środa, 13 lipca 2011

Pejzaż retro - odcinek 4

                                                      Na zdjęciu Maria i Szymek    

Jan i Agnieszka

Agnieszka chorowała! Jak to się stało, że choroba przyszła teraz, w wygodnym warszawskim mieszkaniu? Nie wtedy, gdy wygnana z wygodnego domu, wraz z rodziną tułała się po Syberii. Nie wtedy, kiedy Don spływał krwią i trupami. A nawet nie wtedy, gdy po spokojnym okresie na Krymie, z pieniędzmi wszytymi w stare łachy, kupione od chłopów, w chłodzie i o głodzie przedzierali się pociągami na wschód, byle dalej i byle bliżej….
Jan miał smutne oczy, gdy zaglądał do sypialni. Wolno kiwał głową nad ukochaną Jagusią i długo dyskutował z lekarzem- małym, pękatym człowieczkiem, z dużą, łysą czaszką, okoloną wianuszkiem siwych włosów i srebrną kępką usadowioną na środku głowy. Gęste czarne brwi schodziły się w ostry daszek, chroniący brązowe szpileczki oczu, gdy musiał odpowiadać na pytanie, na które nie znał odpowiedzi.
Od jakiegoś czasu, co parę dni, zaglądał do państwa Szymańskich. Z początku myślał, że pani Agnieszka cierpi na niestrawność, a reszta, to tylko zwykłe przemęczenie. Z czasem zaczął bardziej niepokoić się jej stanem. Wątroba wyraźnie nie funkcjonowała jak należy. Męczyły ją częste wzdęcia, mdłości. Pożółkła. Gniecenie pod prawym żebrem dokuczało, gdy tylko nie przestrzegała diety. Osłabła. Pocieszały ją tylko wizyty Kazimierza oraz częste listy od Szymona i Marii. Nie rozumiała synowej, ale ją szanowała. Z dnia na dzień podjęła decyzję. Tylko tam może chorować. Tylko u Szymona i Grafini.

Tegoroczne święta  będziemy spędzać bardzo dziwnie, bo Andrzej od Wigilii ma same zmiany popołudniowe. Wigilię przypuszczalnie zrobię około 22-giej. Tym razem Stella z mężem i dziećmi zostanie we Wrocławiu. Przyjdzie tylko Lucjan z Karoliną. I co to za święta, gdy popołudniami będę sama? Do Stelli nie mogę jechać, bo Andrzej do pracy dojeżdża samochodem.


