualnie spotkał taki wątpliwy zaszczyt! Zmuszona do położenia się, rzuciłam pracę, codzienny maratoński bieg  i pomyślałam, że teraz przynajmniej poczytam, pooglądam tv itp. To były tylko marzenia ściętej głowy.
Migdałki drapały jak diabli, mimo leków, temperatura nie dawała spać. Gapiłam się w ekran, ale tak bardziej bez zrozumienia, no, bo co robić. O czytaniu nie było mowy. Potem doszedł kaszel, który w ogóle uniemożliwiał mi spanie. Okazało się, że „ Bidulka” miała chyba jakieś przeczucia i trzeba było zmienić leki, bo bakcyl nie szedł na to, co zapisała. Teraz jest już lepiej. Wreszcie zdrowieję. Mam jeszcze tydzień wolnego, aby dojść do siebie. Mogę pisać, czytać, a może jeszcze coś pomaluję.....?  I świat beze mnie nie zawalił się. Ku mojemu zdziwieniu sąd jak stał,  tak stoi, a moi klienci jeszcze nie pozabijali się. Cierpliwie czekają na mój powrót!
W ramach zdrowienia, słoneczka, które wyszło zza dachu mleczarni
 i powrotu myśli do zwojów mózgowych, zaczęłam wymyślać zmianę wystroju przedpokoju! Wymyśliłam kompromis!  Jędrek kiedyś chciał bardzo, aby zgromadzić trochę fotografii rodzinnych i poobwieszać kawałki ścian. Dlaczego kawałki? Po prostu nasz przedpokój ma tylko kawałki ścian, ale za to ma jedną ścianę lustrzaną i jest kwadratowy.
Projekt Andrzeja nie przypadł mi do gustu, ale widziałam rozczarowanie w oczach Jędrusia i zrobiło mi się przykro. Myślę, że teraz będę mogła zrekompensować to rozczarowanie. Myślę nad drzewem genealogicznym mojej rodziny, począwszy od pradziadka  Jana Szymańskiego. Zebrałam trochę wiadomości na temat rodziny; daty urodzin, śmierci, ślubów itp. Postanowiłam, więc narysować na ścianie drzewo genealogiczne z gałęziami oplatającymi przedpokój. Będzie to jabłonka obwieszona owocami. Połówki jabłek to pary. Chcę w to wkomponować  owalne ramki z kompozycjami zdjęć, dotyczącymi poszczególnych członków rodziny. Szkoda, że będzie to tylko płaski rysunek. Nie potrafię robić sztukaterii, ale myślę, że jeszcze ciekawiej byłoby, jakby był wypukły! Może to głupi pomysł i mieszkanie będzie wyglądało koszmarnie, ale muszę spróbować!

