czwartek, 10 września 2015

KUR ZAW DLA NIEL- Agnieszka, Tomasz, Spotkanie



Agnieszka

Drewniany taras powoli opanowały poranne promienie słońca. Na deskach podłogi miejsca, gdzie dotarły ciepłe promyki, wyraźnie nabierały żywego brunatnego kolorytu, informując, że niedawno położona przez Piotra farba, ma głęboki czekoladowy odcień. Agnieszka szczelnie owinięta w swój ulubiony czerwony szal, który używała tylko tutaj, w swoim wiejskim zaciszu, z niemym zachwytem obserwowała wstający dzień. Słońce, jak w dziecięcej kolorowance, wybarwiało kolejno czubki drzew, wyłaniając z cienia położony na stoku las i szczyt sąsiedniej góry. Porastające ją drzewa tylko o tej porze dnia stawały się fragmentami wielkiej złoto-zielonej mozaiki.
Lubiła ten czas budzącego się do życia dnia. Rzadko udawało jej się wstać na tyle wcześnie, aby z zapartym tchem śledzić podnoszenie się szarej kurtyny świtu. Tym razem jak budzik zadziałała kłótnia dwóch ptaków, wdzierająca się przez uchylone okno. Chata pogrążona była jeszcze w głębokim śnie. Z uchylonego okna sypialni dochodziło gardłowe pochrapywanie Piotra. Zazwyczaj go nie zauważała. Przez dziesięciolecia wspólnego życia przyzwyczaiła się do tej swoistej nocnej melodii, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa i pewność, że wszystko jest na swoim miejscu.
— Ale dał sobie wczoraj w kość! — pomyślała z podziwem, trzymającym ją już od chwili, gdy okazało się, że jej wieloletni mąż potrafi nieźle dawać sobie radę z młotkiem i piłą. Odkąd zdecydowali się kupić za bezcen zarośnięty chaszczami i drzewami mały skrawek ziemi, Piotr nieustannie zadziwiał Agnieszkę. To prawda, że prowodyrem całego przedsięwzięcia była ona, a w zasadzie jej potrzeba zapuszczenia korzeni w regionie, który oczarował ją i urzekł swoją dziką urodą. Tak, jeszcze wtedy myślała o jego dzikości. Dzisiaj już taka myśl do głowy by jej nie przyszła, gdy obserwowała stada turystów, przemykających z zawrotną prędkością szosą powyżej ich chaty lub pozostawiających po sobie sterty śmieci i rozdeptujących połoniny.
Jej początkowy stan zakochania w łąkach pełnych złotych kaczeńców i słomkowej barwy pierwiosnków oraz ciemnozielonych, zanurzonych w białych woalach mgieł bukowych lasów porastających górskie kopuły, zmieniło się w trwałą, głęboką miłość. Miłość tę pogłębiała każda nowo odkryta cerkiewka, nowy obraz, który odkrywała podczas zwiedzania kolejnej galerii, regionalna potrawa, koncert, uroczy widoczek, a nawet pory roku, które jedynie tutaj tak wyraźnie zaznaczały swoją obecność odmiennym kolorytem przyrody. Zachwycała się tak samo żółto-zielonym, przetykanym białymi bukietami rozkwitłych drzew wiosennym porankiem, ciemno zielonymi kopułami tonącymi w nagrzanym słonecznym południu pełnego lata, złoto-czerwonym jesiennym zachodem słońca, pogłębiającym barwę bukowych liści oraz bielą wzgórz i błękitem dolin pod rozgwieżdżonym granatem zimowej nocy.
Tu, w chacie czuła się nie tylko na krótkich wakacjach, kiedy tylko udawało jej się zdobyć parę dni urlopu, ale od razu wsiąkała w swoisty czas chaty. Wiedziała, że jest na swoim miejscu. I to zarówno, gdy była tu zaledwie pięć minut, jak i trzy tygodnie.
Stare belki chaty działały na nią, jak najlepsza sesja relaksacyjna. A Agnieszka miała po czym odpoczywać. Ten rok był dla niej wyjątkowo trudny.
— I jeszcze będzie trudno, dopóki nie podejmę decyzji. — pomyślała, obserwując gałęzie młodej brzózki, uginające się pod czułą ręką wiatru, który ni z tego, ni z owego ruszył znad tafli wody. Sięgnęła po kubek z kawą. Parokrotnie dmuchnęła w gruby brązowy kożuszek, który pokrywał jego powierzchnię. Okręciła kubek i postukała w kolorowe kwiaty, namalowane na brzegach. Powoli powierzchnia napoju zrobiła się czysta, okolona jedynie wianuszkiem delikatnej złotej pianki. Pociągnęła długi łyk. Tak, taką lubiła najbardziej;
gorącą, ale już nie wrzącą, mocną, wstrząśniętą i dmuchaną. Pomieszanie napoju łyżeczką niszczyło jej zdaniem smak kawy. Codziennie w pracy Zuzanna właśnie taką „zepsutą „ kawę stawiała na jej biurku. Agnieszka bardzo lubiła Zuzię i nie miała sumienia zwracać jej na to uwagi, ale starała się ubiec młodszą koleżankę, od kiedy zauważyła, że zaraz po zalaniu kawy wrzątkiem, Zuzanna bierze do rąk łyżeczkę i starannie, dokładnie miesza napój.
Praca! Jej ukochana praca! Nawet tutaj, gdzie starała się o niej nie myśleć, problem dobijał się do jej myśli jak komornik do drzwi dłużnika.
— Muszę w końcu podjąć decyzję! Muszę złożyć wypowiedzenie! Mam na to czasu jeszcze tylko półtora miesiąca. Czterdzieści dni starego życia. Później muszę wywrócić wszystko do góry nogami! — pomyślała z przerażeniem.
Zastanawiała się, jak będzie mogła żyć bez swoich ukochanych zajęć, bez sporej gromadki koleżanek i kolegów, dla których, tak jak i kiedyś dla niej, przypadkowo podjęte zajęcie po woli przekształciło się w sens życia.
Agnieszka już parę lat wcześniej próbowała zrezygnować z dotychczasowego życia. Była po długiej i trudnej chorobie, zmęczona nawałem zajęć oraz wyjątkowo trudnymi rodzinami, z którymi przyszło jej pracować. Energicznie zajęła się zgromadzeniem dokumentów i złożeniem wniosku. Otrzymała nawet decyzję emerytalną. Miała jeszcze tylko złożyć wypowiedzenie. A wtedy poczuła się, jakby chciała zrobić krok w przepaść. I cofnęła nogę...

Tomasz

Skrzynia biegów zazgrzytała, gdy niedbale zredukował bieg. Zaklął pod nosem. Już dawno mu się to nie zdarzyło. Przecież zawsze dobrze prowadził. Potrafił skupiać się tylko na jeździe, a ona dawała mu rzadkie poczucie wolności i niezależności. Od wielu lat jego stary voltzwagen-Stefan był pocieszycielem i spowiednikiem. Traktował go jak drogiego przyjaciela. To w nim spędzał dnie i wiele nocy, nawet wtedy, gdy w pijanym widzie chciał w garażu skończyć raz na zawsze swoje zarzygane życie. Wtedy jeszcze bardzo zarzygane. Właśnie w objęciach tego, który go doskonale rozumiał, nigdy nie skrytykował, nie oceniał.
— A było za co krytykować. Jestem skurwielem! Uzależnionym skurwielem! — pomyślał o sobie z obrzydzeniem. — Nawet skończyć ze sobą nie potrafiłem. A jak tu dalej mam żyć, gdy wszystko rozłazi mi się w rękach, jak stara szmata? Kurwa! Zawaliłem na całej linii! — walnął ręką w kierownicę, aż go zabolała. Opamiętał się i pogładził tablice rozdzielczą.
— Wybacz Stefan. Nie chcę Ciebie rozwalać. Ale właśnie rozpierdalam swoje życie. A to kurwa boli jak cholera. A w zasadzie to cały czas rozpierdalałem. I jeszcze wymądrzałem się, że wiem co robię! Bo jestem dorosły! Pierdoliłem coś o wolności, że nikt mnie nie będzie pętał i mówił co mam robić, a co nie. I mam tę wolność, aż mi uszami wychodzi. Za parę dni będę wolny jak ptak. Tylko sobie strzelić w łeb! Porzygam się od nadmiaru wolności. Ale paradoks! Nie od wódy, a wolności! Po prostu jestem pierdolony debil! — zakończył swój monolog, bo właśnie skręcał w uliczkę prowadzącą pod dom Irmy. Podjechał pod klatkę schodową. Zaparkował. Pomyślał, że nie ma ochoty na szydercze spojrzenie Przemka. Wykręcił numer telefonu komórkowego koleżanki. Jedynie ona była w stanie mu pomóc.
Po chwili odebrała.
— Już wychodzę! — usłyszał i odłożył komórkę. Zanurzył się w niewesołych myślach. Po drugiej stronie chodnika przechodziła dziewczyna z długim, jasnym warkoczem. Mimowolnie pomyślał o Marysi. Koleżanka z podwórka, a później jego dziewczyna. Jak to się stało, że starsza o rok Maryśka, trochę niezdarna, zawsze trzymająca się na uboczu, w pewnej chwili stała się dla niego tak ważna, że nawet zaryzykował kpiny kolegów? Były spotkania pod rozłożysta wierzbą, na skraju boiska. Pierwsze nieśmiałe pocałunki, a nawet parę razy udało mu się dotknąć jej drobnych piersi. Oburzała się, odtrącała jego niecierpliwe, zwiedzające jej ciało dłonie. Jeszcze wtedy nie przeczuwał, że będzie dla niego kimś więcej, niż poligonem doświadczalnym. Pewnego dnia posunął swoją rękę stanowczo za daleko i dostał to, co mu się należało. Lewy policzek miał czerwony do wieczora. Obraził się. Ona uciekła. Potem nie widzieli się parę lat. Czasem, gdy przyjeżdżał do matki, widywał ją z daleka. Najczęściej samą. Biegła gdzieś ze swoją wielką, kolorową, wypakowaną książkami konduktorką. Podobała mu się jako kobieta. Miała w sobie coś staromodnego, unikalnego. Była inna niż większość jego koleżanek ze studiów. Tomasz nigdy nie wiedział dlaczego myśli, że jest inna. Przecież podobnie jak pozostałe dziewczyny chodziła w modnych spodniach, martensach... Nie odstawała strojem od kolorowych dziewczyn, z którymi spotykał się, z którymi spał. O żadnej z nich nie pomyślał, jak o kimś ważnym, z kim chciałby spędzić więcej czasu. Zresztą były to lata, gdy ciągle imprezował. Z nauką nie miał kłopotów. Sama wchodziła mu do głowy. Wystarczyło, ze przychodził na wykłady, nie opuszczał ćwiczeń. I to bez względu na fakt, czy był na kacu, czy też trzeźwiuteńki, jak niemowlę. A to zdarzało się rzadko. Jedynie marychy i innego świństwa z tej branży nie tykał się. Parę razy próbował zapalić skręta, ale jakoś mu nie podeszło. Słodki zapach go zemdlił. Raz też na którejś „domówie” łyknął czegoś innego i poczuł w sobie tak straszny lęk, że obiecał sobie, iż nigdy więcej do ust ich nie weźmie. Browar i czysta dawały mu odpowiedniego kopa. Przez całe studia bawił się wyśmienicie. Wtedy, gdy inni przed egzaminami przysiadali fałdów, on pośpiesznie przerzucał podręczniki i jedynie powtarzał to, co usłyszał na zajęciach. Miał też szczęście do pytań. Koledzy zazdrościli mu, uważając za cwaniaka i wielkiego szczęściarza. Nie zauważył kiedy nadszedł czas pisania pracy, jej obrony. Z dyplomem w dłoni przyjechał do matki. Wydawało mu się, że pana Boga za nogi złapał. I wtedy musiał trochę spasować. Już nie było tak lekko. Szukał pracy. W tym czasie znowu w jego życie pośpiesznym krokiem wkroczyła Maryśka. W długiej , kolorowej spódnicy, bluzce zawiązanej na węzeł i wielkich srebrnych kołach na małych, zgrabnych uszkach. Jasny warkocz wił się jak wąż kusiciel wokół jej szyi. Weszła do „ Kawusi „ w której w oczekiwaniu na „coś sensownego” pracował dorywczo w czasie wakacji. Zmieszała się, gdy podszedł z papierowym bloczkiem do zbierania zamówień. Spuściła oczy i pośpiesznie zamówiła przedłużoną kawę. Rozłożyła książkę i udawała, że czyta, ale Tomasz wyraźnie widział, że ukradkiem spogląda w stronę baru. A później przyszedł jakiś brunet, wyraźnie w niej zadurzony. Rozmawiali ze sobą, śmiali się, czuli się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie i zażyle. I to go wkurzyło. Nie wiadomo dlaczego. Od pierwszego wejrzenia znienawidził bruneta. Nie mógł się doczekać, aż zniknie z jego pola widzenia. Zniknął, ale w tej samej chwili zniknęła też Marysia. Wyszli razem. A Tomasz nie mógł zapomnieć jasnego warkocza, kręcącego się u nasady szyi. Później nie miał okazji spotkać Marysi, ale parę razy spotkał w „ Kawusi” bruneta . Był sam.
Po raz kolejny Marysia wkroczyła w jego życie w białym kitlu, ze stetoskopem na szyi. Miał wypadek. Jechał swoją nową Hondą i jakiś palant zajechał mu drogę. Koziołkował, stracił przytomność. Gdy po wielu dniach ocknął się, zza bandaża jak przez mgłę zobaczył anioła z jasnym warkoczem.
— Pani doktor, czy temu z siwą brodą w jedynce podać teraz insulinę? — usłyszał, jak ktoś zadaje pytanie jego aniołowi.
— Pani Justyno, to później, teraz proszę o podłączenie kroplówki temu motocykliście. Myślę, że nadal musimy podawać mu środki przeciwbólowe, ale już bez usypiających. Może niedługo się ocknie. Dobrze byłoby, jakby już zaczął się wybudzać. — cicho zarządził anioł.
— Tak mnie wkurzają tacy dawcy, przez których szpitalne łóżka są zapchane, a my mamy pełne ręce roboty. Sami młodzi kretyni jeżdżą na motorach. Ale ten podobno nie był winny wypadkowi. To dostawczy w niego walnął. Szkoda chłopaka. Młody, to jakoś wyżyje. Ale czy wypadek nie pozostawi śladu? Szkoda byłoby gdyby do końca życia pozostał kaleką. — usłyszał.
Był młody. Szybko dochodził do zdrowia. Marysia odwiedzała go regularnie. Na każdym obchodzie dokładnie sprawdzała postępy w leczeniu. Zawsze poważna, kompetentna, trzymająca granicę lekarka. Traktowała Tomasza, jak innych pacjentów. O tym, że był dla niej kimś więcej, niż zwykłym znajomym mówiły jedynie jej zielone, jak stawy w środku lasu, oczy. Ostatniego dnia pobytu w szpitalu Maria nie przyszła na obchód. Zastąpił ją młody stażysta, który towarzyszył ordynatorowi.
— To co, panie Tomaszu! — siwy ordynator popatrzył na niego znad okularów, przez które oglądał jego kartę — Mogę chyba pana jutro rano wypuścić do domu. Oczywiście musi pan jeszcze przez jakiś czas chodzić na zajęcia rehabilitacyjne. Masaże, ćwiczenia, zabiegi. Później może jakieś sanatorium i będzie pan jak nowy. Może nie całkiem jak nowy, ale w porównaniu z tym, w jakim stanie się pan tu znalazł, to obecny stan można nazwać bardziej niż zadawalającym. Doktor Kosińska, pana lekarz prowadzący uznała, że czas do domu. Jest z pana zadowolona i ja również. Przyznaję się, że gdy leżał pan na stole operacyjnym uważałem, że lewa stopa powinna zostać obcięta. Myślałem, że nie da się jej doprowadzić do obecnego stanu. To doktor Kosińska walczyła jak lwica, aby ją zachować i dzielnie towarzyszyła mi podczas operacji. Przepraszam. Pomyliłem się. I to nie mnie powinien pan podziękować. — dokończył ordynator ściskając dłoń Tomasza.
Kolejne miesiące spędził Tomasz pracowicie. Zaprzyjaźnił się z obsługą pobliskiego gabinetu rehabilitacyjnego. Jego codzienny strój przeważnie stanowiły dresy. Pod koniec rekonwalescencji przypadkowo trafił na ogłoszenie, które informowało o konkursie na aplikację kuratorską. Termin był odległy. Doszedł do wniosku, że powinien spróbować. Przypomniał sobie o pani Irmie, niedawno poznanej znajomej jego matki. Nie mógł przypomnieć sobie gdzie ją poznał, ale dobrze pamiętał, co o niej usłyszał. Była kuratorem. O swojej pracy mówiła z zacięciem. Widać, że zajęcie, które wykonywała, rajcowało ją. A przecież, jak twierdziła, pracowała już tyle lat. Tomasz zadzwonił do matki.
— No, co tam u ciebie słychać? — zadał matce sakramentalne pytanie.
— Stare baby nie chcą zdychać! — odpowiedziała, jak zwykle — Co to komu zdechło, że dzwonisz? Myślałam, że całkiem wyrzekłeś się rodziny. Ostatnio, gdy pytałam, jak tam twoja noga, to o mało mnie nie zlinczowałeś. Wybacz, że ponownie ośmielam się poruszać drażliwy temat. Jak rehabilitacja? —
— No, wiesz, wkurzało mnie to twoje; a może na czas rehabilitacji przeprowadziłbyś się do nas. — poinformował matkę skruszonym tonem. Dokładnie wiedział, że nie czas na fochy, jeśli chce od niej wyciągnąć jakieś informacje.
— No dobrze, odpuszczam ci grzechy, ale jak tam noga.? — nie dawała za wygraną.
— Ostatnio spotkałam na mieście Marysię Kosińską. Tę blondynkę z sąsiedniego bloku. Pamiętasz, dawno temu kumplowaliście się. Taka sympatyczna i grzeczna. Ładnie się ukłoniła. Pamiętała, że jestem twoją matką. Pytała o ciebie. I strasznie mi było wstyd, że niewiele wiem, jakbym była jakąś megierą, zołzą, wyrodną matką od której uciekasz. — w głosie mamy Tomasz słyszał lekkie rozżalenie i zrobiło mu się wstyd, że jest takim egoistą.
Zapatrzony w czubek swojego nosa, nie zauważał, że ranił matkę.
— Musiałam się tłumaczyć, dlaczego nie było mnie przy twoim łóżku. Gdy powiedziałam, że nikt mnie nie zawiadomił, a byłam w tym czasie za granicą, gdzie dorabiałam do emerytury jako opiekunka starszej kobiety, to zrozumiała. — Tomasz usłyszał w głosie swojej rodzicielki ogromną ulgę.
— I jeszcze powiedziała, że mam się o ciebie nie obawiać, bo masz silny organizm oraz że to skandal gdy starszym ludziom nie starcza pieniędzy z emerytury i muszą dorabiać przy tak ciężkiej pracy. Dobra ta Kosińska i taka ładna, naturalna. Trudno teraz o takie dziewczyny. Zapytałam więc jej, czy jest mężatką. A ona na to z rumieńcem na policzkach, że nikt sensowny jej nie chce. Ale chyba coś kręciła, bo przestępowała z nogi na nogę i szybko skończyła rozmowę. Kazała tylko cię pozdrowić. —
— Mama to jest strasznie wścibska. Jakby nie twój nos, który cięgle wtykasz w nie swoje sprawy, to może powiedziałby coś więcej. — powiedział zgryźliwie.
— A co więcej mogłaby powiedzieć? Jak nie ma męża i dzieci, to nic ciekawego w jej życiu się nie dzieje. Ta jej praca to trudna i może bardzo ważna, ale mnie tam nie interesują szpitalne wydarzenia. A ja o tobie też nic więcej nie mogłam jej powiedzieć, bo nawet dobrej pracy nie masz. Twoje obecne zajęcie w domu kultury, to dobre dla harcerzyka z mlekiem pod nosem, a nie dla takiego chłopa, któremu już prawie czwarty krzyżyk na grzbiet wsadzają. — odgryzła się w tym samym tonie.
— No i tu się mylisz. Może w najbliższym czasie dom kultury pójdzie w niepamięć. Mam do ciebie prośbę. Masz może jakieś namiary na swoją znajomą. Jak jej tam było? No na panią Irmę, tę roześmianą. Ona jest kuratorem. Muszę z nią pogadać. —
— Poczekaj Tomaszku, zaraz ci podam jej numer telefonu. Zdzwaniamy się co jakiś czas. Spotykamy się przy kawie. Czasem coś mi podpowie, poradzi. To ona dała mi ten adres w Hanowerze. No, tej starej omy, u której ostatnio byłam. —