Pociąg równomiernie turkotał. Oparła głowę na pluszowym obiciu. Zamknęła oczy. Równy rytm melodii kół, przywołał wspomnienia. Ile to już lat? Trudno policzyć. Tyle przeżyła. Najpierw zamęście. Jan wysoki, postawny mężczyzna, dziwnym trafem zakochał się w niej okrąglutkiej i niewielkiej. I to jak? Nie wiedziała, że mężczyzna może być tak delikatny i czuły. Dłonie miał takie wielkie, ale nadspodziewanie delikatne. Siły mu też nie brakowało. Bez kłopotów gniótł w palcach orzechy, a i ją nieraz podnosił do góry i okręcał nad głową, chociaż swoje ważyła. A przy tym był taki dobry i rodzinny, a jaki pomysłowy i zaradny. Pewnego razu zostawiła Jana z dzieckiem i długo nie wracała do domu. Służba miała wychodne. Po powrocie zastała dziwny obrazek. Na kominku palił się ogień. Jan stał obok i trzymał kołyskę nad kominkiem.
        –– Co się stało? Czy coś z dzieckiem? –– Zapytała zaniepokojona
        –– A co ma być z dzieckiem. Mokre, to i bałem się, że zachoruje. Ziąb taki! Nie przewinąłem, bo drobiażdżek mógłby się wyślizgnąć, a nie daj Bóg i zgnieść drobne kosteczki człowiek z nieuwagi mógłby. Ot i nieszczęście gotowe –– odpowiedział uspokajająco. –– A tak to ma ciepło i dzieciak śpi jak suseł.
        Potem, kiedy zesłani zostali w głąb Rosji i po tułaczce w końcu osiedlili się koło Rostowa nad Donem, życie nie szczędziło nieszczęść. Wytrzymała, bo wsparci wzajemnie na sobie, karmili się otuchą i miłością. A było, co wytrzymywać. Najpierw rewolucję i wielki głód. Od tej pory wiecznie gromadziła wokół siebie jedzenie. Aby nie przeżywać tego po raz kolejny. Wspomnienia z rewolucji i teraz spędzały sen z powiek!
Gdy wywożono ich na Sybir, mieli pieniądze i precjoza wszyte w ubrania. Dzięki nim przetrwali, a gdy zamieszkali w Rostowie, to Jan szybko założył małą wytwórnię guzików. I już było dobrze. Mieli ładny dom, dzieci uczył prywatny nauczyciel. Potem uczyły się w gimnazjach w Rostowie. Dalej kształciły się w Jałcie. Najstarsza córka- Janina- zakochała się. Szybko wyszła za mąż za oficera - białoarmiejca. To było przed samym wybuchem rewolucji. Rosjanin szybko dostał wezwanie na front. Janina wróciła do rodzinnego domu.
        –– Tak! Po co Jej było zakochać się w Rosjaninie? Przecież mówiła jej, tłumaczyła, ale czy na miłość jest rada? –– Zadumała się.
        Wtedy już zaczęła płonąć cała Rosja. Gdy rewolucyjna fala dotarła do Rostowa, mąż Janki przyjechał na krótki urlop. I wtedy go dopadli! Bogaty dom kłuł w oczy, to i wtargnęli z krzykiem! Hołota!– Pod przymkniętymi powiekami miała obraz wykrzywionych twarzy, zakutanych w szmaty i gałgany, oszalałych ludzi .Wspomnienia piekły, jakby cała historia wydarzyła się wczoraj.
        –– Wywlekli biedaka i powiesili na pierwszej latarni!! A Jańcia, jak skoczyła na obwiesi. Z gołymi rękami. Tłukła, szarpała, jak oszalała. Waliła w te „ chamskie gęby” na odlew.
        –– Nie macie prawa bandyci –– krzyczała!
        Temperament odziedziczyła po niej.
        –– Szalona! Jak psy ją dopadli i zgwałcili. Dowódca hołoty złapał niebogę za gruby warkocz/ a włosy miała piękne/ i wywlókł ją z domu. A oni nic nie mogli zrobić! Potem rzucili jak szmatę na wóz, pokrwawioną, obolałą, nieprzytomną. I tyle ją widzieli. Panie świeć nad jej duszą! –– Wymamrotała pod nosem.
        –– Dobrze, że mężczyzn nie było wtedy w domu, bo na dwóch trupach by się nie skończyło.
        Don spłynął krwią, trupami o rozdętych brzuchach i zbożem, bo kapitalistyczne.
        –– Ot, jakie durnie!. Ale tak to jest z głupią hołotą. Tam gdzie rządzą durne, to rozpacz i bieda. ––  Pomyślała mściwie.
        –– Wtedy stracili większość dobytku. Nie raz głód zaglądał im w oczy. O, zna doskonale mroczki w oczach, mdłości i ssanie, jakby ogromny wąż zżerał jej żołądek! Piękne meble spłonęły w kominku, aby tylko ogrzać głodnych, przerażonych i zmarzniętych ludzi. Strach, głód i zimno! Czarna rozpacz! –– Oczy zaszły jej łzami.
        –– Potem już nie mieli serca do niczego. Gdy wielki rosyjski kraj przycichł i zaczęło normować się życie, ziemia znowu zaczęła rodzić. Coraz częściej można już było kupić chleb. Oni też lekko odżyli. Jan zaczął pracować. Postawił kuźnię. Powoli odkładał ruble. Kiedy tylko pożary całkiem przygasły, działania wojenne ustały, co jeszcze mogli ,to spieniężyli i w starych szmatach, aby nie wyróżniać się z tłumu podróżującego nielicznymi pociągami, dotarli do granic Polski. Pozwolenie na powrót otrzymali cudem. Syn Kazimierz miał dokumenty syna sąsiadów, który zmarł przed ich wyjazdem. Jako obce dziecko powrócił z rodzicami do kraju.
        –– Tak, pamięta tę podróż!. Kosztowała wiele nerwów. Kto wie , czy nie tyle samo, jak przeżycia w Rostowie. Ile to razy sprawdzano im papiery i traktowano jak śmiecie? Kazimierz bał się zabrania „ w sołdaty”, bo już swoje lata miał i faktycznie starszy był, niż stało w papierach! Już dawno powinien pójść do poboru! Bóg czuwał! –– Pomyślała i sięgnęła pod kołnierzyk. Wyciągnęła medalik z Madonną i ucałowała w podzięce, później szybko odmówiła pacierz.
        –– Ale co tam wspominać. Teraz spokój! Dzieci żyją i dobrze się mają. Tylko mała Irenka do Boga już wezwana, ale woli boskiej nie poradzisz, co Bóg dał to i wziął. Ale Maria silna. Poradziła. Oj, naturę to ma skrytą! Nie to, co Szymon. Istna Grafini! Kto by pomyślał, że taki nicpoń, jak Szymon wyrośnie na ludzi? –– Zamyśliła się nad charakterem syna. –– A w Jałcie i Rostowie to szalał, aż strach. I panienki z teatru i przejażdżki po Donie z grajkami. Utracjusz jeden. Wszystkie pieniądze, co na szkołę dostał, to na panienki wydał. Smokingi pożyczał, kwiaty całymi naręczami kupował, jakbyśmy nie guziki, a ruble wyrabiali. A w listach kręcił i kłamał, że chory, że wydatki większe, bo co rusz, to jakieś nieszczęście go spotykało. To serce matki bolało. Jak tu dziecku nie dać, gdy w potrzebie? I sprytny taki! Uśmiechem człowieka zbałamucił, za serce złapał, gdy na feriach przymilnie w oczy spoglądał i po rękach całował. Ile to razy u Jana wyprosiłam, aby kary nie dawał. Aż rozpanoszył się! Gdy u gospodyni otworzył kasetkę i ruble zabrał na długi karciane, to Jan nie wytrzymał. Przyjechał, na stancję, na telegram gospodyni. O mało Szymona na pasku nie powiesił. Ale gospodyni nie dała, a Szymon przez okno uciekł. Do Francji z rodziną hrabiowską się wybrał, bo kolegę miał Francuza. Dzięki temu rewolucji uniknął! I chcieli go usynowić, że niby zostanie bratem Jeana. Ale nie skusił się na majątek. Trochę za granicą pobył i do Polski wrócił. Tęsknił. Widać nie taki zły, tylko raptus i zawadiaka. A uczucia ma pod samą skórą. Widać wszystko, jak na dłoni. Teraz rozumu nabrał. Stateczny mąż. Czas, czas na to!- Ostatnie zdanie wyszeptała do siebie.
        –– Młodość mija szybko! –– Westchnęła z żalem, spoglądając na pomarszczone dłonie, na których zaległy liczne archipelagi wątrobowych plam.
        –– Dobrze, że jedziemy do Mszany. Oj dobrze! Tam ogród, dom drewniany, to i suchy. Wydobrzeję poza miastem!– Uspokojona zapadła w płytki sen. Pociąg zaczął zwalniać. Za oknem pojawiły się zabudowania dworca we Lwowie.