Zaczął się sierpień. Lato dawało się we znaki. Rośliny przywiędły. Nawet owady latały ociężale. Czytała kolejną książkę Rodziewiczówny. Nie przepadała za tego typu literaturą, ale nic nowego, interesującego obecnie nie miała. Ukochanego „ Pana Tadeusza”, czy wiersze Słowackiego zostawiała na „ do poduszki”. Znad książki zerkała na zgarbione plecy męża, schylonego nad krzakami róż. Szczególnie uważnie doglądał te, które posadził na początku lipca, po imieninach Halusi. Najlepiej przyjmowały się właśnie wtedy. Lubiła te momenty, kiedy mogła spokojnie obserwować powolne ruchy męża. Jednakowo urokliwe w pieszczotach, przy pielęgnacji kwiatów, jak i podczas tworzenia obrazów. Gdy stał ze sztalugami w cieniu krzewów, skupiony, wyciszony, stawał się zupełnie innym człowiekiem. Krewka natura gdzieś ulatywała, a z wnętrza wyzierał drugi Szymon. Obu kochała jednakowo mocno.
        –– Kotusiu, po co to pajacowanie? –– Powiedział zaskoczony Szymon, wchodząc do kuchni.
        Przy kuchennym stole stała Maria. Na stole piętrzyły się pomidory. Na kuchennej płycie smażyły się te, które zdążyła pokroić. Nie byłby to dziwny obraz, gdyby nie to, że Maria miała twarz obwiązaną starą pieluchą, która przykrywała nos i usta. Wyglądała jak chirurg podczas operacji. Obok stołu stało ”na wszelki wypadek” wiadro.
Z namaszczeniem, z miną męczennicy mieszała wielką, drewniana łyżką smażące się pomidory. Co jakiś czas, gdy zapach stawał się nie do zniesienia, łapała wiadro i wsadzała weń głowę. Później gnała do pobliskiej łazienki.
        –– Nie potrafię ciebie zrozumieć! –– Warknął Szymon.
        –– Po co się tak męczyć! Nie gotuj mi tej przeklętej pomidorówki. Psia krew! Co ty wyprawiasz? –– Nie wytrzymał miny żony i rzucił talerzem o podłogę. Zaskoczony własnym wybuchem wyszedł z kuchni.
Na twarzy Marii zagościł wyraz triumfu. Ze stoickim spokojem wzięła miotłę i szufelkę. Zebrała skorupy i starła podłogę. Czynności te wykonywała z jakąś wewnętrzna zaciętością i ledwie widocznym uśmiechem na ustach.
        –– Najmocniej cię przepraszam Maniusiu, nie wytrzymałem! Po co ci ten teatr? Jak nie lubisz pomidorówki, to jej nie gotuj, proszę cię o to tyle lat! –– Skruszony Szymon próbował usprawiedliwić swój wybuch.
        –– Ale ty ją lubisz! –– Z uśmiechem odpowiedziała Maria i jakby nigdy nic się nie stało, usiadła przy stole. Na środku stołu stała duża waza z zupą pomidorową.

Jak przewidywałam, nie ma mowy, aby poza weekendem, zajmować się amatorsko pisaniem. Co innego sprawozdania z wywiadów. O, tych to napisałam całą tonę! Mam spore zaległości, więc ubiegły tydzień porwał mnie zawodowo. Wraz z aplikantem biegałam po Koźlu z obłędem w oczach. Wypuszczałam biedaka do domu późnym wieczorem. Gdy nie gnaliśmy z notatnikami, szlifując trotuar i schody, to przyklejeni do komputerów opisywaliśmy plony naszych wędrówek. Prócz tego ludzie w jakiś magiczny sposób dowiedzieli się, że już jestem w pracy i całe tłumy czatowały pod drzwiami, czekając na rozmowę. Pracowałam całą sobą. Używałam nóg do chodzenia, rąk do pisania i gestykulowania, chociaż wiem, że to nieeleganckie, ale czasem nieodzowne oraz ust do mówienia, mówienia i jeszcze raz mówienia. Pod koniec tygodnia język mi skołowaciał! A i tak zostało sporo do zrobienia na następny tydzień. U nas pracy w bród i jest jak ta bajkowa bułka odrostka- gryziesz, gryziesz, a tu od nowa przyrasta! W wirze pracy doczekałam się bardzo szybko niedzieli. Od rana nie mogę nacieszyć się wolnością. Mam wiele planów. Przypuszczam, że jak zrealizuję przynajmniej połowę, to będzie sukces, bo czas nie jest z gumy. Niedzielny ma tendencje do kurczenia się w zastraszającym tempie. Zgadzam się w pełni, w tym względzie, z teorią względności czasu. Realizując, więc jedną z zaplanowanych przyjemności, zagłębiam się w przeszłość!

        –– Mamusiu! Mamusiu! Czy do mnie może przyjść Józiu? –– Wołała stojąca przy furtce Hala. Maria podeszła do dziecka i zganiła.
        –– Tyle razy mówiłam do ciebie, abyś nie krzyczała z daleka. Jak coś ode mnie potrzebujesz, to podejdź i dopiero mów –– upomniała.
–– Tak! Możesz poprosić Józia do siebie, tylko nie krzyczcie zbyt głośno, bo dziadzio drzemie. –– Odeszła w głąb ogrodu.
        –– Dobrze Józiu, możesz wejść, ale najpierw pokaż ręce, czy czyste. Mama nie pozwala bawić się z dziećmi, które mają brudne ręce. No, mogą być! Wejdź! –– Otworzyła furtkę po starannym sprawdzeniu czystości Józia. –– Pobawimy się w szkołę. Ja będę nauczycielką. Siadaj do ławki! –– Zaczęła wydawać komendy. –– To jest litera A, a to B –– wskazywała patyczkiem litery na otwartej stronie książeczki.
        Halinka bardzo dobrze czytała, pomimo, iż nie skończyła jeszcze7 lat. Była bardzo zdolnym dzieckiem. Zaczęła składać litery, mając 5 lat. Maria i Szymon nie posyłali jej wcześniej do szkoły, bo bali się o jedynaczkę. Dopiero w tym roku, od września miała podjąć naukę. Strach o córkę powodował izolowanie dziecka od rówieśników. Maria nie pozwalała na oddalanie się Halinki poza ogrodzenie. Niewiele dzieci dostępowało zaszczytu zabawy w ogrodzie państwa Szymańskich. Osamotniona dziewczynka bawiła się z pieskiem oraz kotem. Kundzia nauczyła się nie reagować na przystrajanie w suknie, wożenie wózkiem. Kot Maciek nie był aż tak łaskawy, aby pozwalać na takie traktowanie.
        –– Mamusiu! Wstrętny Maciek! Znowu uciekł z wózka. Nie chce leżeć pod kołderką. Powiedz mu, że panienki nie bije się po twarzy!– Skarżyła się rozżalona dziewczynka. –– Znowu nabił mnie łapą! Wstrętny i źle wychowany!
        –– Chodź do dziadzia –– zareagował Jan Szymański –– opowiem ci bajkę! Zostaw wstrętne kocisko. Zaraz natrę mu uszu! Co to za kot, który nie daje sobie ubrać majtałasków? A fe!!
        Minione lata były dla Hali pasmem beztroskiej zabawy i małych, dziecięcych smuteczków. Najczęściej bawiła się z dziadkiem i tatką. Mama czytała jej książeczki, uczyła pisania i czytania. Opowiadała również tasiemcowe, wierszowane historyjki, ale Hala nie przepadała za wierszami.
        –– Lepiej poczytaj mi mamusiu książeczkę o Wandzie, która nie chciała Niemca –– prosiła.
        Potem długo spacerowały obydwie po Lwowie. W sąsiedztwie było mało dzieci; Józio- syn listonosza i dwóch braci, synów ogrodnika. Starszy -Staś miał 5 lat, a młodszy- Walduś skończył półtora roku. Staś wsadzał Waldusia do taczki i woził po ogrodzie. Na nierównościach główka dziecka śmiesznie podskakiwała. Mały cieszył się. Po dwóch latach okazało się, że z powodu tych przejażdżek, ma znaczne skrzywienie kręgosłupa. Waldusiowi wyrósł garb.