Tomasz przegonił wspomnienia. Posmutniał. Ale Irma nie dała mu czasu na ponowne zagłębienie się w smutnych myślach.
— Coś taki niemrawy? Siedzisz, jakby ktoś ci do gaci narżnął. — oszacowała jego nastrój, wsiadając do samochodu. Ale już za moment pochyliła głowę nad mapą, która wystawała z prawej kieszeni drzwi. Jak mówiłeś, co to za miejscowość? Malinki? Gdzie to jest? Acha , widzę, że zaznaczyłeś pomarańczowym kółkiem. No, to rzeczywiście jest tam las , o nawet dużo lasu, a w środku jakieś jeziorko. Jedziemy!
Dojazd do Malinek był dobry. Miejscowość leżała niedaleko skrzyżowania dwóch powiatowych dróg. Nieczynna kawiarnia przedstawiała się nienajgorzej. Obok jeziorka była długa piaszczysta plaża. Rozległy teren kąpieliska ogrodzony był metalową siatką i obejmował również kawałek lasu oraz dużą łąkę , na której można było zrobić ładne pole namiotowe. Widać było, że nie tak dawno korzystali z kąpieliska mieszkańcy Malinek. Część urządzeń była stara, plaża brudna, a kawiarnia oraz turystyczne toalety wymagały remontu. Jednak praktyczna Irma od razu dojrzała potencjał tkwiący w obiekcie.
— Pałac Łazienkowski to nie jest, ale jak zakaszesz rękawy, a ktoś ci w tym jeszcze pomoże oraz zdobędziesz trochę grosza, to myślę, że na początek może to być jakiś pomysł na życie. — dodała Tomaszowi odwagi.
Był jej wdzięczny. Bardzo cenił tę swoją starszą o dekadę koleżankę, która od początku matkowała mu i nie pozwoliła na całkowite stoczenie. Bardzo żałował, że z własnej głupoty jeszcze bardziej pogmatwał sobie życie. Miał nadzieję, że Malinki pomogą mu w zaszyciu się przed całym światem, wylizanie dotkliwych ran i nabranie oddechu przed kolejną turą walki o siebie.
W drodze powrotnej Irma głośno zastanawiała się nad nazwą dla kawiarni i kąpieliska.
— Wiesz co, a może by ją nazwać Hula – Gula? Lubię radiową „ Powtórkę z rozrywki”. Kiedyś nadawali właśnie jakieś odcinki o wyspach Hula-Gula. Bardzo podobała mi się ta nazwa. Tyle mówi. Do twojej kawiarenki pasuje jak znalazł. Jakbyś tam zrobił drewnianą wielką podłogę do tańców, to miałbyś pierwszą część nazwy. Pomyśl sobie takie mini dyskoteki pod drzewami... — rozmarzyła się kobieta.
— Masz rację. Daleko od wioski, więc nikomu nie będzie przeszkadzało. Na plaży można postawić parę takich naturalnych parasoli pokrytych trawą, wyznaczyć niewielki teren do pływania i oddzielić bojami, na tarasie kawiarenki zainstalować kilka stolików. Te , które widziałaś w środku, na stercie. Oglądałem. Są całe, tylko potrzeba odnowić. — włączył się Tomasz. —
— To ja mam już pomysł na wnętrze. Zrobię tu na ścianie wielkie malowidło z morzem ,zachodzącym słońcem, wyspą z palmami i tańczącymi w spódniczkach z rafii dwoma murzynkami , a nad tym na wstędze napis „ Hula-Gula”. Jak ci się ta nazwa podoba? – Irma nie była pewna, czy Tomasz zaakceptował jej wizję ośrodka.
— Wiedziałem, co robię, gdy ciebie o pomoc prosiłem. Jesteś kreatywna. I masz doskonałe pomysły. Nikt by tego lepiej nie wymyślił. Powinno się udać. Teraz mogę rozmawiać z moją rodzicielką. Wiem, że z mężem mają jakieś lokaty. Jak się dorobię, to im oddam. Tadzio mnie nie bardzo lubi, ale matka i tak go przerobi, gdy przekona się, że to dla mnie szansa. Ostatnio wierci mi dziurę w brzuchu, abym zmienił swoje życie. Chciałaby, abym ustatkował się. Marzy o gromadce wnuków, synowej, którą będzie mogła dyrygować, bo synem jej się nie udaje. Myślę, że na drobne przeróbki, farby, zakup towaru na początek, będę miał kasę. Postaram się jak najwięcej zrobić we własnym zakresie. Fachowcy kosztują. Wiesz, że co nieco potrafię. Ale później muszę mieć kasę na kogoś do sprzedawania biletów wstępu, na zmieniających się ratowników. Nie wiem ile opłat zeżre mi uruchomienie kawiarenki. Jest jeszcze jeden problem... Tu musi być jakiś browar. Bez tego nie da rady, a ja się tego boję jak ognia. Przyznam ci się, że wszystko mnie przeraża. Nie wiem, czy sam podołam, a najbardziej boję się właśnie samego siebie. — dokończył ze smutkiem.
— Nie wymieniłeś nawet połowy rzeczy, które trzeba będzie zrobić. Ale nie masz wyjścia. W wypadku gdy teraz dasz wypowiedzenie, to sprawa u rzecznika zostanie wycofana. Odejdziesz bez „ wilczego biletu”. Jeśli w końcu się zdecydujesz i powiesz naszemu zespołowi, co chcesz zrobić, znajdzie się wielu chętnych aby ci pomóc. Jakby każdy coś u ciebie zrobił, coś dał, to miałbyś z czym zacząć. Sam nie dasz rady, ale można zwołać naszych do Malinek na parę weekendów . — Irma jak zwykle była rzeczowa.
— Może nie wszystkich, ale większość. Masz rację. Powinienem jutro dać w sądzie natychmiastowe wypowiedzenie i złożyć pismo w gminie. Wstępnie jestem z wójtem umówiony. Jutro tylko potwierdzę, że wchodzę w to kąpielisko. Zatem przestaję być kuratorem, a staję się prywatną inicjatywą. Otwieram Hula- Gulę.

Krystyna

Krysia spojrzała na zegarek, który zawsze nosiła na przegubie lewej ręki. Był stary, wytarty, ale lubiła go. Dostała go w prezencie od swojego zmarłego przed paru laty brata. Od śmierci Roberta nie rozstawała się z nim. Był talizmanem i przypominał jej młodszego braciszka. Jedynego i ukochanego. Zmęczona kobieta przysiadła na pobliskiej ławce. Sprawdziła w notatniku, że zostały jej tylko dwa adresy. Jakieś nowe objęcie dozoru i jej stary dozór u zezowatego Roma, złodzieja i recydywisty. Biegała po mieście cały dzień i była bardzo zmęczona oraz głodna. Nie pomyślała o kupnie kanapki lub o wstąpieniu do baru. Złajała siebie za głupotę. Potem szybko postanowiła, że zacznie od objęcia nowego dozoru. Wiedziała, że wizyta tym razem będzie krótka, bo niedawno rozmawiała z delikwentem w swoim gabinecie po prawomocności jego wyroku. Młody chłopak po raz pierwszy miał sprawę sądową. Był przerażony rozprawą i orzeczeniem. Widać było, że sprawę miał z powodu swojej głupoty. Zbytnio zaufał nowemu koledze. Później spił się z nim w barze i film mu się urwał. Obudził się „ na dołku”. Od policji dowiedział się o włamaniu do jubilera.
Krystyna, jak przypuszczała, tym razem szybko załatwiła sprawę i wyszła na ulicę.
Dobrze ją znała. Mieszkali tu przeważnie Romowie. Od wczesnej wiosny, w bardziej słoneczne dnie, gdy już poznikały wielkie pryzmy brudnego śniegu, wynosili z domów swoje krzesła i siadali ze szklankami pełnymi różnych napojów, zawzięcie paląc papierosy.
O czymś rozprawiali. Kobiety, poubierane w falbaniaste spódnice i mieniące się bluzki, obwieszone były złotymi kolczykami, które ponad miarę obciążały uczy. Siedziały w małych grupkach i głośno obgadywały sąsiadki, mężów oraz soczyście przeklinały. Mężczyźni zazwyczaj stali na rogu ulicy. Palili, pluli na chodnik. Czasem podpici krzyczeli coś do swoich kobiet w niezrozumiałym dla obcych języku. Krystyna była przekonana, że wykrzykują rozkazy. Bo to oni rządzili w zastawionych porcelanowymi figurkami mieszkaniach. Większość Romek szczyciła się potężną kolekcją tych bibelotów. Nawet najbiedniejsze miały ich po kilka sztuk.
Przez całe lata pracy zawodowej obserwowała zachodzące zmiany, integrację Romów z innymi mieszkańcami ulicy Nadrzecznej, zwanej przez mieszkańców slamsami. Władze miasta, pomimo iż na przestrzeni całych dziesięcioleci co rusz zmieniały się ekipy rządzące tą kilkudziesięciotysięczną aglomeracją, miały jednakowy pomysł na grupowanie Romów i biedotę w oddzielnych dzielnicach, na ciągle tych samych ulicach. Wieczorami nikt przy zdrowych zmysłach, oprócz stałych mieszkańców, kuratorów i policjantów, nie miał odwagi zanurzać się w cień ulicy Nadrzecznej. Nawet Krystyna, od wielu lat znana wszystkim największym bandziorom, chodziła na Nadrzeczną tylko do chwili zapadnięcia zmierzchu. Gdy zasiedziała się u któregoś z podopiecznych, wychodząc z klatki kierowała się od razu w stronę rynku. Nie raz sami podopieczni przypominali jej, aby nie zbaczała z drogi.
— Pani idzie od razu na główną. Teraz tutaj niebezpiecznie. Teraz młode rządzą. Mleko pod nosem, a skaczą jak wszy na grzebieniu. One wszystkie jak jeden mąż bez honoru. To od tego ćpania. Trzepie im mózgi. Starych nie szanują, szemranym się stawiają, więc i panią kurator nie uszanują. Co to za czasy nastały! — usłyszała od niejednego podopiecznego.
Tym razem miała jeszcze trochę czasu. Dzień był coraz dłuższy. Przeszła całą ulicę. Na jej końcu weszła do kolejnej kamienicy. Kamienica była stara. Parę lat temu odnowiona. Z zewnątrz przedstawiała się całkiem dobrze.
— Jak dobrze podrasowana starzejąca się prostytutka. — pomyślała z uśmiechem na ustach. Wnętrze domu już nie było takie ładne. Klatka schodowa wprawdzie była szeroka, przestronna, ale ściany brudne, a z sufitów zwisały długie firanki zakurzonych pajęczyn. Schody były dębowe z metalowymi, ładnie kutymi balustradami, ale deski pokrywały grube warstwy piasku i śmieci. Na stopniach poniewierały się papierki, niedopałki, skorupki jajek, opakowania po soczkach, plastykowe połamane rurki. Gdzieniegdzie widać było ślady plwocin. Ze wstrętem starała się stawiać nogę w miejsca wolne od zanieczyszczeń. Do tej dzielnicy starała się przychodzić ubrana w spodnie, które nie wymagały z jej strony żadnych dodatkowych zabiegów. Tym razem jednak coś ją podkusiło, aby ubrać nową czarno-białą długą spódnicę. Wieczorem umówiona była na spotkanie. Chciała pochwalić się nowym nabytkiem. Wchodząc na stopnie ujęła w obie ręce ostatnią falbanę i zwinęła dół spódnicy. Stanęła pod znanymi sobie drzwiami, zza których wydobywał się zapach świeżo gotowanego rosołu. Mocno zastukała.
— A co za cholera tam się dobija? — usłyszała zbliżający się głos. — Acha, to pani prekurator. — w szparze zobaczyła głowę starej Romki, obwiązaną kolorowym turbanem. Widząc kuratorkę, kobieta otworzyła . Wpuściła Krystynę do wielkiej kuchni, w której na kuchennej płycie stał wielki gar z gotującym się rosołem. Spod pokrywki wystawały podkurczone kurze łapki. Głodnej kuratorce od aromatycznego zapachu zupy zrobiło się słabo. Romka podsunęła jej krzesło, które wytarła brzegiem swoje spódnicy.
— A, co tam aniołeczku ciebie do starych cyganów przyniosło. — zagaiła stara kobieta.
— To co zwykle, dozór. Gdzie to przebywa Szczepan Kwiatkowski? Miał się do mnie zgłosić, czekałam i co? — zapytała Krystyna
— Pani, co ja mam z tym dziadem starym. Na co mi to przyszło na stare lata? Wszystkie cyganki ze mnie się śmieją. Rozum Szczepanowi odebrało. Na stare lata kurwę sobie znalazł.
Już go z miesiąc w domu nie widziałam. Mieszka teraz u tej na pół cyganki, co to w portkach po mieście lata. Wstydu mi narobił. Na ulicy pokazać się nie mogę, a on się z nią prowadza po Nadrzecznej. Wstydu nie mają. Już raz jej połowę tych czarnych kłaków ze łba wyrwałam, gdy ją w sklepie dopadłam, ale kasjerka darła się, że po policję będzie dzwonić, to odpuściłam. Za taką kurwę do pierdla nie pójdę, ale cholerze nie daruję. Jeszcze ją dopadnę i pokażę, co to znaczy innej babie chłopa podbierać. — zaperzyła się Kwiatkowska.
— Przecież ostatnio mówiła pani, że chętnie by się pozbyła tego darmozjada, co to tylko na kanapie leży i w stołek pierdzi. A jeszcze jak mu się coś nie podoba, to obije. Pół życia w więzieniu spędził. Sama musiała pani dzieci wychowywać, starać się o wszystko. — Krystyna przypomniała Kwiatkowskiej ostatnią rozmowę.
— Prawda, tak mówiłam, aniołeczku, ale to co najgorsze już wytrzymałam. Na stare lata człowiek chciałby spokoju, poszanowania innych, a nie, żeby mnie takie młode cyganki palcami wytykały i śmiały się za moimi plecami. Już nawet do naszego wójta chodziłam. Obiecał ze Szczepanem porozmawiać. On u wszystkich cyganów ma poszanowanie, ale Szczepan rozum stracił. Nawet wójta nie posłuchał. Co tu dużo gadać. Dorwał młodą dupę, to mu stara nie smakuje. Widać taki mój los. A pani, aniołeczku niech no szuka Szczepana pod szesnastką. Ale to dopiero za parę dni, bo teraz do chorej matki pojechał. Ona to chyba na dniach umrze. Na tego raka jest chora. Ma go na płucach. I u doktorów słynnych z nią byli i pieniędzy natracili, ale nie pomogło. Za późno! Tak wszyscy mówili. A Szczepan te pieniądze, co na handlu zarobił wszystkie na matkę dał. Widać jeszcze resztka sumienia mu została. — rozgadała się Kwiatkowska.
— A zapłacił do kasy sądowej, to co mu zasądzili ? — zapytała kuratorka.
— Chyba nie, bo to i matka i kurwa na jego portfelu, to skąd miałby więcej piniendzy mieć. Z opieki nie chcą więcej dawać. Innym ankoholikom i nierobom dają, a starej kobiecie, co to już do roboty iść nie może, nie chcą. Jakbym wróżyć nie umiała, to z głodu przyszłoby mi licie obgryzać. – pożaliła się Kwiatkowska.
­— To dłużej nie przeszkadzam. Za parę dni pójdę pod szestnastkę. Jakby jednak pan Szczepan wrócił, to proszę mu przypomnieć o pieniądzach i że musi się stawiać na umówione rozmowy. Po co mu sędzia ma znowu zarządzić odwieszenie kary. —
— Pani, a może lepiej aby poszedł do kicia? Odsiedzi swoje, ale ta kurwa go nie będzie miała. Gdzie ona wytrzyma bez chłopa parę latek. A ja kiedyś, gdy byłam młoda wytrzymywałam i czekałam, to i teraz wytrzymam. —
— To życzę, aby pan Szczepan nabrał rozumu. A przede wszystkim zdrowia wam życzę. Do widzenia. — pożegnała się ze starą Romką.
— A niech ci aniołeczku Pan Bóg wynagrodzi za dobre słowo. —
Po przyjściu do domu Krystyna rzuciła torebkę na krzesło, stojące w rogu pokoju. Otwarła lodówkę i wyciągnęła garnek z zupą pomidorową, którą zgotowała wieczorem poprzedniego dnia. Przelała zawartość do porcelanowej miski i wstawiła do mikrofalówki. Gdy wykąpana wróciła z łazienki, zupa była gorąca.
— Smacznego Robercie! — powiedziała do zdjęcia czterdziestoletniego mężczyzny, wiszącego nad stołem.


Zespół

Kwartalne zebranie dobiegało końca. Irma przekazała już zawodowe informacje. Pozostało jej tylko zawiadomić wszystkich, że widziała się z Krystyną, która pracowała w zespole zajmującym się dorosłymi.
— Wytrzymajcie jeszcze chwilę. Zaraz kończymy. Widziałam się z Krysią. Macie od niej pozdrowienia. Jak zwykle ponarzekałyśmy, że tak brutalnie nas od siebie oddzielili. Tęskni za wszystkimi. Melania też przesyła pozdrowienia i tęskni. Krysia zaprasza wszystkich do siebie. Chce uczcić trzydziestolecie swojej pracy zawodowej. Już dostała jubilatkę, więc może ją rozwalić. Jak to ona. Zaprasza wszystkich z naszego zespołu, kto tylko ma ochotę przyjść i paru swoich. U nich teraz jest trochę inaczej, niż u nas. — poinformowała .
— Dziękujemy za zaproszenie. Powiedz tylko szefowo, gdzie, kiedy i po ile się zbieramy. — przytomnie zapytała Kaja, matka dwóch dziesięciolatków.
— Dobrze, że pytasz, bo zapomniałabym o dacie. Zaraz po Wielkanocy. W piątek około godziny siedemnastej. Zbieramy się po dysze. Zuzanno, czy mogłabyś poszukać jej czegoś do domu ? —
— Szefowo, a może tak dodatkowo książkę o Beksińskim. Wiem, że lubi jego malarstwo. Za resztę dokupię kwiatów. Zbiera storczyki. —
— Dobrze, zostawiam to tobie. Kto się pisze na imprezę? — dopytała koleżanki i kolegów, pomimo iż doskonale wiedziała, kto nie pójdzie.
— Możecie jeszcze chwilę zostać, bo chciałbym coś powiedzieć? — usłyszała głos Tomasza. Wszyscy zamilkli, bo od czasu jego powrotu do pracy po zespole chodziły różne plotki. Nikt jednak nie miał odwagi otwarcie zapytać, co dalej? Nastawili ucha.
— Trudno mi o tym gadać, ale stało się. Wiecie, że mam problem alkoholowy. Zawaliłem robotę i spieprzyłem życie. Miał przyjechać rzecznik dyscyplinarny, a moja sprawa miała pójść do sądu koleżeńskiego. Szkoda na to czasu i kasy. Przyznaję się do zaniedbań z powodu chlania i zdecydowałem się na odejście z pracy. Właśnie złożyłem wypowiedzenie. — Tomasz zamilkł, oczekując ich reakcji. Wszystkich zamurowało.
— Czyli mamy rozumieć, że od razu odchodzisz? A kto po tobie posprząta? — zapytał jak zwykle praktyczny Jarek. — Ja mam swojej roboty po kokardę, zresztą myślę, że wszyscy tak mają, co przed chwilą przeczytała nam szefowa. Zanim ogłoszą konkurs, zanim kogoś przyjmą na twoje miejsce, zanim się ten ktoś od nas roboty nauczy, to trochę czasu minie. A ja chcę żyć, a nie całe dnie w robocie siedzieć. Mimo, że jeszcze nie założyłem rodziny, mam swoje sprawy. Muszę z ojcem po lekarzach dylać, mam remont mieszkania, w końcu chcę iść na swoje. —
— Nie poczekałeś, abym wam wszystko opowiedział. A już na mnie napadasz. Wolnego! Dogadałem się z Okręgówką. Poszli mi na rękę. Mam trzymiesięczne wypowiedzenie. Przez kwartał oni konkurs przygotują, kogoś wybiorą na aplikację, a ja posprzątam. Obiecałem ryć noce i dnie, aby sprawy wyprostować. Będzie trudno, bo wchodzę w inne życie. — dokończył Tomasz.
— Odnośnie informacji od Tomka, chciałam dodać, że wiem o wszystkim i myślę, że moglibyśmy mu pomóc. Zarówno tutaj w pracy, jak i w Malinkach. — wspomogła kolegę Irma.
— Powiedz zatem co to są za Malinki, bo jeśli chodzi o pracę, to deklaruję się pomóc w nowych sprawach. Jedną siódmą biorę na siebie. Ty prostuj stare brudy. I tak ktoś inny w przyszłości obejmie część Twojego terenu. Proponuję, aby już go podzielić. Co wy na to? —
zapytała Agnieszka.
— Ja się zgadzam. To rozsądne rozwiązanie. Tylko opowiedz o Malinkach. — wsparła Agnieszkę Joanna. Irma potakująco kiwała głową.
— Dzięki. Nie liczyłem na tak dużo, ale może to dobry pomysł, bo wtedy z wszystkim się wyrobię i jakoś to będzie. Jest mi na prawdę trudno. —
— A tak łatwo się chlało, co ? — zgryźliwie wtrącił swoje trzy grosze Jarek.
— Przecież mówię, że trudno. Odpuść mi. A jeśli nie, to nie przeszkadzaj. Też masz swoje za uszami. — Tomek nie wytrzymał naporu agresji kolegi, ale momentalnie się zmitygował i wrócił do tematu. — Przepraszam. Otóż Malinki to mała kawiarnia i kąpielisko gdzie chcę w przyszłości pędzić los banity. Teraz tam jest bajzel i jeden wielki rozgardiasz, ale szefowa widziała, oceniła, że da się coś z tego zrobić, a wiecie, że Irma się zna na rzeczy. Potrzebuję chętnych do malowania, sprzątania, noszenia, grabienia, sadzenia kwiatków itp. Mogę zapłacić jedynie w naturze, czyli możecie u mnie zrobić ognisko, po pracy społecznej oczywiście. Stawiam kiełbasę, cebulę , chleb i musztardę, bo na tyle mnie stać. Potem w sezonie macie u mnie darmowe wejścia na plażę. — dokończył temat.
Wszystkich, oprócz Irmy, zatkało. Najszybciej doszła do siebie Agnieszka.
— Ja się deklaruję, że mogę sadzić i grabić. Mam ogródek, to potrafię. Mogę też szorować, czyścić, ale nie będę nosiła, bo mi kręgosłup wysiada. Młodsi są silniejsi. — powiedziała.
— Ja też mogę robić w sumie wszystko. Może nie będę sadziła. To zostawiam Agnisi. Ale mogę malować, czyścić, zamiatać, grabić, a nawet przybijać gwoździe. – dołączyła się Joanna.
— To i mnie wpiszcie na listę. — usłyszeli głos Wojtka.
— Ja to z urzędu, bo jak szefowa, to i Zuzanna. Ona już znajdzie dla mnie zajęć co niemiara. Ale tylko w weekendy. — zaśmiała się Zuzia.
Kaja też dołączyła do grupy remontowej. Jarek nie miał wyjścia. Głupio mu było odmówić, aczkolwiek zrobił to bardzo niechętnie. Zadeklarował pomoc w noszeniu cięższych przedmiotów. Nie przepadał za Piotrem i wyraźnie dawał mu to odczuć.
— To mamy ekipę „KUR.ZAW.DLA NIEL. „ Myślę, że Matylda, jak tylko o wszystkim usłyszy, to też będzie chciała pomagać. Ona po prostu taka jest. — podsumowała Zuzanna.




Rozdział II
Spotkanie

W piątek wszyscy stawili się u Krystyny. Przyjęła ich uśmiechnięta, serdeczna w drzwiach swojego malutkiego, ale wygodnego mieszkanka. Na sobie miała niebieską, wschodnią tunikę i niebieskie atłasowe spodnie. Na szyi zawiesiła jakieś łańcuszki, koraliki. Mimo słusznego wieku i tuszy wyglądała przepięknie. Bardziej przypominała damę z początku dwudziestego wieku, niż kuratora.
— Jak się cieszę, że przyszliście. O, widzę, że jesteście w komplecie. U nas nie jest tak dobrze. Jest Melania. W kuchni przewraca mi wszystko do góry nogami. I jeszcze mówi, że przygotowuje kolację. Baśka przyjdzie za kwadrans, bo wysłałam ją po pieczywo. I to wszyscy. Inni wymówili się. Jeszcze zaprosiłam Olgę, tę z biura podawczego, Darka Kopczyńskiego no i oczywiście Beatę z RODKu oraz Marzenę, kuratora społecznego, a naszą wspólną kumpelę. —
— Czy dobrze widzę, że dostałam prezent? O, Beksiński w twardej oprawie! Ale zrobiliście mi przyjemność. Chciałam ją kupić, ale szkoda mi było kasy. — powiedziała Krystyna, odbierając prezent z rąk Irmy.
— Siadajcie, gdzie kto może. Na narożniku zmieści się z sześć, siedem osób. Są krzesła, pufy, a jak braknie miejsca nawet na tych rozkładanych, to mam jeszcze starą deskę do prasowania. Zrobimy z niej ławkę. Stół traktujecie jak bufet. Można się przemieszczać między kuchnią, a pokojem i nawet moją sypialnią. Dziś nie mam nic do ukrycia! Można siadać na dywanie. Wszystko można. To propozycja jest bardziej dla młodzieży, niż starych matron takich jak ja i Agnieszka. — roześmiała się i puściła oko do Irmy.
— Mów o sobie. A mnie wieku nie wymawiaj. Co to za traktowanie gości! — udając oburzenie powiedziała Agnieszka. — Jestem stara, ale jara. —
— W starym piecu diabeł pali. — roześmiał się Tomasz i szturchnął łokciem Agnieszkę. —
— A ten, to co tak sobie pozwala? Żadnego poszanowania dla starszych. Teraz to dżentelmena ze świecą szukać. — Irma dołączyła do przepychanek słownych kolegów, równocześnie zaglądając w garnki w kuchni Krystyny i witając się z Melanią, która wykładała zakąski na półmiski.
— Won mi stąd! Paszła do salonu. — wrzasnęła Krysia. — To niespodzianka! A co wjedzie na stół, to zobaczycie w swoim czasie. Z głodu nie pomrzecie. A teraz co kto pije , śpiewać mi tu ptaszęta. U mnie napojów skolko ugodno. I z procentami i bez, jak w knajpie. —
Po chwili, gdy każdy już miał w ręce odpowiedni napój, odezwał się dzwonek domofonu i do mieszkania wpadła Baśka, popychając przed sobą Olgę, która trzymała w ramionach olbrzymi bukiet żółtych tulipanów, stojących w przeźroczystym wazonie.
— Spotkałam tę sierotę przed klatką. I z niej ma być w przyszłości kurator, jak nie potrafi zdecydować się na naciśnięcie dzwonka? — mówiła roześmiana Basia. — Tu masz Krysiu bagietki i chleb pasterski, jak chciałaś. A teraz już mogę się rozbierać i siadać? Jeszcze mi na zydelku moje miejsce ktoś zajmie. —
— Tylko wszystkiego nie rozbieraj, to nie ta impreza. Choć chętnie bym popatrzył. A to miejsce tylko dla krasnoludków, takich jak ty. Nikt inny na nie nie zasługuje. — Tomasz pociągnął Baśkę za koński ogon. — Wyobrażasz sobie Irmę, albo Agnieszkę na zydelku? Kolana pod brodą, jeden półżytek na zydlu, a drugi zwisa... Nie, to nie ich liga. —
— Masz szczęście, że Irma z Kryśką gada, bo by dała tobie do wiwatu za tę ligę. —
Baśka puściła oko do ulubionego kolegi i przysunęła zydelek w jego stronę.
— To co, jednego głębszego dla kurażu? — zaproponowała Baśka.
— Z czym ci nalać. Goły, z lodem, czy z jakimś sokiem ? — zapytał.
— Nie mówi się szczymy, tylko sikamy. — zażartowała — ale jak pytasz, to z tym samym, co ty. Jak cię znam, to pewnie będzie goły jak święty turecki. —
— A tu się mylisz! Ja dziś soczkuję bezprocentowo. — odpalił ze złością.
— Coś taki wrażliwy. Przystopuj. Zażartowałam. Nie ma o co kopii kruszyć. Jak chcesz na trzeźwo, to twoja wola. Ja tam potrzebuję dziś trochę mieć w czubie. I nie potrzebuję do tego towarzystwa. Co nieco słyszałam, że przeholowałeś. Ale myślałam, że to takie głupie ploty. A tu widzę, że sprawa poważna. Ja tobie nie wróg. Czyli to prawda, że byłeś na odwyku? — zapytała.
— Nie będę ściemniał. Tak było. A teraz muszę odejść z roboty. Już jestem wyautowany. Może to nasze ostatnie spotkanie w tym gronie. — odpowiedział i wstał z krzesła. Aby uniknąć dalszych odpowiedzi, wyszedł do toalety.
Impreza rozkręcała się powoli, ale systematycznie. Marzena przyszła ostatnia. Darek wpadł pół godziny wcześniej i od razu przysiadł się do Baśki. Jednak nieśmiało zerkał w stronę Olgi, która nie zwracała na niego uwagi.
— Pamiętasz Aga, jak umówiłyśmy się parę lat temu u mnie, a ty spóźniłaś się. Mówiłaś, że uciekł ci autobus, bo jakiś nasz dawny podopieczny, alkoholik, chyba Andrzej Markus zobaczył, że wchodzisz do kiosku i darł się na całą ulicę; kryć się, kurator na horyzoncie! Tak długo śmiałaś się, inni klienci oraz sprzedawczyni również, że autobus pokazał ogon. — wspominała Irma.
— To nic, a pamiętasz, jak wracałam z zajęć ośrodka około dziewiętnastej. Chyba to był czerwiec, więc jeszcze bardzo jasno. To było wtedy, gdy w zakładzie karnym były jeszcze przeźroczyste szyby. Później wstawili matowe. Pewnie więc nie tylko ja stałam się wątpliwą rozrywką więźniów. Ale do rzeczy, a więc idę sobie, jest pięknie, jasno, ciepło, na ulicy mnóstwo ludzi, a tu nagle słyszę gwizdy od strony zakładu karnego. Gwizdy się skończyły, a za chwilę podają słowa; te kuratorka! Udaję , że to nie do mnie. A tu coraz głośniej ; hej kuratorka, popatrz do góry! Z mojej strony brak reakcji, więc delikwent ze złością zaczął krzyczeć; te kuratorka, ty kurwo popatrz do góry! — śmiała się Agnieszka .
— No to się dowiedziałaś, jaką naprawdę profesję uprawiasz! I co, zmusił cię do spojrzenia w jego stronę ? — dopytywała Kaja.
— Ależ skąd, w dodatku poznałam głos swojego byłego podopiecznego, który wcześniej trafił do poprawczaka, a później zmienił lokalizację na więzienie. —
— Irmo! A opowiedz wszystkim o swoim spotkaniu z dawną podopieczną, chodzi mi o to w sklepie. Pani chyba nazywała się Harfa, tak Brygida Harfa. Też za kołnierz nie wylewała. Później ja miałam wątpliwą przyjemność pracy z nią i jej dziećmi. — Zachęcała do wspomnień Joanna.
— To było z dziesięć lat temu. Jeszcze miałam ten teren, gdzie mieszkała pani Brygida. Jakoś przez miesiąc nie miałam możliwości rozmowy z nią i jej rodziną, bo ciągle nikogo nie było w domu. Aż tu pewnego dnia stoję w kolejce w sklepie. Masarnia, więc pełno ludzi. Było to jakoś wczesnym rankiem, a tu otwierają się z rozmachem drzwi sklepu i wtacza się kompletnie pijana pani Brygida. Stanęła na końcu kolejki, zatacza się, ale widzę, że nie chce jej się długo stać, więc zaczyna szukać znajomych. Nagle dostrzegła mnie. Gęba jej się uśmiechnęła od ucha do ucha. I krzyczy do mnie; o, pani kurator, a kiedy my razem flaszkę obalimy?! Ale miałam wstydu! Wyparzyłam szybko z tej masarni.— śmiała się Irma.
— To osiągnęła swoje, bo kolejka się jej o jedną osobę zmniejszyła. – skomentował Tomasz. — Tak to jest z alkoholikami. Ja też nieźle wam narozrabiałem. Mam nadzieję, że mam to już za sobą. Trochę szkoda mi tej roboty, bo ją lubię. A też przeszedłem niezłe historie z ludźmi. Pamiętam swoje pierwsze spotkania z Romami. Nijak nie mogłem sobie z nimi poradzić. Miałem taką rodzinę, która nie chciała posyłać dzieci do szkoły. Nie zależało im na ich nauce, a mieli taką bardzo zdolną córeczkę. Nie pamiętam jej polskiego imienia, ale w swoim gronie nazywali ją Tajemnicą. Mała garnęła się do nauki. Dużo opuszczała, ale jak już była na lekcjach, to wszystko w lot łapała. Za każdym razem nieobecność tłumaczyła koniecznością pilnowania młodszego rodzeństwa. Matka jej gdzieś wyjeżdżała, aby zarabiać na wróżeniu, a ojciec miał swoje sprawy, chyba szemrane, bo już parę razy kiblował, więc matkowanie drobiazgowi było na głowie małej. Chodziłem do nich, bo mieli nadzór. Czasem zastałem w domu ojca, ale najczęściej albo go nie było, albo mała mówiła, że śpi i nie będzie go budziła, bo ją później nieźle obije. Gdy miałem szczęście zastać matkę dzieci, to bardzo trudno się z nią rozmawiało i mimo moich nakazów, dzieci nadal nie chodziły do szkoły. Nadzór kisił się w miejscu, żadnych postępów. Ale w końcu wpadłem na pomysł, aby poznać wójta gminy romskiej. Poszedłem do niego. Mimo, iż mieszkał na Nadrzecznej, w domu miał prawie pałac. Meble, podróbki Ludwika któregoś tam, więc białe, gięte, rzeźbione, pozłacane, wyściełane pstrokatą, błyszczącą materią. Figurek porcelanowych cała masa. Można by nimi wyposażyć spory sklep z bibelotami i porcelaną. Dywany na podłodze i ścianach. Żona wójta wprawdzie niemłoda, ale piękna kobieta. Wysoka, szczupła, z długim czarnym warkoczem. Otworzyła mi drzwi obwieszona złotem, które z niej prawie spływało. Zastanawiałem się, jak długo jej uszy wytrzymają taki ciężar złotych kolczyków, bo dziurki w nich miała mocno naciągnięte. Dalej standard; spódnica falbaniasta, suto marszczona, chusta przetykana złotymi nićmi... Mówię wam, zdębiałem od tego złota i bogactwa. Na dodatek paliła papierosa, bo one prawie wszystkie palą, ale papieros tkwił w długiej lufce. Mówię wam, ale klimat! Wójt, nieduży chłopina z brodą, siedział sobie w kapeluszu w wielkim pluszowym fotelu i oglądał coś w telewizji. Łaskawie mnie przyjął, posadził w drugim fotelu, wysłuchał i powiedział, że nakaże, aby dzieci chodziły do szkoły. Daje mi na to swoje wójtowe słowo. Pomyślałem sobie, że pewnie tak mnie zbył, abym odczepił się, ale o dziwo, dzieci zaczęły chodzić do szkoły. — Tomasz zakończył swą opowieść .
— Ale Tajemnica długo do szkoły nie chodziła. Przejęłam te rodzinę po tobie — wtrąciła się Kaja. — Wtedy już Tajemnicy w domu nie było, gdzie indziej mieszkała, chyba w Zabrzu. Miała już dziecko i swoją rodzinę. — poinformowała wszystkich.
— Masz rację, to już inna historia, również z wójtem w tle. — odpowiedział Tomek.
— No to co się stało? Bo jeśli dziewczynka była taka zdolna, to dlaczego nie skończyła szkoły? Mam parę Romek, które przynajmniej ukończyły gimnazjum, a Wojtek ma nawet takie, które skończyły zawodówkę. — dopytywała Kaja.
— Sprawa z Tajemnicą, to ich cholerny obyczaj. U nich był i jest taki zwyczaj, że jak dziewczyna stawała się kobietą, to rodzice zezwalali na tak zwane porwanie. Mężczyźnie spodobała się dziewczynka, to ją porywał. Jak dziewczyny przez parę dni nie było w domu, to wydawali ją za tego faceta, co ją porwał. Dziewczyna zazwyczaj była przez chłopaka więziona. Nie zawsze zadowolona z tego, że wyrwano ją z domu i dzieciństwa. I nie nazywało się tego gwałtem na małoletniej. Nikt nie zgłaszał przestępstwa na policji, nie było ścigania przez prokuratora. Później zawierali ślub cygański i żyli sobie jako nowa rodzina. Chociaż dziewczynka była jeszcze dzieckiem, to zachodziła w ciążę i musiała rodzić. Najczęściej małe były niegotowe na macierzyństwo, więc podrzucały dzieci matkom, babciom, teściowym, a same mieszkały osobno. Czasem z tym, co je porwał, czasem z innym.
Stąd u Romów duża ilość rodzin zastępczych. Ale wracając do Tajemnicy, to dziewczyna miała około piętnastu lat, jak przyszła do mnie i powiedziała, że dowiedziała się, iż ktoś ma ją porwać. Bardzo się boi. Odpowiedziałem, aby się nie obawiała, bo porozmawiam z jej matką. Rozmawiałem, ale ta odpowiedziała mi, że tak u nich jest. Ona też została porwana i wcale nie jest zadowolona z męża, a żyć z nim musi. Taki jest los romskiej kobiety. Ona o wszystkim wie. Ten, który ma porwać Tajemnicę jest bogaty, przystojny i powinna być wdzięczna rodzicom i losowi, że trafia jej się taka partia. Nie było z nią żadnej dyskusji. Więc ponownie chciałem skorzystać z pomocy wójta. Tym razem zawiodłem się. Owszem, przyjął mnie znowu bardzo grzecznie. Powiedział do mnie, że w innych sprawach pomoże. Przyciągnie do sądu tych, którzy na wezwania nie chcą się stawiać, pogoni do szkoły wszystkie dzieciaki, ale sprawa zamążpójścia Tajemnicy, to sprawa rodziny. Jak się na porwanie zgadzają, to on nic nie może zrobić. Taka tradycja. Poza tym Tajemnica ma już ponad piętnaście lat... —
— Kiedyś miałam po nadzorem rodzinę zastępczą . Romowie. Babcia i jej wnuczka. Wnuczka już miała w sobie mniej krwi romskiej, bo jej tata, a syn babci miał ojca Polaka.
Często z nią rozmawiałam. Nie mieszkała z wnuczką na Nadrzecznej. Mimo, iż rozstała się z mężem Polakiem, byli przyjaciółmi. On przysyłał jej pieniądze. Pomagał finansowo. Czasem widywał się ze swoim synem. Nigdy nie przyjeżdżał d naszego miasta. Obawiał się o swoje życie, pomimo słusznego wieku. Podobno, gdy związał się z babcią zagrożono mu śmiercią. Groził mu były „ narzeczony” babci, ktoś, kto miał ją obiecaną. Ona wolała Polaka. Wnuczka była piękną dziewczynką. Wyrosła na piękną kobietę. Babcia ogłosiła w środowisku romskim, że nie zgadza się na porwanie wnuczki. Powiedziała to wójtowi i innym Romom. Zagroziła, że jak ktoś złamie jej zakaz, to zgłosi sprawę na policji. Mimo tego wnuczki nie puszczała nigdy samej. Chodziła z nią do szkoły podstawowej, gimnazjum i do szkoły zawodowej. Odprowadzała i przyprowadzała, przez to dziewczyna była jak w więzieniu. Buntowała się, ale w końcu zrozumiała, po jakimś incydencie, który ją nieźle wystraszył. Skończyła zawodówkę. Została sprzedawczynią. Pracowała w butiku. Potem była w dwóch związkach, zawsze z Polakami. Drugi okazał się stałym związkiem. Tak jej wbiła do głowy babcia. Gdy Babcia ze mną rozmawiała, powiedziała mi ; pani, z cyganem nie ma żadnego życia. Kobieta w małżeństwie ma gorzej jak pies. Jest na usługi męża. On może wszystko, ona niewiele. Jest źle przez męża traktowana. Większość cyganów nie pracuje, wyrzuca kobiety aby organizowały pieniądze i nie obchodzi ich, czy będą kradły, wróżyły, czy żebrały. Chłop pali, pije, bije. Nie pracuje, bo jest mężczyzną. Rzadko jest wierny. Ja byłam z Polakiem szczęśliwa. Bardzo dobrze mnie traktował. Pracował, a ja mu prałam, gotowałam. Nigdy na mnie nie krzyknął, ani ręki nie podniósł. Zobaczyłam, jak to jest dobrze nie mieć Roma za męża. Musieliśmy się rozstać z uwagi na jego bezpieczeństwo. Byłam wtedy w ciąży. Od tego czasu jestem sama. Wychowałam syna. Jego ojciec zawsze przysyłał mi pieniądze. Syn do niego jeździł. On też z nikim się nie związał. Teraz mówię wnuczce; nie bierz Roma, bo on tylko pięknie gada. A później oczy byś wypłakała. — opowiadała Agnieszka — Jak widzicie z mentalnością Romów teraz już jest różnie. Znam Romów prowadzących działalność gospodarczą, pracujących. Ale ten ich zwyczaj porywania małolatek jest obrzydliwy. Porywają, nie zgłaszają sprawy gwałtu na małoletniej. Ona sama nie ma zdolności do czynności prawnej, więc nic nie zrobi, a jeszcze jest pod presją swojego środowiska. Jakiś obłęd. A państwo nie wtrąca się. Zamyka oczy na ten proceder uważając, że nie ma co walczyć z Romami, bo oskarżą o rasizm.
— Masz rację. Badałam parę rodzin romskich. Ich mentalność jest zdecydowanie inna.
Nawet ci postępowi mają obszary działania prawie średniowieczne. — odezwała się Beata — Ale miało być wesoło, a tu jakieś zawodowe rozważania, wstawki polityczne, co to z wami, bawić się nie umiecie? Już mi tu zacząć gadać o dupie Marynie!
— Ja może nie o dupie, a raczej o Marynie wolałabym — uśmiechnęła się Irma.
— A ja jednak wolę o dupie. To bezpieczny temat. — zaprotestował Tomasz.
— To może ja wtrącę mały żarcik — Darek wyraźnie patrzył w stronę Olgi.
— Twoje żarty nie nadają się , aby mówić je publicznie, więc daruj sobie. Jesteśmy zbyt trzeźwi, aby je strawić. — roześmiała się Olga. — A ja mm problemy gastryczne. Chyba wpadłam w jakąś nerwicę żołądka. Mam po dziurki w nosie swojej roboty, a nie mogę doczekać się na kolejny konkurs na aplikację kuratorską. Jak ja wam zazdroszczę roboty. A tu oblałam już dwa egzaminy i kapucha! Chyba się nie nadaję. Jestem za głupia. — skomentowała swoją porażkę.
— A gdzie by. Nie pamiętam aby w biurze interesanta pracował ktoś tak zorganizowany i kompetentny, dopóki ty nie nastałaś. Ale kiedyś to było zaledwie biuro podawcze. — przymilał się Darek. — W końcu mam z tobą częsty kontakt zawodowy, to mogę ocenić. A wolałbym dużo więcej, może też ociupinkę kontaktu prywatnego ? – odkrył swoje karty, obracając wszystko w żart.
— Nie martw się Olgo, już za moment spełni się twoje skryte marzenie. Zwalnia się u nas miejsce. — wtrąciła swoje Irma. — Bierz się do nauki, bo lada moment ogłoszą konkurs. Wiem, że szykują się też inne wakaty, bo co poniektórzy w okręgu chcą odejść na emeryturę. I nie mówię o tobie, Agnieszko, bo wiesz, jak bardzo nie chcę twojego odejścia. Jednak wiem, że z całą pewnością będzie podstawa do konkursu.
— No to jak nie Agnieszka, to kto odchodzi? — zapytała Krystyna.
— Ja chyba też powoli będę się ewakuowała, ale to za parę miesięcy, a tym razem robi to Tomuś! Oficjalnie odtrąbił wszystkim.— odpowiedziała Agnieszka.
— Ale nowości. To u was też wiele się zmieni! – podsumowała Krystyna.































niedziela, 19 lipca 2015

taniec Motyli cd. " niepewność"


Rozdział V Niepewność


W końcu Siergiej doczekał się wycieczki. Podjechał pod dom Niny z fasonem i rykiem całego stada koni mechanicznych ukrytych w silniku motocykla.
Rankiem dziewczyna świeżo umyła swoje gęste włosy, zrobiła delikatny makijaż i wskoczyła w leginsy oraz kolorową tunikę. Gdy przeglądała się w podłużnym lustrze łazienki, zadowolona była z wyglądu. Mimowolnie zależało jej , aby zrobić na Siergieju wrażenie, pomimo iż wmawiała sobie, że nie zależy jej na tym, jak ocenia ją Siergiej. Gdy zeszła do ogrodu, mężczyzna siedział w wiklinowym fotelu zamyślony, skupiony. Jednak widok młodej kobiety wyraźnie go ożywił. Uśmiechnął się szeroko.
–– Weź na głowę jakąś chustkę, bo twoje piękne loki zamienią się pod kaskiem w dredy. I przebierz się w spodnie, bo na motorze zmarzniesz. Parę kilometrów mamy do pokonania. Jest ciepło, ale na motorze jest inaczej. Zawsze wieje. Twój strój jest piękny i okay na spacer, a nie na przejażdżkę. –– powiedział na wstępie.
–– Co ty powiesz, strój ci się nie podoba?! –– Gizela oburzyła się, bo tak się starała, aby olśnić Siergieja , a tu została potraktowana bardzo obcesowo i nie podobało jej się to.
–– Może nie masz ochoty ze mną jechać, to od razu powiedz, a nie kręć ze strojem. –– w tym momencie gotowa była obrazić się i pozostać w domu.
–– Ja tylko mówię, że możesz zmarznąć, ale jesteś dorosłą kobietą i możesz robić, co zechcesz. –– skapitulował.
Do ogrodu zeszła Nina. Miała smutne spojrzenie i podkrążone oczy.
–– Co się stało? –– zagadnęła babcię Gizela.
–– Wczoraj wieczór ja otrzymała przez telefon informacją, że twój wujek Greguar malade. Ma cancer. Oni zrobili mu w klinika badania i wyszło, że ma na płucach duży guz. Teraz ma iść do klinika w Brussel i profesor ma mu zrobić operacją. Cała nui ja myślała. Nie mogła przestać, choć mówiła do siebie, że będzie dobrze. Ja modliła się i modliła, a sen nie chciał przyjść.
Gdy już ptaki dużo śpiewały i był biały jour, to ja dopiero zamknęła oczy. Czy ty już jadła swoje śniadanie? Bez le manger ty nie możesz nigdzie iść. –– Mimo zmartwienia Nina zadbała o wnuczkę.
–– Kochana babciu, nie martw się, ja już jadłam chleb z serem i piłam kawę. Nie martw się też o Greguara. Będzie dobrze. –– chciała pocieszyć Ninę , więc przytuliła ją serdecznie.
–– Ja wiem, że ty jesteś dobre dziecko. Ale będzie, jak jest mu pisane. I tego najbardziej się boję, czy tam w niebie ma długą świeczkę, czy dopalający się już ogarek. –– odpowiedziała babka oddając wnuczce serdeczny uścisk.

         Przyjechali do dziwnego parku. Słońce grzało, świerszcze koncertowały, pszczoły latały tam i z powrotem, pracowicie zbierając nektar z kwitnącej białej koniczyny, fioletowych i białych ostów i innych polnych kwiatów.
–– Zobacz, jak tu pięknie. Tu na wielkiej łące urządzono olbrzymią wystawę rzeźb plenerowych, jeśli można je nazwać rzeźbami. Bardziej są to instalacje. Jedna z tych instalacji jest nawet dziełem jakiejś Polki. Została nagrodzona. Teraz jest modna taka sztuka plenerowa.
Zobacz, ta utopiona w jeziorze wielka misa z niebieskim szlaczkiem zdobyła nawet jakąś nagrodę.– powiedział Seriej.
Gizela spojrzała w kierunku jeziora i rzeczywiście dostrzegła wystającą z szuwarów i mętnych wód jeziora połowę ogromnej misy. Roześmiała się. Siergiej zaparkował motor na parkingu u podnóża góry i z kaskami w rękach poszli szeroką groblą w kierunku białego domku , który wydawał się być zbudowany na rzeczce płynącej kamiennym korytem prosto pod niego. Gdy doszli do domku, Gizela ze zdumieniem dostrzegła, że nie myliła się. Rzeczka wpływała pod dom, którego fundamenty oparte były na sklepieniu kanału, a w niego wpływały wody rzeki. W kamiennym domu urządzona była wystawa grafiki. Z zainteresowaniem oglądali wielkie graficzne prace, na których widniał zamek, klasztor Michael, umieszczony w najbardziej niesamowitych miejscach świata.
–– Zobacz, jaką autor ma obsesję na tle tego perelinarza –– zwrócił się do Klary Siergiej.
–– Mnie zdecydowanie podoba się najbardziej ten osadzony w Nowym Jorku. –– śmiał się Siergiej.
–– A ja wolę ten w Paryżu, obok wieży Eifla –– stwierdziła Gizela.
Po przejrzeniu wystawy, wpisaniu swoich wrażeń w pamiątkową księgę, wyszli z domku i oglądali kolejne instalacje plenerowe. Ciekawe było metalowe wiadro umieszczone na dziesięciometrowej drabinie, do którego z węża lała się woda. W pewnym momencie napełnione wiadro przechylało się i woda z wiadra wylewała się do stawu.
Siergiej długo oglądał wylewającą się wodę i stwierdził.
–– Jakie to obrazowe. Któraś kropla w końcu musi przepełnić wiadro i wtedy wszystko się wylewa. Często i ja tak mam. Jestem sangwinikiem i mam w sobie wiele cierpliwości, ale gdy ktoś mi dobrze zajdzie za skórę, nie wytrzymuję i robię mu karczemną awanturę, a czasem nawet zrywam wszelki kontakt. Tego doświadczyła kiedyś Olga. Była mi bardzo bliska, a teraz trudno nam czasem ze sobą wytrzymać. –– powiedział, patrząc spod rzęs na Gizelę. Ona jednak nie przyznała się do tego, że temat Olgi wywołał w jej sercu lekki niepokój. Za to ujęła Siergieja za brzeg kurtki.
–– Zobacz jaki dziwny kontener stoi pod lasem, chodźmy do niego! –– powiedziała.
Wolnym krokiem przeszli łąkę. Kontener miał jedną otwartą ścianę. Na jego końcu namalowany był kawałek lasu. Ciemne drzewa były tajemnicze, groźne.
–– Jakie to dziwne. Pierwszy raz widzę drzwi do lasu, bo tylko z tym mi się one kojarzą. — zauważyła zdziwiona Gizela.
–– No to spójrz tam, pod ruiny starego domu. Tam stoi kontener z namalowanymi na nim granatowymi drzewami. Chodź zobaczymy co w nim jest. ––
Podeszli pod błękitną ścianę. Jedna strona drzwi była otwarta. Do środka można było wejść przez czarną, grubą kotarę.
Wnętrze było ciemne i duszne. Gizela poczuła niepokój i wystraszona złapała Siergieja za rękę. Ujął jej dłoń i lekko uścisnął.
–– Spokojnie, nie bój się. Jestem z tobą. –– powiedział cicho.
Podeszli do grubej szyby. Oddzielała przestrzeń zwiedzających od sztucznego lasu. Gumowe drzewa wyrastały z pofałdowanej ściółki, która ruszała się i oddychała. Czasem słychać było westchnienie, jakby las cierpiał. W pewnej chwili drzewo poruszyło się i przechyliło w stronę szyby. Gizela krzyknęła. Skoczyła do tyłu i utknęła w ramionach Siergieja.
Objął ją mocno i trzymał przy sobie tak blisko, że poczuła przyspieszone bicie jego serca. Momentalnie poczuła się bezpiecznie. Zamknęła oczy i pozwoliła, aby chwila bliskości trwała i trwała.
Spłoszyli ich wchodzący do kontenera ludzie. Wyszli na łąkę zawstydzeni, jednak nadal dłonie ich były splecione. Ramię w ramię ruszyli w stronę ruin starej romańskiej osady, mieszczącej się na szczycie pobliskiej góry.
–– Wiesz babciu –– opowiadała wieczorem Ninie –– tam na wysokiej górze odkryto ruiny fortyfikacji romańskiej Montauban. Weszliśmy z Siergiejem na górę i oglądaliśmy resztki starych murów. Już ich niewiele zostało, ale miejscami widać piękne płaskorzeźby. Widać też w jaki sposób zbudowano fortyfikację. Jest tam replika starej maszyny rolniczej do ścinania zboża. Cała zrobiona jest z drewna. W podziemiach umieszczono muzeum, ale było zamknięte, gdy dotarliśmy na szczyt góry. A szkoda.
–– Ekskursją podobała się? –– zapytała Nina, uważnie patrząc na wnuczkę.
–– Było ekstra! –– wykrzyknęła jak małe, podekscytowane dziecko.

Wróciła do domu zadowolona, szczęśliwa. Czuła, że coś w jej sercu poruszyło się, ale nie chciała się teraz nad tym zastanawiać. Postanowiła dać sobie trochę czasu, zanim zacznie analizować swoje uczucia. Nie była jeszcze na to gotowa. Jednak wspomnienie prądu przechodzącego z dłoni Siergieja w jej drobne palce, jego zapach, bezpieczeństwo, które czuła przebywając blisko, dawały jej wiele radości.
Po kolacji i długim prysznicu weszła do łóżka z pamiętnikiem Klary. Poczuła wielką tęsknotę. W tym momencie bardzo brakowało jej matki. Tak bardzo chciałaby właśnie dziś z nią porozmawiać, opowiedzieć jej o wycieczce. Pewnie matka zrozumiałaby bez zbędnych wyjaśnień, co czuła.
Trzymając w dłoni kolorowy zeszyt, Gizela czuła gładkość okładki i pomyślała sobie, że tak gładkie były dłonie Klary, gdy przesuwała nimi po policzku, czy ramionach córki. Na ułamek minuty poczuła się blisko z matką . W tym momencie przestała mieć do Klary żal, że swoimi pamiętnikami zburzyła jej spokój. Poczuła się z nią bardzo blisko, jakby matka była tuż obok . Zrozumiała, że Klara zostawiła jej cząstkę siebie, która ma chronić, prowadzić, przestrzegać. Mimo zmęczenia otwarła zeszyt i zaczęła czytać.
Zapiski, grudzień 2010 r.

Myślę sobie, że marzenia są po to, aby je realizować. Jednak nie wiem, czy nie porwaliśmy się z motyką na słońce. Rzeczywistość przystopowała mój entuzjazm. Cóż z tego, że w końcu dostaliśmy kredyt i kupiliśmy Anielin?
Tacy byliśmy szczęśliwi, gdy już sfinalizowaliśmy transakcję. Prawie fruwałam pod sufitem, machając tytułem prawnym do tego kochanego domu i skrawka ziemi pod nim. Nie przypuszczałam, że to dopiero początek drogi. Gdy zorientowałam się, ile potrzeba pozałatwiać dokumentów, ile pozwoleń, ile to będzie nas kosztowało, to przeraziłam się.
Zadziwia mnie postawa Wojtka. On zabrał się do sprawy domu, jakby to było jego życiowe wyzwanie. Wygrzebał ze swoich zasobów wszystko co ma najlepszego. I zaczął działać. Zabrał się do sprawy bardzo ambicjonalnie. Wygląda to teraz całkiem inaczej, niż w 1997r. gdy remontował nasze mieszkanie. Przyjął to, jako swoje życiowe wyzwanie.
Nagle widzę w moim mężu mężczyznę, który musi mieć swój dom. Może obok niego w przyszłości posadzi drzewo. Wprawdzie nie spłodził syna, ale dwie córki wystarczą za jednego syna, w dodatku Zuzanna ma tyle cech męskich, że i syna nie potrzeba.
Ale wracając do tematu, mogę jedynie powiedzieć, że mam w sobie wiele sprzecznych uczuć. Bardzo chciałabym, abyśmy odremontowali Anielin, ale nie wiem, czy nie poniesiemy zbyt dużych kosztów i to nie tylko materialnych. Z pewnością czeka nas wiele stresów.
Już się zresztą zaczęły. Najpierw w bankach potraktowano nas, jak zwykłych naciągaczy. Odkładano decyzje przyznania pożyczki w nieskończoność. W końcu zaczęliśmy wątpić, czy cokolwiek wskóramy. W dodatku krewna Anieli nękała nas telefonami i szantażowała, że sprzeda Anielin komuś innemu. Na koniec znacznie podniosła kwotę. Nie potrafię zrozumieć pazerności ludzi i ich niesłowności. Dla mnie umowa ustna jest wiążąca. Gdy raz ustalę coś, to staram się dotrzymać zobowiązania. Pani Gertruda postawiła nas w bardzo niezręcznej sytuacji. Musieliśmy złożyć nowy wniosek kredytowy. Okazało się, że nie możemy dostać takiej kwoty. Załatwiliśmy więc w drugim banku inną, niekorzystnie oprocentowaną, dodatkową pożyczkę. Kwota miesięcznych rat jest dla nas realna, ale na życie pozostaje nam niewielka kwota. Mam tylko nadzieję, że remont Anielina będzie tyle kosztował, że zmieści się w naszym kosztorysie i reszcie pożyczki.
Jeździmy teraz dosyć często do Brzózek. Każdą wolną chwilę wykorzystujemy na dozorowanie prac remontowych.
Wojtek już wykorzystał większość swojego urlopu. Wygląda na to, że niestety świąt nie spędzimy w górach, bo dom stoi rozgrzebany, a robota ślimaczy się. A tak bardzo chciałabym, abyśmy spotkali się wszyscy przy wielkim, wspólnym stole w Anielinie i tam spędzili zimowe święta.
Już widzę nasze bitwy na śniegu, spacery z wnukiem, lepienie bałwana, a może spacery we dwoje w bajkowym krajobrazie.
Ostatnio czytałam Karolowi „Królową Śniegu”, moglibyśmy więc przypomnieć sobie tę bajeczkę w zimowym wystroju gór. Patrzę też na Wojtka i martwię się, czy stresy nie spowodują problemów z nerwami, które i tak ma w nie najlepszym stanie.
Dziwnie reaguje teraz mój mąż na moją bliskość. Czuję, że odchodzi ode mnie w inny świat, bardziej fascynujący, bardziej mu znajomy. Boję się, czy nasze marzenie nie zabierze mi i tak mocno spranego długim używaniem uczucia. Jest mi z tym bardzo ciężko.
Może to śmieszne, że tak uczepiłam się naszej bliskości, jak jakaś nastolatka. Może stateczna babcia nie powinna tyle myśleć o sprawach intymnych, ale dla mnie to jeszcze bardzo ważna część mojego życia. Nie chodzi mi też jedynie o cielesność i bliskość fizyczną, chociaż o nią również. Bardziej chyba o czułość i bliskość psychiczną. Myślę, że trudno jest nam godzić się z przeobrażeniem naszego związku w całkiem inny. Trudno godzić się z różnymi stratami, które przynosi nam życie. Niestety rzeczy, które były kiedyś dla nas ważne, teraz często są już daleko za nami.
Ostatnio rozmawiałam z Wojtkiem na temat naszego związku. Nie było to łatwe, bo zwykle nie lubi analizować, wywracać naszego życia na drugą stronę, jakby tylko front był ważny. Front, czyli to co pokazujemy innym, a nie to, co bliżej nas. Widzę, że mój mężczyzna ma kłopoty z zaakceptowaniem zmian. Jakby jego nie dotyczył czas i prezenty, które przynosi. Wojtek myśli, że fizycznie zawsze powinien być tym młodzieniaszkiem, który zaczarował mnie pewnej nocy w czasie grzmotów i błyskawic. Dlatego szaleje na korcie, na sali, namiętnie chodzi na basen. Myślę, że to bardzo dobrze, iż dba o kondycję, ale martwi mnie coś innego. Z dezaprobatą patrzy na swoją zmieniającą się sylwetkę i cierpi. Najgorzej jest z lekami, które powinien już stale brać, a o nich nie pamięta. Gdy zwracam mu uwagę, oburza się i twierdzi, że lekarz mówił, że może je brać, a nie musi. Zresztą często ukrywa przede mną wizyty u lekarza, jakby jego fizyczność była czymś wstydliwym. Jakby bał się, że będzie zbyt niedoskonały. To samo dotyczy naszych rozmów o uczuciach. Wojtek również boi się ich jak ognia. Wstydzi przyznać się do emocji, szczególnie do tych bardzo trudnych dla niego. Nie uznaje wstydu, wzruszenia, lęku, niepewności. W jego katalogu uczuć nie ma pozycji o tych nazwach. Nie radzi sobie też ze złością, która często wypełnia go po brzegi i zaślepia.
No i tak to ze mną jest. Zaczęłam o marzeniach, a skończyłam na kłopotach. Dobrze, że jestem tego świadoma.

Oczy Gizeli zamknęły się. Usnęła z policzkiem wtulonym w stary zeszyt. Światło nocnej lampki rozpraszało mrok pokoju. Kładło na ścianach i podłodze smukłe cienie, rozmywało kształty mebli stojących w kącie. Dawało poczucie bezpieczeństwa. 
Nina tej nocy znowu nie mogła spać. Bardzo martwiła się chorobą syna. Greguar nie dbał o siebie. Zawsze żył bardzo szybko. Był głodny życia i świata. Był już na wielu kontynentach, bo musiał sprawdzić, jak tam jest. Imał się wielu prac. Ożenił się późno, ale małżeństwo jego nie trwało długo.
Piękna Luiza po rozwodzie zabrała dzieci do Brukseli. Widywał je jedynie na wakacjach. Jednak i wtedy nie miał na nie czasu, bo w tym okresie przeważnie organizowano najlepsze wyjazdy. Podrzucał dzieci matce, Marlen, albo komuś innemu z bliskiej i dalszej rodziny. Ninie bardzo żal było wnuków.
–– Tak, Greguar jest bardzo nieodpowiedzialnym człowiekiem. A tak bardzo starali się z mężem dobrze wychować dzieci. Uczyli ich szacunku dla innych, uczciwości, odpowiedzialności za czyny. Jakoś im to wychowanie synów słabo wyszło. –– podsumowała swoje wysiłki wychowawcze.
–– No, bo i ojciec Gizeli ulokował uczucia w kobiecie zamężnej i o mało nie rozbił jej związku. Potem już nie potrafił z nikim związać się na stałe, choć usilnie szukał. Żadna z kobiet nie była Klarą. A przecież był tak uczciwym, spokojnym, dobrze wychowanym i wykształconym człowiekiem. A teraz Greguar. Ten pędziwiatr. Zawsze mówił, że trzeba żyć szybko i mocno, bo tylko w ten sposób czuje się życie. Żyje tak szybko, że każdy obok niego nie ma możliwości dotrzymać mu kroku. Ani kobieta, ani dzieci, ani rodzina. I dopadł go ten, co chodzi dwa kroki do przodu i trzy do tyłu!–– westchnęła do swoich myśli.
–– Panie Boże, wybacz mi moje błędy. Chciałam dobrze! Ratuj Greguara i daj mu jeszcze jedną szansę! ––– zaczęła swoją modlitwę, która trwała aż do świtu.
Gizela spała twardo, mimo światła lampki nocnej.
.

                         * * *

Gizelę coś obudziło. Nie mogła sprecyzować, co to było. Gdy wsłuchała się w odgłosy domu, usłyszała łkanie dochodzące z pokoju Niny. Wstała z łóżka i cicho, na palcach , aby nie wywoływać hałasu ,podeszła pod drzwi. Przyłożyła ucho do gładkich desek . Usłyszała cichy szloch, potem babka energicznie wysmarkała nos i płacz przeszedł w modlitwę. Stała tak dłuższą chwilę, ale słychać było tylko ciche słowa powtarzającego się pacierza. Uspokojona położyła się z powrotem. Usnęła tym razem przy zgaszonym świetle.

                                                                       * * *

–– Cholera jasna, aby to wszystko diabli wzięli! –– piekliła się od rana, bo po pierwsze wstała zdecydowanie lewą nogą i miała pechowy dzień. Po drugie pogoda była fatalna, a tego dnia miała zaproszenie na kolejne spotkanie przy grillu z nowo poznanymi członkami rodziny. Czas wszystkich naglił, bo za parę dni Gizela miała wylatywać do Polski.
Nina tego ranka długo nie wychodziła ze swojego pokoju. Gizela nie chciała przeszkadzać babce, bo już przypuszczalnie kolejną noc spędziła na modlitwach. Tak wnioskowała z odgłosów dochodzących spod drzwi jej pokoju. Być może dopiero nad ranem wreszcie usnęła.
–– Niech sobie spokojnie pośpi ! –– z czułością pomyślała o starej kobiecie, która stała jej się bardzo bliska.
Po szybkim prysznicu, gdy babka nadal nie schodziła do kuchni, sama zaczęła przygotowywać śniadanie. Nastawiła ekspres, rozsypując kawę, bo po otwarciu puszki okazało się, że na dnie zostało jej zbyt mało, aby zaparzyć dla dwóch osób. Musiała otworzyć nową paczkę, ale zrobiła to nie najlepiej i na podłodze widniała kupka aromatycznego brązowego proszku, a z jej palca sączyła się krew. Czubek noża trafił w palec, zamiast rozciąć opakowanie. Później poparzyła drugi palec o brzeg patelni. Nieuważnie smażyła omlet.
Gdy Nina wreszcie zeszła na parter, Gizela klnąc soczyście walczyła z plastrami, które zaginały się i nie chciały się przylepiać, tak jak trzeba.
–– Ty padalcu, ty pokurczu! Obyś sczezł! –– syczała pod nosem. Twarz miała wykrzywioną złością i niecierpliwe ruchy. Nina podeszła do wnuczki. Wzięła ją za rękę.
–– Dzień dobry ! –– powiedziała. –– Gdzie moja wnuczka Gizela? Czy ty masz krew ? To od moja patelnia? Je aide. –– Szybkimi, pewnymi ruchami odcięła odpowiednie dwa paski plastra i po zdezynfekowaniu jednej rany, osuszeniu jej, zajęła się oparzeniem. Po paru minutach oba palce były należycie opatrzone, a Gizela dostała buziaka i nagle wszelki pech minął.
Wprawdzie tego dnia słońce nie zaszczyciło nieba, ale temperatura była około dwudziestu trzech stopni, nie było wiatru i okazało się, że garden party będzie udane.
Pojechały z Niną i Paulem do ogrodu Janette. Odległość od Ruette była spora, bo mały domek stał już za granicą z Francją, nad Mozelą.
Okrągła , uśmiechnięta Janette była miła i serdeczna. Jej domek pełen był własnoręcznie zrobionych serwetek, wyszywanych poduszek, włóczkowych piesków i kotków. Na kominku kolekcjonowała fotografie swoich studiujących dzieci , które rozpierzchły się po całym świecie, zostawiając matkę i ojca stęsknionych i zaniepokojonych , jak to sobie ich dzieci poradzą.
Dzieci radziły sobie dobrze, starając się zarabiać na swoje utrzymanie i jak się da korzystać ze stypendiów, ale czasem słały błagalne listy do rodziców , a ci radzi, nie radzi uszczuplali swoje zasoby odłożone na starość na czarną godzinę.
Do domu Janette dojechali w południe. Domek i ogród tonęły w kwiatach.
Pod owocowymi drzewami stał ogrodowy stół, ławka i wygodne, ogrodowe fotele. Pomimo klimatyzacji w samochodzie Paula kolorowa tunika Gizeli przylepiała się jej do ciała. Z prawdziwą ulgą przyjęła propozycję aperitifu na terenie ogrodu. Zresztą nikomu nie uśmiechało się siedzenie w dusznym salonie, pełnym bibelotów.
Gizela poznała kolejną krewną ze strony ojca. Od razu ją polubiła. Kobieta była ciepła, wesoła, sympatyczna. Z miłością patrzyła na swojego męża , podsuwając mu co chwilę smaczne mikroskopijne kanapki.
Musujące, schłodzone owocowe wino było smaczne. Niewielka ilość alkoholu , jego słodko kwaśny smak doskonale pasowały do delikatnej przekąski.
Na rozmowach , prezentacjach, oglądaniu zdjęć i chrupaniu orzeszków oraz kanapek zeszło wczesne popołudnie. Powoli na grilla zaczęli zjeżdżać się zaproszeni goście. Przyjechała Marlen, Juliette, Pier i inni, znani już wcześniej Gizeli. Młoda kobieta siedziała w wygodnym fotelu, oglądając album ze zdjęciami, który na kolanach jej położyła Nina. Babka patrzyła jej przez ramię na fotografie i co chwilę wskazywała palcem, komentując oglądane fotki.
–– A to twój papa Jean Fransois! –– powiedziała w pewnym momencie, wskazując palcem wysokiego mężczyznę z podobną burzą włosów, jak u Gizeli. Zdjęcie przedstawiało jej rówieśnika w kolorowych, wytartych na kolanach dżinsach, rozpiętej na piersi , barwnej koszuli. Szedł samotnie brzegiem morza. Był słoneczny dzień, cień który rzucała sylwetka mężczyzny był niezbyt długi, uciekał w stronę linii wody. Na pierwszym planie fotografii zobaczyła Gizela jeszcze jeden cień. Wyraźnie był to cień kobiety o długich włosach, szerokiej spódnicy. To chyba ona robiła zdjęcie. Barwy fotografii były jaskrawe, nienaturalne. Widać, że były to jedne z pierwszych kolorowych zdjęć robionych amatorsko.
–– To pierwsze zdjęcie, jakie mi przysłał Jean Fransois z Polski. –– powiedziała Nina i z czułością uśmiechnęła się do wnuczki.
–– Twój tata miał może wtedy trochę więcej lat niż ty teraz, a może był w twoim wieku. Szkoda, że nie może zobaczyć, jaką piękną ma córkę. To wtedy zakochał się bez pamięci w Polsce i Twojej matce.
Dalsza część wieczoru minęła Gizeli bardzo szybko. Babka nie zawsze nadążyła z tłumaczeniem rozmowy, która toczyła się pomiędzy biesiadnikami. Zresztą sama zanurzała się w rozmowę toczoną po francusku, zapominając o Gizeli. Ona była z tego bardzo zadowolona. Myślami wracała do pamiętnika matki, do swoich spotkań z Siergiejem i próbowała zrozumieć meandry losu, zaskakujące niespodzianki, które przynosi życie.
Pomiędzy jednym kęsem mięsa z grila, a drugim próbowała poukładać wiadomości, jakie uzyskała wędrując belgijskimi ścieżkami swojej rodziny.
Jednak i tak nie wiedziała najważniejszego. Co stało się z ojcem, a także kim dla niej jest Siergiej? Czy jest gotowa na pogłębienie tej znajomości, czy wręcz przeciwnie, nie powinna robić mężczyźnie nadziei ?


Termin wyjazd Gizeli do Polski zbliżał się nieubłaganie. Nina coraz częściej zamyślała się, smutniała.
–– Co się dzieje babciu? –– zapytała Gizela trzy dni przed wyjazdem.
–– Zaczynam już za tobą tęsknić. –– odpowiedziała stara kobieta ze smutkiem patrząc w okno.
–– Nie wyjeżdżam na koniec świata. Jak już poznałam ciebie i rodzinę, to przecież często będę wracać, a i ty musisz przyjechać do Polski. Tak dawno w niej nie byłaś. –– pocieszała Gizela.
–– Ja stara, podróż daleka. Nigdy nie leciałam avionet. Czuję strach, bo to pas natiurel, aby jak złazo fru i do góry. ––
–– No to może przyjedziesz do Polski z Marlen. Możecie przyjechać samochodem. Nie martw się babciu, jakoś wszystko się ułoży. Najważniejsze, że poznałyśmy się. –– Gizela objęła Ninę i mocno przytuliła swoją młodą twarz do pomarszczonego policzka kobiety.
–– Ja mam beaucoup d'ans. No, ja stara, to czy kto wie, kiedy Bóg powie, chodź do mnie Nina? – powiedziała ze łzami w oczach. –– Bardzo ja by chciała przypomnieć, mój kraj. Ja go niewiele widziała. Tylko Kowel, Wilno. Teraz to one już nie w Polska. Ja w tele widziała Kraków, Częstochowę. U nas są takie exskursią, ale to dla młodych. Ja stara babka.
–– Wrocław też jest piękny. Moim zdaniem Wrocław jest jednym z najpiękniejszych polskich miast. Dla mnie jest najpiękniejszy! Jak go zobaczysz, to zakochasz się! –– z entuzjazmem opowiadała babce o swoim ukochanym mieście.
–– Gizel, a czy ja mogę pytać, co ty zrobisz z Siergiej. Ostatnio ty sol i on sol . Ja sobie tak myślała, że wy les amis. –– zapytała Nina, wycierając filiżanki.
–– Bo tak jest. Bardzo go lubię. Jednak ma swoje sprawy. Niewiele wiemy o sobie. Po prostu jest kolejną poznaną osobą. Ostatnio do mnie nie dzwoni. Chyba obraził się, bo musiałam poświęcić czas spotkaniom rodzinnym. Parę razy odmówiłam, gdy prosił mnie o spotkanie. Teraz nie odzywa się. Pracuje. –– zaspokoiła ciekawość Niny.
–– Babciu, mam do ciebie trudne pytanie. –– w głosie Gizeli wyraźnie słychać było niepewność, obawę, czy nie urazi babki.
–– No to zapytaj stara babka. –– zachęciła Nina. –– Nie ma pytań difficile. Jest tylko difficile odpowiedź.
–– Widzisz, jestem bardzo ciekawa, co się stało z moim ojcem. ––
–– Ja nie mogę tobie na to prosto mówić. To mój ból i krzyż, bo każdy ma swój krzyż, który mu na ramiona Bóg kładzie. Mi dał ten. Ja mam różna myśl. Głowa moja mówi , że Jean Fransois nie jest na tym świecie, bo jakby był, to dałby swoja familia jakiś znak. A le coeur, że on żyje. Jak umarł, to ja nawet nie wiem gdzie jego le cimetière . Nie mogę klękąć przy jego grób.––
–– Jak to nie wiesz, co z nim się stało? –– zaskoczona Gizela spojrzała Ninie głęboko w oczy i zobaczyła w nich tylko wielki ból.
–– To właśnie taka difficile odpowiedź. Powiem tobie to, co sama wiem. Będzie już wiele lat, gdy ja pisała do Klary. On wyjechał robić reportaż, jak co roku w wakance. On jechał ze swoim kolega w wielkim la voiture na wschód, chyba do Rosja. On nie chciał nawet mnie mówić. To był sekret.
On chyba mówił swój ojciec, ale on tajemnicę wziął na tamten świat. On wtedy il travaillait dla żurnal w Brussela. Szef ten żurnal, gdy miesiąc już Jean Fransois był na l'excursion, to on do mnie telefone. On mówił, że koło miasta Groznyj oni znaleźli ten la voiture. Nie było w nim person. Mój Jean Fransois i trzech koleg jak kamień w woda. Wiele lat przeszło. On by stara matka dał informacją, że nie malade. To mój wielki la pierre na serce. –– Nina zaszlochała , odwróciła się i szybko weszła schodami do swojej sypialni.
Gizela stała oniemiała, nie wiedząc, co powiedzieć . W głowie czuła zamęt. Odpowiedź babki niczego nie wyjaśniała. Żal jej było staruszki, intuicyjnie czuła wielki ciężar, który tamta nosi w sercu i jeszcze raz pomyślała, że przyjazd do Niny był dobrym pomysłem.
Nagle usłyszała, że w torebce odzywa się telefon komórkowy.
–– Gizela, tu Siergiej! –– usłyszała i pomyślała, że mężczyzna ma dobre wyczucie czasu. Właśnie w tej chwili był jej bardzo potrzebny przyjaciel.
–– Tak, cieszę się, że dzwonisz. –– odpowiedziała zgodnie z prawdą.
–– Co za zmiana. Wreszcie cieszysz się z mojego telefonu. –– zażartował.
–– Nie łap mnie za słówka. Cieszę się naprawdę. Muszę z kimś pogadać. –– odpowiedziała, mając nadzieję, że Siergiej zaraz do niej przyjedzie. Jednak rozczarowała się.
–– Teraz mogę służyć tylko telefoniczną rozmową. Za to jutro mogę mieć dla ciebie cały dzień. –– odpowiedział.
–– Przyjedź jutro o dziesiątej. Pójdziemy na brokant. Wstrzymam się do jutra z rozmową, chociaż trudno będzie. Jednak nie jest ona na telefon. –– Zakończyła rozmowę, zanim Siergiej cokolwiek odpowiedział.

Następny dzień wstał zamglony, ale ciepły. W nocy padało i rozgrzana ziemia oddawała do atmosfery nadmiar wilgoci. Jednak około dziewiątej mgła podniosła się. Gizela bardzo cieszyła się ze spotkania z Siergiejejm , a także z możliwości pochodzenia po brokancie. Szybko wyskoczyła z łóżka, pobiegła pod prysznic i odświeżona, odświętnie ubrana czekała na Siergieja pogryzając kanapki i popijając kawę. Za kwadrans dziesiąta usłyszała ryk motoru mężczyzny i za moment już Nina otwierała mu drzwi.
–– Co się z tobą działo Siergiej. Ty długo  visitait pas. –– powiedziała z wyrzutem.
–– Bonjuor Madame ! –– zaśmiał się i serdecznie ucałował Ninę w oba policzki.
–– Kuda maja padruga? –– powiedział po rosyjsku.
–– Gdzie Gizela ? –– poprawił się i wyjaśnił.
–– Jak długo mówię po rosyjsku, to później mam kłopot z przejściem na francuski, czy też polski. Mówię automatycznie po rosyjsku. ––
–– Cześć poligloto ! –– Gizela nie omieszkała do pozdrowienia dodać odrobinkę złośliwości, ale wesoły, serdeczny uśmiech wynagrodził Siergiejowi tę krople dziegdziu.
–– Cafe, le tartine ? –– Nina starała się być jak zwykle bardzo gościnna.
–– Spasiba, dziękuję, jestem po śniadaniu. –– odpowiedział i zapytał. –– Obie panie są już gotowe do wyjścia? Idziemy na brokante? ––
Gizela pomyślała, że Siergiej jak zwykle pokazuje dużą klasę pytając Ninę. Podobało jej się to.
–– Jak pytasz i chcesz iść też ze stara babka, to zaraz ubiorę swoja sukienka i już za wami a’pie. Ja bardzo rada, że trochę czas jeszcze będę ze swoja wnuczka. –– odpowiedziała Nina idąc w stronę schodów prowadzących do sypialni.
Małe miasteczko tego dnia zamieniło się w jedno wielkie targowisko. Szli wzdłuż kolorowych straganów, wielkich obrusów, na których ułożone były stare figurki, haftowana lniana pościel, wielkie misy, abażury, bibeloty, ale także chusty, ubrania, srebrne i posrebrzane zegarki. Oprócz wyprzedaży staroci stały stragany z regionalnymi wyrobami masarskimi, cukierniczymi, lokalnymi wyrobami branży piwowarskiej. Nos drażnił zapach świeżo pieczonych gofrów, lodów i waty cukrowej.
Przeciskali się pomiędzy wolno płynącym tłumem oglądających, kupujących, targujących się mieszkańców Ruette , a także przybyłych z okolicy , bo brokant połączony ze świętem miejscowości był dla okolicznych prawdziwą atrakcją.
Gizela wolno szła między straganami. Przyglądała się kupującym i sprzedającym. Zawsze lubiła obserwować ludzi, ich niezakłamane niczym zachowania, gdy nie zauważali, że są zwyczajnie podglądani. Jednak nie czuła z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Zastanawiała się , kim są, jakie może być ich życie. Czy są szczęśliwi, czy też smutni. Przyglądała się też wyłożonym do sprzedaży przedmiotom. Część z nich zachwycała Gizelę, a część dziwiła. Młoda kobieta zastanawiała się, jak można wystawiać do sprzedaży stare, obite garnki, czy też zardzewiałe części do jakiś mechanizmów, kiedy w sklepach nie brakuje nowych. Najbardziej urzekały ją małe bibeloty, szczególnie te mające wiele lat.

–– Widzę, że jak większości kobiet podobają się tobie małe figurki i inne cudeńka, których mężczyźni nie zauważają, a jeśli tak, to twierdzą, że to nikomu niepotrzebne łapacze kurzu. –– Zaśmiał się nad jej uchem Siergiej.
–– Składam protest. Nie wszystkim kobietom to się podoba. Bo potem trzeba każda taka rzecz osobno brać do swoja ręka i myć, wycierać. Mężczyzna tego nie robi, tylko kobieta. To po co mężczyzna na ten temat wyraża swój pogląd? ––oburzyła się Nina.
–– Ja tam w swój dom nie mam dużo taki bibelot, ale mój mąż nigdy mi nie mówił; Nina ty nie kup sobie taka rzecz.––dokończyła.
–– A ja tam bym chciała mieć trochę takich, jak to mówisz, ładnych łapaczy kurzu. Każdy z nich pewno ma swoją długą historię, którą mógłby wiele godzin opowiadać , jakby tylko potrafił mówić. –– wydęła usta Gizela.
–– Popatrz, jaki piękny srebrny elf. Siedzi sobie na porcelanowym kwiatku. Ciekawe gdzie wcześniej stał, w jakim buduaże, może jest bardzo stary, bo z pewnością nie jest to wyrób ostatnich lat. Ciekawa jestem co widział, co słyszał ?—zamyśliła się kobieta, biorąc do ręki małą figurkę.
Siergiej wyjął z jej ręki elfa. Był delikatny, precyzyjnie zrobiony. Widać było, że rzemieślnik, który go wykonał, był dobrym fachowcem i prawdziwym artystą.
–– Popatrz, on był do czegoś przyczepiony. –– zauważył odwracając przedmiot w ręce. Pod kielichem widać było nierówności i matowe podłoże.
–– Może był zwieńczeniem pięknej lampy, a może pokrywy wazy, czy też cukiernicy? Albo siedział na dekoracyjnej butelce z perfumami w staromodnej, wielkiej łazience w pałacu, czy dworze. .. –– rozmarzyła się Gizela.
–– Przystopuj trochę! Halo, to dwudziesty pierwszy wiek i zwykły targ staroci! –– roześmiał się Siergiej.
–– A gdzie jest Nina? –– zapytał, bo kobieta zniknęła im w tłumie .
–– Babcia mówiła, że pochodzi sobie sama, bo ma tu dużo znajomych. Chce trochę z nimi również porozmawiać. Później chce iść do kościoła na mszę. Spotkamy się dopiero wieczorem. Babka zaprosiła krewnych na kolację pożegnalną. Po kolacji jest jeszcze dancing na świeżym powietrzu. ––
–– No to zapraszam ciebie na ten dancing. Będę na waszej kolacji, bo Nina dzwoniła do mnie i też jestem zaproszony. –– stwierdził mężczyzna.
–– To ci babka. Nic mi o tym nie powiedziała. –– zdziwiła się Gizela.
–– Wiesz, Nina mi powiedziała, że chce, aby na kolacji byli wszyscy, z którymi spędzałaś tutaj czas. To kolacja dla ciebie, abyś miała dobre wspomnienia z pobytu w Ruette. Ninie bardzo zależy na tym, abyś chciała tu jeszcze wrócić. Ona już jest wiekowa i raczej nie myśli wyjeżdżać do Polski, a chciałaby mieć z tobą częsty kontakt. W ten sposób jej więź ze starym krajem nie zostanie zerwana, poza tym jesteś cząstką jej ukochanego syna.––
–– Bonjour Gizel ! – usłyszała i zobaczyła uśmiechniętą Juliette , niosącą w ręce ogromny abażur.
–– Où est Pier ? –– zapytała.
–– Il est sur la promenade. – odpowiedziała Juliette, zakreślając ręką okrąg nad brokantem. Wzruszyła też ramionami i westchnęła, jakby chciała pokazać wszystkim, że z mężczyznami tak już jest. Opuszczają kobietę, gdy ta doskonale się bawi, wyszukując do wspólnego gniazdka potrzebne skarby. On sobie spaceruje, a jej pozostawia wszystko na głowie.
–– A bientôt ! – powiedziała Juliette w biegu i już schylała się nad dużą misą, stojącą przy sąsiednim straganie.
Gizela wróciła do Siergieja. Chciała kupić elfa, ale już go nie nalazła wśród bibelotów. Posmutniała. To była jedyna rzecz, która jej się bardzo podobała i była w zakresie jej możliwości finansowych. Nawet przez moment pomyślała, że mogła to być dla niej wspaniała pamiątka z Ruette.
–– Przestało mnie wszystko bawić. Chodźmy na kawę, albo piwo! –– powiedziała do mężczyzny.
–– No, nareszcie. Jest tak ciepło, że człowiek ma rozgotowany mózg. Piwo dobrze nam zrobi. – stwierdził jej towarzysz.
Poszli wolno w stronę rozstawionych kolorowych parasoli, pod którymi na ławach siedzieli liczni mieszkańcy Ruette, gawędząc i racząc się zimnymi napojami. Obok biegały dzieci.
–– Obrazek jaki i w Polsce można zobaczyć na odpuście, albo święcie ludowym. –– pomyślała z rozrzewnieniem i poczuła, że już tęskni za domem, Wojciechem, siostrami.
W milczeniu pili zimne piwo. Każde z nich było zajęte swoimi myślami. Wokół kłębili się ludzie, z każdego z rozstawionych wokół namiotów płynęła inna muzyka.
–– Istna wieża Babel. –– powiedziała do Siergieja, próbując przekrzyczeć hałas.
–– Co mówisz? –– odkrzyknął.
Zrozumiała, że wszelka konwersacja nie ma sensu. Po półgodzinnym odpoczynku, wypitych dwóch piwach, wstali i ruszyli do domu Niny. Czekała na wszystkich ze wczesną kolacją.