U nas niewiele nowego. Mija dzień za dniem, a właściwie śnieg za śniegiem i mróz za mrozem. Co piękne  w Bieszczadach, u nas jest katastrofą!  Moja praca, a właściwie ja podczas pracy, niezbyt dobrze  znoszę chodniki- lodowiska, krawężniki wielkości Mont Everestu itp. atrakcje. Brak słońca wysysa ze mnie resztkę optymizmu, pozostałego po ulicznych ślizgawkach .Jego okruch przyklejony do neurytów i dendrytów, topnieje w postępie geometrycznym odwrotnie proporcjonalnie do oświetlenia. Całości dopełnia mróz, który zamienia moją krew w galaretę. To właśnie obraz kuratora- specjalisty w trakcie dnia pracy. Kupa nieszczęścia  brnąca przez szaro-burą breję!  Przechodniu przystań na chwilę! No i po tym pożałowania godnym wstępie / absolutnie nie przesadziłam/ przystępuję do „uprzejmie donoszę”.
A więc, mija karnawał. Mamy za sobą wspaniałe dwa spotkania w gronie przyjaciół. Jedno było z tańcami. To też jedna z moich drzazg za paznokciem. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię!
Uwielbiam tańce. Myślę, że to od chwili, gdy ze mną w kołysce tańcował mój tata. Tak próbował zastopować wrzask dobywający się z mojego wnętrza. Sposób okazał się skuteczny. Poznałam przytupy, hołupce i inne figury „ Krakowiaczek ci ja”. Tata pochodzi z krakowskiego, więc rodzaj tańca był całkiem na miejscu. Potem  była przedszkolna rytmika i podstawówkowy zespół „ Motylek”, a potem przygoda z zespołem pieśni i tańca i kabaretem POLIMEREK. Tak się rozkochałam w pląsach, że sentyment pozostał do dziś. A tu przypomina się kręgosłup. Nie powinnam tańczyć!. Od listopada próbuję coś z tym zrobić. Jestem po rezonansie magnetycznym, który odsłonił „ całą gołą prawdę”. Co specjalista, to inny pomysł na leczenie. Czeka mnie jeszcze trochę badań i konsultacji. Na razie jestem w stadium poszukiwań kompetentnych osób. Ale najbardziej doskwiera to, że mam bardzo częste zawroty głowy, które czasem i chodzenie czynią trudnym. Jak spożywam leki, jest dobrze, gdy odstawiam, bo muszę, to mam karuzelę. 
Z weselszych wiadomości to ta, że  wykazujemy się jako „dziadostwo”.  Lepimy całe stada bałwanów, kontynuujemy tradycję  pląsów z dzieckiem na ręku, pieścimy, całujemy i kochamy całym sercem oraz rozpuszczamy jak tylko możemy. To cudowna przypadłość dziadostwa.
Tak, więc dzielimy życie pomiędzy pracę, a dziadowanie. I tak  sobie żyjemy „ byle do wiosny”.


                                                            Maria z koleżanką.

1 komentarz: