środa, 27 lipca 2011

Pejzaż retro -odcinek 7 "Wojna"

Brat Mani- Albert Rosmanyi.
Pierwsza narzeczona Szymka- Rosjanka.

        Od paru dni zastanawiam się, jak to faktycznie jest ze mną, czyli „Polką 2007 roku”. Jaka jestem, czy aby typowa? Ostatnio słyszałam, że taki jest tytuł konkursu literackiego, ogłoszonego przez redakcję poczytnego czasopisma. Na początku zaczęłam zastanawiać się, która z kategorii kobiet najbardziej obrazuje współczesną polską kobietę. Czy chodzi o pokolenie 50-latek, pełnych doświadczenia, istniejących jeszcze zawodowo, ale już zmęczonych i zastanawiających się ,czy warto dalej starać się dotrzymać kroku pełnym energii, odwagi i ambicji młodym koleżankom. Czy lepiej iść na wcześniejszą emeryturę i użyć jeszcze trochę życia, zanim zniedołężnienie i choroba przykuje do fotela na kółkach, czy łóżka.
Z roku na rok życie zawodowe nabiera coraz bardziej kosmicznego tempa, a większości moich równolatek, doświadczonych, wykształconych zmaga się z życiem zawodowym i prywatnym.
Już odchowały dzieci. Przeszły wiele kursów. Brakuje im jedynie szkolenia na Bajkonurze. Nawet gdyby zdecydowały się na takie szkolenie, to ze względu na wiek, nie zostałyby przyjęte. A przecież lubią swoją pracę. Chciałyby jak najdłużej być w grze. A może obraz ten powinny wypełniać 30-latki z dylematem „ dziecko czy kariera”. One mają „ warunki”, aby otrzymać zgodę na takie szkolenie. Czy jednak chodzi o świeżą kadrę zawodową , szukającą pracy, startującą właśnie z uniwersyteckich boksów. One również muszą rozstrzygnąć problem – „ być albo mieć”. Piękne dziewczyny zastanawiają się, czy powinny robić to, o czym marzą, a może zajmować się niekoniecznie wymarzoną pracą, ale za to mieć pieniądze na modne ciuchy, dobre kosmetyki. A przecież również kobietami są 70 letnie emerytki. I one, często niezbyt zdrowe, które wstając rano zastanawiają się, czy aby nie strajkuje pobliska przychodnia i wystarczy emerytury na wykupienie recepty, reprezentują część Polek 2007 roku. Ocieram się codziennie o przedstawicielki każdej z tych grup, ale z pewnością najlepiej znam siebie. Jestem kobietą z grupy 50 latek. Mieszkam na Śląsku Opolskim, gdzie kobietę w moim wieku określają dowcipnie jako „dziołchę, której idzie na 60-tkę”. Właśnie zastanawiam się, czy należę do typowych Polek 2007 roku. Niełatwo pisać o sobie. Trzeba odpowiedzieć na pytanie, kim faktycznie jestem. Oprócz imienia i nazwiska. Nie wgłębiając się w szczegóły mogę powiedzieć, że jestem żoną i matką, babcią i teściową, zawodowym kuratorem rodzinnym i kierownikiem ośrodka kuratorskiego oraz córką, siostrą, przyjaciółką, koleżanką, obywatelką…. Znalazłoby się jeszcze wiele ról społecznych, które wypełniam. Etykietki te zdecydowanie niewiele o mnie mówią. Przyszła moja koleżanka, która jest kuratorem społecznym w moim rejonie. Przyszła służbowo. Jej pijaną podopieczną zatrzymano  w parku. Miała przy sobie  dwoje dzieci i trzeba było zadecydować, co z nimi zrobić. Trzecie dziecko-najstarsza dziewczynka, była gdzieś u koleżanki. Dzieci były wystraszone, matka nieprzytomna, a ja chciałam dzieciom oszczędzić domu dziecka. Starałam się odszukać rodzinę, która przygarnęłaby dzieci na czas zatrzymania matki. Nie było to proste. W końcu, gdy dzieci były zaopiekowane, a najstarsza znaleziona i również bezpieczna, to okazało się, że jest bardzo późno. Byłam zmęczona, zestresowana. Nie mogłam o niczym innym myśleć. Rano byłam nieprzytomna, po źle przespanej nocy. Tak to u mnie często wygląda. Mam bardzo stresujące zajęcie. Sprawy są coraz większego kalibru , a ja jakoś, mimo iż pracuję od bardzo dawna, nie uodporniłam się na te nieszczęścia. Praca zawodowa często wysuwa się na pierwszy plan i przysłania sprawy prywatne.
      Od chwili przyjazdu z Bóbrki załatwiłam mnóstwo trudnych spraw; przygotowałam otwarcie sali komputerowej w moim ośrodku kuratorskim, „odwaliłam” dwa zebrania, a od piątku do poniedziałku miałam w domu moją ukochaną szarańczę. Gotowałam, więc całe sagany jedzenia. Na okrągło starałam się utrzymać, jaki taki porządek, co jest sprawą nader trudną przy dwójce budowniczych i olbrzymim kufrze klocków. Poza tym czytałam bajki, udawałam wszelkie możliwe zwierzęta, śpiewałam, tarzałam się po kanapach oraz zdobywałam wiedzę na temat dinozaurów i układu słonecznego. Potem byłam  przepytywana. Nie będę wymieniać więcej, bo lista jest długa. W każdym bądź razie uwielbiam” kajtusiowe narzecze” oraz „kacperkowe wykłady”. Po wyjeździe moich dzieci dom stał się cichy jak grobowiec, a ja nieswoja. Teraz już mi dobrze. Fajnie mieć trochę ciszy i ociupinkę czasu dla siebie! 
Stella twierdzi, że po przyjeździe do Wrocławia, gdy Kajtuś coś zbroi, to na pytanie –– kto to zrobił? –– Odpowiada –– Babi!  I gdzie tu sprawiedliwość? To właśnie wycinek życia Polki 2007 r., ale czy rzeczywiście jestem typowa? Czy tego oczekują redaktorzy gazety? Pewnie nie, więc nie będę stawała do konkursu!

 Wojna

Pociągi nie były już łącznikiem pomiędzy ulicami Lwowa, a
przedmieściem. Pierwsze naloty zdezorganizowały transport.
Gdy na wrześniowym niebie pokazały się srebrzyste stada samolotów, Maria z Szymonem, zatopieni w tłumie innych gapiów, z uwagą śledzili podniebne potyczki. Ludzie wylegli na pobliskie pola w okolicach lotniska. Zadzierali głowy i gromkimi oklaskami nagradzali każdy czarny pióropusz, wykwitający spod srebrnych ptaków z czarnymi swastykami na skrzydłach. Ponura cisza zapadała, gdy ofiarą stawał się polski samolot. Jeszcze wszyscy mieli nadzieję, że spektakl ten zakończy się „happy endem”i wróg zostanie wygnany.


Biegła przez zagajnik. Korzenie drzew, wykrzywione jak palce starca, uczepiły się kurczowo leśnej ściółki. Utrudniały przedzieranie się przez Las Białohorski. Co chwilę potykała się i z trudnością łapała równowagę. Próbowała wydostać się z ranną Halinką do lekarza. Blade dziecko, pospiesznie opatrzone przez sąsiadkę, bezwładnie zwisało z omdlewających rąk.
–– Może i lepiej, że zemdlała –– pomyślała oszukując strach.
Od chwili nalotów uczucie to było wszechogarniające. Rano przyszła znajoma z dzieckiem. Siedziały w pokoju. Rozmawiały. Nagle w rozmowę wdarł się intruz. Najpierw usłyszała brzęk. Był to dźwięk, którego dotąd nie znała. Ni to mucha, ni komar. Niepokojący! Dźwięk narastał. Powietrze zaczynało wibrować. Brzęk zamieniał się w warkot, który wwiercał się w każdą komórkę ciała. Powodował drżenie serca, rąk, kolan. A później usłyszała narastający świst, który zakończył się hukiem. Dom zatrząsł się w posadach. Brzęk tłuczonego szkła był jak wykrzyknik na końcu zdania. Złapała głowę zalęknionej córeczki i zasłoniła swoimi ramionami. Znajoma w ten sam sposób ochraniała niemowlę. Niestety Halinka i mały Marcinek ucierpieli. Halinka była ranna w rękę, a chłopczyk w głowę. Bomba upadła pod okno. Na szczęście nie był to duży pocisk. Jednak odłamki okiennego szkła raniły dzieci. Gdy dotarła do szpitala i oddała dziecko pod opiekę lekarza, dostrzegła, że palce stóp miała zakrwawione i połamane. Od tej chwili musiała pożegnać się na zawsze z obcasami. Połamane palce wykrzywiły się.
        –– Jak korzenie drzew, które je połamały –– myślała wtedy, spoglądając na stopy. Od tej chwili ilekroć patrzyła na swoje stopy, wracał obraz tamtej, leśnej drogi. I była to jedna z jej osobistych, wojennych pamiątek.
Halinka wyzdrowiała, ale na długie lata, na odgłos nadlatującego samolotu dostawała mdłości i bólu głowy.
        Szaro. Poranek przywitał ją chłodem i mżawką. W mieszkaniu panował ziąb. Nie chciało się jej wstawać. Szymon wyjechał, aby załatwiać swoje dziwne, wojenne sprawy. Nie chciał o tym mówić. Ona nie pytała. Martwiła się o teścia, który miał ostre bóle. Lekarz obawiał się raka. W pokoju teścia było cicho, więc nie wchodziła.
–– Po co go budzić, kiedy śpi –– pomyślała, idąc po polana do drewutni.
        Oczy po woli przyzwyczajały się do ciemności. Pod powałą wisiał dziwny kształt. Zamarła. Nogi ugięły się i uklękła na zimnej polepie. Ręce same złożyły się do modlitwy. Odmawiała pacierz za Jana, który wyszedł śmierci naprzeciw, za Szymona, który gdzieś tam na wojennych drogach, za siebie i córkę. Za strach. Na ulicach Lwowa pojawiły się hoże Rosjanki, lansując nową modę. Szczególnie widoczne było to przed teatrem, restauracją. Marię zadziwiały roześmiane kobiety, wysiadające z samochodów lub dorożek w długich, jedwabnych koszulach nocnych. W teatrach królowały falbanki, kokardki i gipiury nocnych koszul. W jednej z fabryk Rosjanie przygotowali pogadankę dla robotników. Gdy mówca wszedł do sali, zastał pomieszczenie wypełnione schludnie ubranymi mężczyznami w koszulach. Niektórzy mieli krawaty i marynarki. Oburzony Rosjanin wycofał się za drzwi.
        –– Kuda tawarisze proletariusze? Priszli tolko burżuje! –– Nie chciał uwierzyć, że to właśnie robotnicy wypełnili salę.
Marii trudno było pogodzić się z nowymi porządkami i prostactwem zalewającym ulice Lwowa. Coraz częściej dochodziły do niej przerażające wieści. Ludzie szeptali o aresztowaniach pracowników naukowych, więzieniach pełnych polskich oficerów, pociągach wywożących polską inteligencję w głąb Rosji. Trwały wywózki. Od wielu tygodni nie widziała się z Lainertami, Georgami i Bartkiewiczami. Gdy poszła w odwiedziny, od dozorcy dowiedziała się, że Bartkiewicz wraz żoną i córkami; Basią oraz Melą oraz całym transportem innych pracowników uniwersytetu, został wywieziony na Syberię. Wśród wywiezionych był też Kotula. Odtąd spali w ubraniach i butach, aby nie zostali zaskoczeni i wywiezieni w piżamach. Pod ścianą stała dyżurna walizka z najpotrzebniejszymi rzeczami. Sowieci dawali na zebranie się 15 minut, po czym wyrzucali z domu. Aby przetrwać, trzeba było być przewidującym. Szymon dobrze znał mentalność Rosjan. Wychowywany w Rostowie wiedział, że prości żołnierze, nie dyskutują z „panami”, jak nazywano inteligencję. Wyrwany z lepianek, obłożonych krowim łajnem ziemianek, motłoch, szedł na wojnę, aby niszczyć panów i to co pańskie. Przymierający głodem chciał mścić się za swoją poniewierkę. Za pokolenia, które głodowały przed nim. Jakby mógł odkupić cierpienia przodków. Tych, którzy umierali, cierpieli i płodzili kolejnych niewolników.
        Hala wraz z innymi dziećmi uczyła się. Nauka szła jej wspaniale i w ciągu roku robiła po dwie klasy. W szkole urzędowym językiem był ukraiński. Dziewczynka niechętnie posługiwała się szeleszczącymi, jak jesienne liście słowami. Ciągle była karcona z powodu posługiwania się w szkole językiem polskim. Jednak nauczyciele mieli słabość do zdolnego dziecka i przez palce patrzyli na nikłe postępy w przyswajaniu ukraińskiego. Nigdy, więc nie nauczyła się tego języka, pomimo iż z innych przedmiotów, jak gąbka wchłaniała wiedzę.
Pociągi znowu jeździły regularnie. Maria z Halinką szły na dworzec. Za sobą miały mroźny dzień na ulicach Lwowa. Gdy dochodziły do głównego holu usłyszały rozmowę dwóch kolejarzy.
        –– To niemożliwe, aby tak traktować dzieci –– powiedział wyższy mężczyzna.
        –– Świat się kończy!
        –– Jestem nie taki znowu młody, ale jeszcze nic tak mnie nie poruszyło –– odpowiedział niższy.
        –– Wstyd się przyznać. Płakałem jak niemowlę. Widziałem te stosy zamarzniętych trupków, wyrzucanych z wagonów na perony.            Już trzy dni stoją na stacji.
Kto może, wrzuca jedzenie. Mimo, że pilnują, udaje się pomóc przynajmniej garstce tych, które jeszcze żyją. Marii też udało się dotrzeć do wagonu. Przyjechały do domu jedynie z jednym bochenkiem chleba. Z okolicznych wsi dochodziły przerażające wieści. Ukraińscy nacjonaliści mordowali Polaków. W wielu chałupach odbywała się prawdziwa „ rzeź niewiniątek”. Ojcowie zarzynali córki, mężowie żony. Sąsiad mordował sąsiada. Banderowcy budowali przyrzeczoną „Samostijną Ukrainę. Polacy nie pozostawali dłużnymi. Mścili się za mordowanych braci! Płonęły całe wioski. Młodzi ludzie siwieli w jedną noc, obserwując z ukrycia śmierć swoich bliskich. Zaczęły się akcje odwetowe. Ukraina znowu spływała krwią. Polityka i rządzący po raz kolejny poróżnili tych, którzy przez wiele lat zgodnie żyli obok    siebie. Wspólnie bawili się, wspólnie świętowali. Rodzili się i umierali. Ramię w ramię, płot w płot. Szymon zarabiał na skromne jedzenie, malując święte obrazy, odnawiając cerkwie. Dzięki temu parokrotnie uniknęli wywiezienia w mroźną Tajgę.