        Wczoraj byłam na naszej wymarzonej działce w Bóbrce.
        –– Tak! Kupujemy działkę, wspólnie z moją siostrą!
        Zaczęło się od e-maila Grażynki. Znalazła ogłoszenie dotyczące zamiaru sprzedaży działki nad Zalewem Myczkowieckim. Parę telefonów, rozmów i już umówiliśmy się na umowę przedwstępną. Andrzej pojechał do Bóbrki. Zaklepał transakcję. Ja i Lucyna, która postanowiła być współwłaścicielem działki, nie mogłyśmy pojechać. Na spisanie umowy pojechaliśmy w trójkę. Pogoda była słoneczna, ale parno i duszno. Andrzej był przewodnikiem, bo jedyny widział działkę. Zaprowadził nas na piękną porębę na stromym stoku. Mnóstwo pni, stosy gałęzi. Pomyślałam, że szkoda, iż właściciele posiadłości tak brutalnie wycięli las. Teraz trzeba będzie dosadzać, a i z pniakami będzie kłopot. Wyobraźcie sobie nas, czyli mnie i Andrzeja na tej porębie. Andrzej w jasnych spodniach i dziurkowanych butach, a ja w spódniczce do kostek, z falbankami. No i obowiązkowo sandałki na koturnie/ dobrze, że nie szpilki. Jedyna przytomna osoba, to moja siostra Lucyna; spodnie ciemne, adidasy i gumiaczki- na wszelki wypadek. Stwierdziła, że ona może w adidasach, a mi proponuje gumiaczki. Do lasu nie muszę być tak elegancka! Przyznałam jej rację. Tak nawiasem mówiąc, nie wiem, dlaczego w ostatnich dniach miałam takie zaćmienie umysłu. Przypuszczam, że odbiło mi na tle działki. Mózg reagował jedynie na bodźce dotyczące działki. Moja wiedza i doświadczenie starego harcerza gdzieś wyparowały. Stąd komizm całej sytuacji. Brnęłam przez pokrzywy, wykroty, krzaki w falbankach i gumiaczkach. Jędrek podwinął nogawki do kolan. Gzy jakby się wściekły! My spoceni, a chyba wszystkie gzy w Bieszczadach dowiedziały się o świeżym, miastowym mięsie. Ślizgaliśmy się po gliniastej ścieżce, patrząc, aby nie stoczyć się w dół i nie wiedzieliśmy, czy rąk używać do odganiania się od wściekłych much, czy podpierać się kijaszkami, aby nie zwichnąć nogi. Próbowałam znaleźć piękne widoki, ale nie udało mi się. Mimo wszystko miejsce było piękne. W końcu bez większych strat wylądowaliśmy na jezdni obok samochodu. Było to w okolicach godziny 11.00. Potem obwieźliśmy Lucynę po kawałeczku tzw. terenu. Byliśmy w Łobozewie- niech wie, jaki dom mi się marzy! Pokazałam jej małą, śliczną, błękitną chałupkę, przytuloną policzkiem do pagórka. Z drugiej strony chatki, na straży, stoi parowiekowy dąb. Widziałam ją pierwszy raz wiosną. Urzekła mnie. Widoczek jak na landszafcie; rzeczka, pagórek pokryty pierwiosnkami oraz kaczeńcami i chatynka z maleńkimi powiekami okiennic. Pod chatką ławeczka. Już oczami wyobraźni widziałam siebie z Jędrusiem, siedzącą przy porannej kawie. Nawet zdjęcie na niej sobie zrobiłam. I właśnie to marzenie chciałam pokazać swojej młodszej siostrze. Następnie mieliśmy czas jedynie na Polańczyka i zaporę. Przez 13-stą byliśmy z powrotem na działce. Na jezdni, w zatoczce autobusowej stał stary samochód i półbuty. Właściciel ich, obuty w gumiaki do kolan, pojawił się po chwili. Poznałyśmy Marka C.Za parę minut przyjechał drugi, jeszcze większy grat. Wysiadł z niego geodeta, a za chwilę okazało się, że to istny Struś Pędziwiatr. Przywiózł przyrządy do obmiaru działki, paliki i wielką puszkę czerwonej farby. Przytomnie, pomna poprzednich doświadczeń, wystawiłam Lucynę jako jednego z członków ekipy obchodzącej działkę. Ja zostałam na szosie. Obserwowałam całą akcję. Czułam się jak na występach kabaretu. Struś gnał przodem, a reszta ledwie nadążała. Było już po deszczu, a więc ślizgali się i pocili. W trakcie obmiarów okazało się, że państwo C. Wykarczowali część nie swojej działki. Faktyczna działka przesunięta jest w stronę Myczkowiec. Końcówkę jej stanowi pasek uroczej łąki, przylegający do małego, cudnego zagajnika. No i widoki zapierające dech w piersiach, ujawniły się przed naszymi oczami. Teren złagodniał, wyręba się skurczyła. Oczami wyobraźni zobaczyłam miejsce na dwie chałupki, z oknami na zalew. Marzenie. O 14.50 byliśmy u notariusza. Wiekowa Pani kazała czekać. Nie wiem, po co w piątek przesyłałam faxem wszystkie dane, bo okazało się, że umowa nie była przygotowana. Nie było pani sekretarki, a Pani Notariusz nie pisze na komputerze. Czekaliśmy do 16.30. Już zaczęłam niepokoić się, że za drzwiami doszło do zgonu leciwej damy. W międzyczasie poznaliśmy Pana Marka bliżej. Jest miłym, uczciwym człowiekiem. W końcu pani wystukała jednym palcem umowę. Miała straszliwe tempo- stronę maszynopisu o literach nr 14 na godzinę. A jeszcze zrobiła parę błędów, które wyłapała, czytając nam umowę. Jednak nic nam nie przeszkadzało, bo staliśmy się obszarnikami. Właścicielami 30 arowej działki!