Po kolacji, na której zjawili się wszyscy zaproszeni. Po uściskach pożegnalnych, prezentach, które Gizela miała wziąć ze sobą do Polski, poszli z Marlen i Paulem na dancing. Nina pozostała w domu.
–– Nie będę na ciebie czekać. Przyszła moja migrena. Zostawię les porte ouvert. Ty dobrze rób tańce. Ty jeune, no młoda dziewczyna. A czas tak szybko do przodu idzie. On tak mija.–– powiedziała, wyciskając na policzku wnuczki czuły pocałunek.

Pod gołym niebem w pobliskim parku, obok fontanny na zbitej z desek prowizorycznej podłodze kręciły się pary w bardzo różnym wieku. Czasem w parach były same kobiety, ale zdecydowanie częściej widziała czule przytulonych do siebie mężczyznę i kobietę.
–– U nas nie spotyka się, aby ze sobą tańczyły same kobiety. –– powiedziała do Siergieja. –– No chyba, że na dyskotekach, ale wtedy wszyscy tańczą w wielkiej grupie, a w zasadzie każdy sam ze sobą.
–– Zobacz, tu mężczyźni popijają piwo, rozmawiają, a ich żony , które nie piją, korzystają z tańca. W ten sposób nie zmuszają mężczyzn do tego, czego tamci nie lubią, bądź nie potrafią. Wilk jest syty i owca cała. Wszyscy są zadowoleni. Ale nie bój się, ja lubię tańczyć. Nie będziesz musiała szukać sobie damskiej pary. –– zaśmiał się i lekko popchnął Gizelę w stronę tańczących. Po chwili objęta mocnym ramieniem, tańczyła w rytm jakiejś ludowej belgijskiej melodii . Siergiej taniec miał we krwi. Tańczył dobrze, lekko i pewnie. Po półgodzinie szybkich melodii orkiestra wyraźnie osłabła. Zrobiła przerwę.
–– Masz dość? –– zapytał Siergiej. –– Może coś wypijemy. Tu mają dobre regionalne piwo. A może masz ochotę na coca colę ? Ja już nie mogę pić alkoholu, bo muszę wrócić do domu. ––
Usiedli na ławce pod wielkim platanem, który rósł w kącie parku. Był tam półmrok, ale Gizela nie czuła strachu. Z Siergiejem czuła się pewnie i bezpiecznie. Zasapana, zmęczona, odpoczywała popijając słodką coca colę. Siergiej uzupełniał płyny wodą mineralna.
–– Chciałem ci coś dać. –– powiedział cicho, wyciągając z kieszeni bluzy małą, kolorową, papierową torebkę.
–– Proszę, abyś otwarła le cadeau dopiero w domu. –– poprosił, patrząc jej prosto w oczy. Pod wpływem jego spojrzenia poczuła się dziwnie. Była bardzo podekscytowana, ale i zawstydzona. Nie rozumiała swoich uczuć.
–– Bardzo ci dziękuję. –– Powiedziała radośnie i cmoknęła mężczyznę w policzek. Ten przytrzymał ją przy sobie i oddał pocałunek. Później przyciągnął jeszcze bliżej i zaborczo jej wargi objął swoimi. Pogłębił pocałunek. Poczuła się bardzo dobrze, bezpiecznie i radośnie. Poczuła wielką czułość , ale za chwilę zamieniła się ona w wielką falę pożądania, która zaczęła odbierać jej wszelki rozsądek. Fala pożądania ogarnęła również Siergieja. Przestał panować nad swoimi ruchami i ręce jego stały się niecierpliwe, zaborcze, tak jak i usta, które zagarniały coraz większe przestrzenie ciała dziewczyny.
W ostatnim przebłysku świadomości Gizela pomyślała sobie, że przecież są w parku. Ktoś może ich zauważyć. Nie mogli wystawić się na pastwę podglądaczy.
–– Przestań! Siergiej, przestań! –– powiedziała głośno i odepchnęła mężczyznę. Powiał wiatr, jakby chciał ostudzić ich zmysły. Poruszył gałęziami drzewa. Światło latarni padło na twarz mężczyzny. Gizela zobaczyła półprzytomne spojrzenie i bezmiar czułości w jego oczach. Wystraszyła się.
–– Chodźmy. Jest mi zimno. Jestem zmęczona, a poza tym jutro wyjeżdżam. –– powiedziała szybko i starała się nie widzieć rozczarowania, które zdmuchnęło czułość w oczach Siergieja. Pożegnali się przed domem Niny.
–– Do swidania! Do zobaczenia! Nie zapominaj o mnie! –– powiedział cicho i pochylił się nad dłonią Gizeli. Rozwarł ją i wtulił usta w jej wnętrze. Poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Potrząsnęła głową i przytuliła jego głowę do swoich piersi.
–– To nie ma sensu, Siergiej. Wyjeżdżam. Tak będzie lepiej. –– odpowiedziała i była mu bardzo wdzięczna, że nie zadał jej żadnych pytań, bo sama nie znała na nie odpowiedzi.
Po wejściu do pokoju, szybkim prysznicu, zanim wygodnie wyciągnęła się na łóżku, zajrzała do ozdobnej papierowej torebki. Opatulony kocykiem z folii bąbelkowej , na dnie torebki spoczywał mały elf. Poczuła wzruszenie i wdzięczność. Pomyślała, że trochę przypomina jej małego, rozdokazywanego aniołka, który tak często pojawiał się ostatnio w jej snach.
–– Będziesz piękną pamiątką z mojej podróży . –– powiedziała do srebrnego oblicza, uśmiechając się wesoło. – Wprawdzie nie znalazłam ojca, ale poznałam część swoich korzeni. Mimo wszystko teraz jestem dużo bliżej Klary i Wojciecha, niż wtedy, gdy mieszkałam z nimi. A może pomożesz mi w odnalezieniu drogi do siebie? –– szepnęła do elfa i posadziła go obok łóżka na szafce nocnej. Później szybko spakowała się. Mimo późnej pory przed snem otwarła pamiętnik matki.

* * *

Na łące, obok domu, pojawiły się jasne punkciki robaczków świętojańskich. Wydawało się, że dolina stała się prawdziwie rozgwieżdżonym niebem. Pachniały zioła, a także dziki bez i akacja. Wielkie parasole łopianu, które porastały zbocze doliny strumyka, rzucały szafirowe, kłębiaste cienie na połyskującą srebrem płaszczyznę łąki. Nagle od strony ciemnej kurtyny lasu drobinki światełek zagęściły się i zaczęły mienić kolorowym światłem. Podpłynęły w stronę otwartych okien. Barwne punkciki okrążyły sztalugi, które stały na środku pokoju.
Na chwilę zatrzymały się przy płótnie, a później podzieliły. Na dwóch stojących po przeciwnej stronie stołu krzesłach, pojawiły się sylwetki.
–– Udało się! –– z ulgą powiedziała Alma.
–– Udało! –– odpowiedział Gabriel.
–– Teraz zostało nam jedynie czekanie. Tylko Mistrz wie, czy motyle powrócą, czy na zawsze pozostaną w wolierze.


Podskriptum


Drogi Siergieju!

Nigdy dotąd do Ciebie nie pisałam. Rozstaliśmy się już wiele miesięcy temu i przez cały ten okres milczałam, choć prosiłeś, abym dała znać, gdy wszystko sobie poukładam. Jak domyślasz się, jeszcze nie wszystko jest dla mnie jasne. Na razie staram się zrozumieć samą siebie. Ale nie masz prawa do niepokoju, bo o Tobie też myślę.
Tak więc, myślę, myślę i mimo wszystko nadal nie jestem pewna kim dla mnie jesteś. Jednak zdobyłam się na odwagę i postanowiłam, że napiszę. Pomyślałam sobie, że musimy o sobie więcej wiedzieć, musimy lepiej poznać się, zanim coś zaczniemy wspólnie budować.
Zaczynam pierwsza i to od sprawy dla mnie najtrudniejszej.
Poznałam Ciebie w bardzo trudnym momencie życia. Utraciłam najdroższą, najważniejszą osobę w moim życiu. Jestem bardzo młoda i odejście jej zaszokowało mnie, zatrzymało w biegu. Kazało zastanowić się nad wieloma sprawami, a nie byłam na to gotowa. Dotychczas mogłam być dzieckiem i nie musiałam brać żadnej odpowiedzialności za to, co robię. Nagle nie tylko straciłam matkę, ale i grunt pod nogami, a przecież myślałam, że ona będzie przy mnie zawsze. Pomoże mi zmagać się z życiem, wyprostuje kręte drogi, poradzi. Przecież każde dziecko myśli, że rodzice będą przy nim na zawsze. A tu musiałam zmierzyć się z jej śmiercią i do tego z wielką tajemnicą jej życia. Później okazało się, że i mojego...
Poznałam Ciebie w trudnym momencie. Właśnie przyjechałam do Belgii szukać swoich korzeni po mieczu. I to był jedyny cel mojej podróży. Chciałam poznać jednego z najważniejszych mężczyzn, który powinien uczestniczyć w moim życiu, a było to niemożliwe. Bez biologicznego ojca nie byłoby mnie na świecie. Musiałam układać jego obraz z kolorowych opowieści jego krewnych. Przy okazji poznałam wspaniałych i barwnych ludzi, którzy okazali się moją rodziną. Musiałam się z nimi zaprzyjaźnić i znaleźć dla nich miejsce w sercu. To nie jest łatwe. I w tym wszystkim nagle pojawiłeś się na mojej drodze Ty. Jesteś dla mnie kimś ważnym, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć na Twoje pytanie, jakie masz miejsce w moim sercu. I czy zostaniesz w nim na zawsze. Na to pytanie jeszcze za wcześnie. Na razie muszę uporać się ze swoją tożsamością.
Teraz nastała jesień. Minęły dnie wakacji, słońca, a nawet babiego lata i przeźroczystych, słonecznych poranków. Za to dopadł mnie listopad. Znowu łzawy listopad, przepełniony tęsknotą i wspomnieniami ! Kocham jesień, ale tę wczesną, barwną i słoneczną. Gdy zbliża się okres szarości, skóra mi cierpnie. Wielokrotnie w tym smutnym okresie wydarzały mi się trudne sprawy, stąd mój odruch psa Pawłowa. W tym roku znowu dopadł mnie listopadowy podły nastrój. Zaczęło się od złych wspomnień.
Czas zatoczył roczne koło. Z szarości dżdżystych dni wróciły trudne wspomnienia. Przeżywam rocznicę śmierci mojej mamy. Gdy umierała był listopad. Dotychczas z nikim nie dzieliłam się tym ciężarem. Ale teraz postanowiłam napisać do Ciebie, którego w zasadzie niewiele znam, a jakbym znała całe życie. Czuję, że tylko Tobie mogę opowiedzieć o moim najtrudniejszym przeżyciu.

Wszystko potoczyło się szybko. Parę dni i …moja Mama pozostała jedynie na fotografiach oraz w naszych sercach. Choć minęło parę miesięcy, nadal jest mi trudno. Wracają obrazy ostatnich dni, kiedy towarzyszyłam jej w odchodzeniu. Z wieloma sprawami nie mogę się pogodzić. Cięgle zadaję sobie pytania, na które nie potrafię odnaleźć odpowiedzi. Wiele spraw mnie boli. …
Bardzo starałam się w tych ostatnich dniach przed śmiercią Mamy, ochronić ją przed strachem i zwyczajnie po ludzku pomóc. 
Byłam przy Mamie od samego początku odchodzenia. Byłam, gdy przyjechał lekarz z wizytą domową, bo w końcu udało nam się przekonać Mamę, że dalej tak nie można bez lekarza, bo jest coraz słabsza i coraz bardziej cierpi. Byłam, gdy przyjechała ekipa pogotowia ratunkowego, bo jedynie w ten sposób można było przetransportować ją do szpitala. Towarzyszyłam na izbie przyjęć, na szpitalnym korytarzu, w drodze na badania. Trzymałam za rękę i powtarzałam” jestem obok, nie odejdę ani na krok”. Przebrałam Mamę w operacyjną koszulę, aby tego nie zrobiły obce osoby, chociaż ciężko mi ją było podnieść, bo była słaba i nie współdziałała. Trzymałam za rękę, gdy odjeżdżała na blok operacyjny.
         Może to okrutne, ale jej choroba dała mi możliwość wspólnego lepszego porozumienia. Przestałam z nią polemizować i nauczyłam się ją kochać za to, że w ogóle była, a nie za to jaka była. Gdzieś znikły nasze różnice poglądów, małostkowość, przestała być ważna sprawiedliwość. Najważniejsze było to, że była obok i można było w każdej chwili do niej wpaść , pogadać o niczym, bo takie to były nasze ostatnie rozmowy. Wiele spraw nas wtedy, o ironio, połączyło. Najbardziej miłość do malowania. Mama znalazła w nim swoją ucieczkę od trudnej strony życia. W mozolnym malowaniu kwiatów odnalazła spokój i radość. Miała tę swoją kolorową kwietną krainę, jak swoistą arkadię, gdzie chowała się przed przykrościami, kłopotami i lękiem. Początkowo wstydziła się swoich obrazów, których z czasem powstawało coraz więcej. Po jakimś czasie pozwoliła nam na zwiedzanie swojej krainy, ale nadal skrzętnie chowała ją przed obcymi.
W chorobie Mama wpadała z domownikami w rozmaite konflikty. Na sprzeciw, czy inne zdanie reagowała jak mała dziewczynka. Obrażała się, tupała, płakała, a gdy była wyjątkowo rozdrażniona przybiegała właśnie do mnie, aby pożalić się, uspokoić.
Nasze role odwróciły się. Głaskałam, przytulałam, uspokajałam. Nie potrafiłam denerwować się na taką Mamę –dziecko.
Nie wiem, jaki obraz Mamy pozostanie w mojej głowie po paru latach. O jakiej Mamie będę pamiętała? Teraz w głowie mam rozżaloną, skrzywdzoną dziewczynkę, która nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. A to bardzo boli!
Mam też w pamięci obraz Mamy w różnych okresach jej życia. W każdym z nich pamiętam ją całkiem inną. Wiem jedno; zawsze była bardzo kochana. Najpierw przez rodziców, później naszego Tatę, nas i wnuka.
Mam nadzieję, że przechodząc na drugą stronę czuła nasze myśli i naszą miłość, tak jak czuła nasze dłonie trzymające jej ręce.
Odeszła, jakby wysunęła się ze zbyt długo noszonej sukienki i powędrowała do jednego ze swoich rajskich ogrodów, pozostawiając w mojej dłoni jedynie starą, znoszoną materię.
Mam nadzieję, że w krainie, do której odeszła, odnajdzie swoje pędzle i farby. I tam się kiedyś z nią spotkam.

Wybacz, że obarczam Cię tym trudnym wspomnieniem, ale od czegoś muszę zacząć. To mój pierwszy wkład w nasze przyszłe relacje. Może spróbujemy zaprzyjaźnić się. A co czas przyniesie, zobaczymy.
To chyba dobre fundamenty na których można budować przyszłość. Gizela






                                                                     „ Wierzę w radość ni z tego ni z owego
                                                            w anioła co spadł z nieba by bawić się w śniegu,
                                                          w serce co chce wszystkiego i jeszcze w cokolwiek
                                                                                       w uśmiech...”

                                                                                                                Jan Twardowski



                                                                         Koniec