        Jestem dziś jak ta pogoda za oknem. Może nie powinnam przesyłać smutnego nastroju. Jest to jednak potrzeba mojej duszy. Dzielę się, czym mogę. Zazwyczaj staram się dzielić radością. Teraz jednak moją radość przysłania smutek. Opiszę zdarzenia, które jak lawina przetaczają się przez nasze życie i to jeszcze nie koniec. Jest jak na  huśtawce. Nie wiem, czy dobre osładza smutne, czy jest odwrotnie, ale dzieje się... Zacznę od smutnego; otóż, Mama Andrzeja zaniemogła. Wzięli Ją do szpitala. Właśnie minął drugi miesiąc i końca nie widać! Poszła  do szpitala z powodu zasłabnięcia. Okazało się, że w sercu zbiera się płyn. Potem, w trakcie leczenia, odkryli wodę w płucach. Parokrotnie ściągali ten płyn. Na płucu, na wysokości serca odkryli też guzek. Wysłali płyn na badanie. Wynik był optymistyczny. Nie ma komórek rakowych. Natomiast znaleźli je, w niewielkich ilościach  w jajnikach.. Ordynator wydzwania po całej Polsce, przyjeżdżają na konsultację profesorowie..... Nie można zrobić żadnego zabiegu, bo Teściowa jest w bardzo złej kondycji fizycznej! Nie wiedzą skąd ta bardzo zła kondycja. To, co odkryli, nie świadczy o tak złym stanie. Stan psychiczny wydaje się dobry.- Na zewnątrz! Co w środku, trudno określić.  Mama czuje się coraz gorzej. Czuję wielką bezsilność! Jestem człowiekiem czynu; coś zrobić, załatwić, itd. A tu na razie nic się nie da. Podobno żadna klinika w takim stanie nie przyjmie pacjenta. Już były prowadzone z nimi rozmowy. Andrzej twierdzi, że musimy czekać. Ale na co? Na lepszą kondycję się nie zanosi! Jest mi Jej bardzo żal. Czuję duży smutek, mimo iż nigdy nie byłam ze swoją teściową blisko. Relacje pomiędzy nami były od wielu lat bardzo poprawne. Nawet myślę, że w końcu mnie polubiła, pomimo iż początki były trudne. Jesteśmy z całkiem innej bajki! Trudno, więc  dziwić się, że przez trzydzieści trzy lata nie wypracowałyśmy przyjaźni. Ale szanujemy się nawzajem! Staram się wspierać Andrzeja i pomagać mu w opiece nad mamą. I tylko tyle mogę... 
        Dla równowagi podzielę się również radością.
Mój syn jest w ciąży!!!! Nie dosłownie, bo w ciąży oczywiście jest Karolina, ale tak jakby był. To głównie On cieszy się z dziecka. Karola bardziej jest przerażona. Boi się. Najbardziej porodu. Słucha jakiś bzdur, wyolbrzymia wszystko i ma mdłości. Cieszę się bardzo, oczywiście nie ze złego samopoczucia Karoli, ale  z wieści, bo uważam, że nie ma większego szczęścia jak urodziny dziecka. Będzie kolejny smyk do kochania! Wreszcie może coś zdecydują w sprawie zalegalizowania swojego związku. Do tej pory zachowywali się jak rozkapryszone dzieci. Nie mogli zdecydować się, pomimo upływu 5 lat wspólnego życia. Widocznie Bozi znudziło się patrzenie na ich wyczyny i dała kopa.
Jestem z Karolą w dobrych relacjach, pomimo iż również my jesteśmy z innej bajki, ale jakoś do tej pory się udaje. Przytulam ją i uspokajam. Wiem, że z czasem i ona zacznie cieszyć się z dzidziusia, gdy tylko mdłości i zaskoczenie miną. Przecież nie jest nastolatką. Skończyła studia i może sobie wszystko dobrze poukładać. Lucjan będzie teraz pracował we Wrocławiu. Od poniedziałku zaczyna nową pracę. Chcą razem tam wyjechać. Na razie Karolina pracuje, ale też stara się o pracę we Wrocławiu. Będę przynajmniej miała wszystkie dzieci w jednym miejscu! Opisałam moje aktualne smutki i radości. Gdy jest mi trudno, myślę o Bieszczadach. Gdy mi wesoło, też o nich myślę.
Wczoraj był ciepły i słoneczny dzień. Wszystko tonęło w złocie! Pomyślałam sobie o Le Grażu!
           
Ten krótki, zimowy dzień był wyjątkowo ciężki. Szła pod wiatr. Jej lekki paltocik przewiewały mroźne podmuchy. Czuła je aż w kościach. Zadymka nabierała siły, gdy dochodziła do cmentarza. Na policzkach zamarzały łzy. Po głowie tłukło się jedno pytanie
        –– Co ma zrobić? –– Nie znajdowała odpowiedzi. Już sprzedała wszystko, co tylko nadawało się do sprzedaży. Zima była wyjątkowo ciężka. Wszędzie panował głód. Wszystkie przedmioty szły za bezcen, byle tylko sprzedający chcieli dać jakąkolwiek żywność. W oczach ciemniało z głodu. Miała wrażenie, że na darmo walczy z wiatrem, bo zamiast posuwać się do przodu, ciągle stoi w miejscu. Szła prosić zaprzyjaźnionego gospodarza o garść ziaren pszenicy, byle zgotować zupę, albo upiec placki na płycie pieca. Już parokrotnie otrzymała żywność za darmo. Wyżebrała! Ostatnio gospodarz z zaciętą miną poinformował, że na tym koniec. Wiedziała, że tym razem nic nie dostanie. Ale musiała spróbować. Ona się nie liczyła, to córka musiała coś jeść. Maria często teraz oszukiwała głód laskami cynamonu, który żuła, byle uśmierzyć ból szarpiący wnętrzności. Uczepiła się jedynego ratunku, Boga.
        –– Ojcze nasz… –– szeptała zamarzniętymi wargami. –– Panie nie daj zginąć. Ześlij wybawienie! –– Poślizgnęła się o zamarzniętą grudkę i o mały włos byłaby upadła. Przetarła mokre oczy i spojrzała pod nogi. Na ziemi, przysypany śniegiem, leżał papierowy banknot. Cud! –– Dzięki za ocalenie! –– Z wdzięcznością wzniosła oczy ku ciężkim, czarnym chmurom.
        Leżała, ścięta wysoką gorączką. Szymon chodził na palcach i poił ją gorącą herbatą, zaparzoną z ususzonych liści truskawek i poziomek. Martwił się. Lekarz też martwił się.
        –– Ciężka grypa – powiedział.
        –– Nie ma na nią innego ratunku, jak aspiryna i napoje. Organizm sam musi zwalczyć chorobę, ale do tego trzeba mocnego organizmu.
        Maria była szczupła, jak trzcina. Wojna wyssała nie tylko rumieńce, ale i pozbawiła ją większości krągłości. Na łóżku leżał blady cień kobiety. Zapadła w ciemność. Widziała siebie, idącą grzbietem góry. Powietrze było ciężkie. Tak trudno było oddychać. Nagle stopa ześlizgnęła się z wąskiej ścieżki. Poczuła, że leci w przepaść.
        –– Chyba zginę! –– Pomyślała z wielkim żalem. Ale oto zza skały wychyliła się Hala. Ostatkiem sił udało się złapać ją za najmniejszy palec drobnej dłoni. Przestała spadać! Nagle, gdzieś z bardzo daleka usłyszała męski głos.
        –– Myślę, że gorączka spada. Będzie dobrze!––
        Kupili krowę. Dziwne stworzenie w czarno-białe ciapki odgoniło widmo głodu. Wieczorami spało sobie w szopce, a we dnie chodziła z nim na kolejowy nasyp, gdzie trawa była najlepsza.
        Białe mleko było wybawieniem. I dla Halinki i dla nich. Nadmiar wymieniali na inne produkty. Nie znała się na hodowli zwierząt, ale, jak mówiła jej matka –– „mus, to wielki pan”. Schowała, więc bardzo głęboko rodową dumę i pasła stworzenie, które ratowało ich z opresji. Zamyślona szła stokiem, trzymając w ręku twardy powróz, na którego końcu uwiązana była krowa. Co chwilę schylała się i zrywała cienkie blaszki szczawiu. Na zupę.
        –– Warum die Ku fres nicht die grass? –– Usłyszała za plecami i odwróciła się.
Wystraszona, próbowała przypomnieć sobie język, który kiedyś bardzo dobrze znała. Część rodziny posługiwała się często językiem niemieckim. Przecież wywodziła się z Wiednia.
        –– Die grass is sauer! –– Powiedziała, zrywając trawę. Prosta czynność odblokowała pamięć.
Maria po raz pierwszy tej wojny, oko w oko, spotkała się z niemieckim żołnierzem. I wtedy, kiedy na kolejowym nasypie nieudolnie próbowała układać niemieckie zdania, nie przypuszczała, że niedługo sama będzie musiała pod jednym dachem mieszkać z przedstawicielem tych, którzy zburzyli spokój Jej i innych. A odświeżony obcy język będzie towarzyszył jej przez wiele lat.
        –– Szach i mat! –– Usłyszała dziecięcy głos zza drzwi pokoju, w którym już od dłuższego czasu kwaterował Herman Zweig. Niemiecki oficer był miłym, spokojnym człowiekiem, tęskniącym za swoją rodziną. W cywilu był nauczycielem i humanistą. W małym, niemieckim miasteczku pozostawił swoją 6 letnią córeczkę, dwuletniego synka i ukochaną żonę Urszulę. Od kiedy został zakwaterowany w ich małym domku, starał się jak najmniej przeszkadzać. Twierdził, że przykro mu, iż przez niego muszą gnieść się w pozostałych pomieszczeniach.