        –– Dzień dobry pani Szymańskiej! –– Tęga, postawna Kulczycka, z papierosem przyklejonym do dolnej wargi, podeszła do ogrodzenia.
        –– I, co pani myśli o tym wszystkim? Będzie wojna, czy nie będzie?––
Odpaliła kolejnego papierosa, wyrzuciła niedopałek i zaciągnęła się dymem.
        –– Pani Renato, nie wiem, co będzie. Dałby Bóg, aby wszystko rozeszło się po kościach. Wojna, to nieszczęście i śmierć. A pani, widzę, że sama skraca sobie życie. Jak tak można odpalać jednego papierosa od drugiego? –– Maria z dezaprobatą kręciła głową.
        –– Widzi pani, to tak jest ze mną; palę, aby nie jeść. Za dużo ważę. Pani to zgrabna, a ja jak ta beczka. Może przez papierosy trochę zeszczupleję. –– Zaśmiała się serdecznie. Zmrużyła oczy i dwie kreseczki rzęs zapadły się w okrągłej, napiętej twarzy. Cała postać, przypominająca wielki materac, połapany tapicerskimi guzikami, zatrzęsła się.
        –– A mojego Józia to niech pani za pół godziny odeśle do domu. Szkodnik jeden znowu ukradł z domu dwa jajka. Do widzenia! Po co mu surowe jajka? – Ostatnie zdanie wymruczała pod nosem, odchodząc na bosych, krótkich nogach. Szła krokiem kaczki, przestępując z nogi na nogę. Na czubku głowy mały koczek, zwinięty z rzadkich, szarych włosów, kiwał się z boku na bok, jak statek na falach.
Maria zaśmiała się pod nosem. Ona znała tajemnicę jajek. To zakochany Józio przynosił Hali prezenty. Ostatni nie spodobał się dziewczynce. W dodatku dostała go w obecności ciekawskich oczu innych dzieci, wyglądających zza płotu. Prezent wylądował na głowie Józia. Hala dostała reprymendę, a mały nieszczęśnik został poproszony o zaprzestanie obdarowywania dziewczynki.
 Siostra Szymka z mężem i teściową.

4 komentarze:

  1. Podczytuję z zainteresowaniem, pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bożenko, czytam! Z zapartym tchem, zaczęłam od końca, ale teraz wracam do początku i będę się trzymać chronologii... Fascynujące historie...
    Ściskam!

    OdpowiedzUsuń
  3. No i...? czekam na dalszy ciąg... nie każ zbyt długo! ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki za wpisy. Wiem przynajmniej, że kogoś to interesuje.
    Inkwizycjo- już publikuję kolejny odcinek.
    Marysiu! Inkwizycjo! I wszyscy, którzy odwiedzacie mój blog - serdeczne pozdrowienia.:)

    OdpowiedzUsuń