        –– Pani Mario –– mówił cicho –– wojna, to nieszczęście! Wy cierpicie, my cierpimy! W dodatku dla naszego narodu wojna nie może skończyć się dobrze. Jak patrzę na pani córeczkę, która ogrywa mnie w szachy, to myślę ,że to nie my wygramy tę wojnę. Dla mnie najważniejsze jest, abym jak najszybciej spotkał swoją rodzinę. Nikt mnie nie pytał, czy chcę ubierać mundur. Nie miałem wyjścia. Obóz, albo mundur. A teraz zastanawiam się, czy mogę o sobie powiedzieć, że jestem porządnym człowiekiem. Jeśli nawet tak, to jak długo nim będę? Czy wojna nie zmusi mnie do zrobienia czegoś, po czym nie będę mógł sobie spojrzeć w oczy? Czy będę musiał walczyć o przetrwanie? Jak długo jeszcze będę mógł powiedzieć o sobie, że jestem porządnym człowiekiem?


        –– Nasypali piasku! Ty chyba zwariowałaś! Mam żonę, która chce zostać zdrajcą! Jaka z ciebie Polka? – Reakcja Szymona na pytanie, czy nie wpisać się na listę osób mających w sobie trochę krwi austryjackiej, była jednoznaczna! Trzaśniecie drzwiami było jak wykrzyknik i wzmocnienie podniesionego głosu. Podkreślało oburzenie.
        –– Ja tylko chciałam abyście mieli trochę łatwiej, aby Halinka nie głodowała, abym nie musiała codziennie drżeć o ciebie! ––Wyszeptała do zamkniętych drzwi. W ogrodzie Szymon z pasją kopał kamień.

        W maju 1942 roku z Warszawy Szymon przywiózł bratanka- Mariana Szymańskiego i smutną wiadomość.
        –– Wiesz Maniu –– mówił do żony –– Gienia powiedziała, że w sierpniu 1940 roku Kazika złapano na ulicy i zamknięto na Pawiaku. Zanim zdążyła załatwić pieniądze na wykupienie z więzienia, przewieziono go po 6 tygodniach do Oświęcimia. Szkoda, że wcześniej nie dowiedzieliśmy się, może nam udałoby się coś załatwić. Teraz możemy tylko czekać. Postanowiłem pomóc bratowej i zabrałem Marysia do nas. Może odpocznie, nabierze sił na wsi. Takie z niego chuchro! –– Smętnie pokiwał głową.
        –– A co z twoją bratową? –– Zapytała zaniepokojona.
Lubiła drobną, delikatną, cichą i miłą żonę Kazimierza. Pamiętała ją sprzed wojny. Kojarzyła się jej z kruchą, porcelanową laleczką kręcącą się w kółko na wieczku pozytywki, w lwowskim buduarze mamy.
        –– Bratowa została w domu z dwuletnią Małgosią. Bała się z malutką jechać tak daleko. Cały czas ma nadzieję, że Kazimierz lada dzień wróci. Nic przy nim nie znaleźli. Gienia szybciej da sobie radę z jednym dzieckiem. Maryś pobawi się z Halą, nabierze rumieńców i trochę ciała. –– Odpowiedział na pytanie żony.

        Hala miała nareszcie brata! Cieszyła się, że nie jest sama. No, może nie tak wyobrażała sobie rodzeństwo, ale czy miała jakiś wybór? Z całą pewnością wolałaby niemowlę, które woziłaby, przebierała. Mogłaby też być mała dziewczynka w sukieneczce z falbankami, która miałaby długie, kręcone włosy. Ile fryzur mogłaby wtedy zrobić, ile kokard nawiązać! Maryś był jedynie dwa lata młodszy. Miał krótkie włosy i porozbijane kolana. Nie lubił lalek. Wolał całymi dniami wspinać się na owocowe drzewa i łapać żaby w pobliskim stawie.
Ale Halinka nie ustępowała mu w wymyślaniu zabaw! Gnali w sznurkowych powozach. Raz jedno było koniem, innym razem drugie. Łapali żaby, bawili się w „chowanego”, czytali. Do kina brał ich Zbyszek Bajcar, syn kuzynki Mani, mieszkającej koło Białohorskiego lasu. Zbyszek był trochę od niej starszy. Nie raz Maria zostawiała Halę pod opieką Zbyszka. Chłopiec był poważny, odpowiedzialny. Niewysoki, krępy, krótko trzymany przez rodziców, nie raz obrywał za niesforność i zwariowane pomysły Hali. Mimo tego lubił kuzynkę.
Hala z kolei lubiła ciotkę Maryśkę i wujka Franka oraz Zbyszka – rodzinę Bajcarów. Wesoła, zakochana para, miała za sobą romantyczną historię. Byli kuzynostwem. Zakochali się w sobie będąc prawie dziećmi. Mimo protestu rodziny i niestosowności całej sytuacji, postanowili się pobrać. Zbyt bliskie pokrewieństwo wykluczało taką sytuację. Jednak zakochany Franciszek postanowił uzyskać zgodę Papieża. Jak postanowił, tak zrobił i zdobył ukochaną Maryśkę.
Maria Bajcar była zawsze wesoła i roześmiana. Często śpiewała lwowskie, batiarskie piosenki i „ do poduszki” czytała bajki. Była niewysoką, ciemnowłosą kobietą, mającą w jednym zanadrzu śmiech i płacz. Franek z kolei był wysokim, szczupłym mężczyzną, niesamowicie zazdrosnym o żonę. Dom ich lśnił czystością i tętnił życiem. Oboje byli bardzo gościnni i Maria z Halą dobrze czuły się, przekraczając próg ich domu. Szymon też był tu częstym gościem.

        Lato minęło niespodziewanie szybko. Marian zatęsknił za matką, Warszawą, małą siostrą. Bratowa Szymona słała smutne listy. Bała się o syna. Tęskniła za nim. Kazimierz nie wracał. Nie pisał. Wieści o Oświęcimiu były przerażające. Szymon nie miał wyjścia. Pewnego jesiennego dnia spakował walizkę i wsiadł z Marianem do pociągu.
Parę miesięcy wspólnego pobytu zrodziło pomiędzy Halą, a Marysiem wyjątkowa więź, która przetrwała wiele, wiele lat. Krewki temperament Szymona o mały włos spowodowałby nieszczęście tej jesieni.
Wracał późnym popołudniem ze Lwowa. Pociąg zatrzymał się w Zimnej Wodzie. Szymon lekko wyskoczył na peron. Pomimo dawnej kontuzji, która czasem silnym bólem dawała znać o sobie, poruszał się lekko i tylko od czasu do czasu nieznacznie utykał. W poczekalni dworcowej znajomy banszuc drzemał nad kuflem piwa. Przechodząca stara kobieta niechcąco zahaczyła go koszem pełnym jabłek. Zbudzony, zerwał się z wrzaskiem i wytrącił staruszce koszyk. Jabłka rozsypały się po poczekalni. W Szymonie zawrzała krew.
        –– Ty pijanico! –– Wrzasnął i zrzucił czapkę z głowy banszuca. Po czym podeptał ją, wykrzykując. –– Tu nie Niemcy, a starym ludziom należy się szacunek, szczególnie kobietom. Ta pani mogłaby być twoją matką. I jakbyś się wtedy czuł, gdyby ktoś ją tak potraktował?
        –– Her Szymański! –– Zdębiały banszuc zatrząsł się ze złości. –– ty byś się uspokoila. Masz szczęście, że ciebie znam i wiem, że to tylko glupota. Ty glupia Polak. Zrobisz to innym i kulka w lep!
Maria zbladła jak ściana i o mało nie zemdlała, gdy usłyszała od kasjerki całą historię. Zbeształa męża i kazała przysięgać, że nigdy już czegoś podobnego nie zrobi.
        Koniec 1942 roku był trudny. Wieść o śmierci Kazika była dla Szymka kolejnym wstrząsem. Przeżył ją tak samo mocno, jak śmierć rodziców i córeczki. Maria, Szymon i Halinka z biegiem czasu nauczyli się żyć w wojennej rzeczywistości. Hala rosła. Zdolności manualne pozwoliły jej biegle władać drutami i szydełkiem. Maria pruła stare swetry, z których dziewczynka wyrabiała szaliki, czapki i rękawiczki. Wymieniały je później na żywność. Czasami sąsiadki przynosiły swoje stare wełniane ubrania, które dziewczynka przerabiała na nowe. W ten sposób było trochę lżej. Z wschodniego frontu coraz częściej wracały pociągi pełne rannych, niemieckich żołnierzy. Wróciła rodzina Bartkiewiczów. Jednak nie było wśród nich ojca i sympatycznego pracownika uniwersytetu- Kotuli. Nie przetrwał mrozów, głodu, chorób. Wróciła jego żona i obydwie córki. Bartkiewiczowa zamknęła się w sobie. Przygarbiła się i posiwiała. Sprawiała wrażenie staruszki, choć zaledwie minęło jej pięćdziesiąt lat. Nie chciała opowiadać o okresie poniewierki. Denerwowała się, gdy córki opowiadały Marii o pobycie w Rosji. Historie kuzynek były przytłaczające. Wiało z nich ogromnym smutkiem i tragedią ludzką.
Zaczęto kopać schrony, okopy. Niemcy wymagali, aby z każdej rodziny przynajmniej jedna osoba brała udział w przygotowaniach do zbliżającego się wschodniego frontu.
Maria nie potrafiła pracować kopaczką. Po dniu spędzonym przy kopaniu rowów, miała posiniaczony i obolały brzuch.
–– Niech Mamusia zbiera kamienie. Ja będę kopała! –– Krzyknęła z ganku Halinka, gdy Maria następnego dnia ociężale zaczęła przygotowywać się do wyjścia.
I tak zostało. Sprytna Halinka dużo lepiej dawała sobie radę z kopaniem. Maria była jedynie do pomocy. Wstydziła się tego, że nie daje rady, że córka ją wyręcza. Jakby nie wypełniała dobrze swojej roli. Roli matczynej i ochronnej. Szymona znowu nie było. Jeździł gdzieś pociągami, coś woził, gdzieś przepadał na całe tygodnie. Gdy zaniepokojona złamała swoje zasady i zaczęła pytać, lakonicznie odpowiedział.
–– Wiesz, nie chcę cię okłamywać. Lepiej abyś nie wiedziała. Tak będzie bezpieczniej. Zarówno dla ciebie, jak i dla mnie. –– Więc przestała pytać.


Drewniany domek, co chwilę trząsł się w posadach. Bomby padały na pobliskie lotnisko, dworzec kolejowy, tory.
Mieszkali zbyt blisko torów, by czuć się bezpiecznie. Już nie odróżniali, które warkoty pochodzą z sowieckich, a które z niemieckich maszyn. Wszystko stanowiło zagrożenie. Każdy warkot, zarówno z powietrza, jak i z ziemi.
Zawierucha wojenna zawracała i pochłaniała wszystko, co znalazło się w zasięgu żelaznych maszyn. Bomby i kule nie rozróżniały swoich i obcych.

        Dzisiejsza wiadomość nie będzie wesoła, bo moje myśli i przeżycia ostatnich dni są niewesołe. Wszystko zaczęło się od  4-go listopada. Tak naprawdę, to dużo wcześniej, ale niewesoły finał zaczął się właśnie wtedy. Mama Andrzeja przestała walczyć! Dziwna to była niedziela. Nie chciałam jechać do szpitala, bo wiedziałam, że szykuje się cała rodzina, a wiem, jak takie pochody męczą osobę chorą. Andrzej miał jechać później, ale wezwała go siostrzenica.
–– Wujek, przyjedź, bo oni ją tu wykończą! ––Płakała do słuchawki.
Ze szpitala Jędrek przyjechał zdenerwowany.
–– Było trudno! ––Powiedział. –– Ale jakoś wytłumaczyłem, że nie powinni lamentować przy mamie. Ojciec trochę histeryzował. Chyba w końcu dotarło do niego, że stan mamy jest poważny. Biegał bez sensu po korytarzu. Powiedział mamie –– będę wdowcem.
Widziałam, że niepokój o matkę i szpitalna awantura, wyprowadziły go z równowagi.
–– Gadają głupstwa, bo nie radzą sobie ze swoją bezsilnością. Reagują, jak potrafią. Widocznie nie mogą inaczej –– próbowałam uspokajać.
        Nastrój do późnego wieczora był przygnębiający. Od 5-go teściowa trafiła z powrotem na R-kę. Wczoraj był pogrzeb. Jestem bardzo zmęczona. Jest mi smutno i mam wiele różnych refleksji. W tych ostatnich dniach starałam się, dać Jej to, co sama chciałabym, otrzymać od bliskich. Od 5-go trzymałam Ją za rękę. Pilnowałam, aby zawsze ktoś przy Niej był.  W czwórkę, bo wraz z Andrzejem, jego najmłodszym bratem i siostrzenicą, Basią, zmienialiśmy się przy łóżku chorej. Pozostało nam jednak tylko towarzyszenie w zmaganiu o każdy oddech. Łapała go szeroko otwartymi ustami, jak spragniony wędrowiec chłodną wodę, unosząc dziwnie język, aż do podniebienia.
Czułam skrępowanie, obserwując skręcony czubek języka. Przypominał mi się obraz z dzieciństwa. Rodzice w tym czasie hodowali kury. Małe kurczęta często padały, zarażając się pasożytami. Aby temu zapobiec, ojciec wyciągał z ich gardełek czerwone robaczki, okręcając je w przełyku białą nitką. Otwierał palcami małe dziobki, a cieniutkie języczki kurczaczków trzepotały w powietrzu. Nie wszystkie przeżywały. Teraz patrzyłam na obrzmiałe nogi, nienaturalnie wypełnione płynem. Wyglądały, jak zbyt mocno napompowane balony. Zalewały stopy i wystawały nich jedynie palce stóp, bordowe, dziwnie podkręcone. Na spuchniętych dłoniach zmieniały się kolory. Z dnia na dzień coraz bardziej przypominały barwę czarnych jagód. Gdy ich dotykałam były zimne jak lody. Brałam je w dłonie i rozcierałam, a wtedy na moment nabierały bledszej barwy i odrobinkę ciepła, życia. Gdy z powrotem spoczywały na łóżku, znowu siniały, martwiały. Od czasu do czasu otwierała oczy, jakby sprawdzała, czy ktoś Jej towarzyszy. W końcu i spojrzenie zaczęło być nieobecne. Poprosiłam Andrzeja o wezwanie księdza. Biedak nie miał siły towarzyszyć przy „namaszczeniu chorych”. Zostałam ja i ksiądz. Nie jestem pewna, czy Mama rozumiała, co się dzieje. Już wtedy zawieszona była pomiędzy obu światami. W zamglonych oczach, które machinalnie, od czasu do czasu otwierała, widać było małą iskierkę wiecznego światełka.
Następnego dnia, rano, Basia przesłała wiadomość, że jest lepiej.  Ale to była typowa poprawa przed końcem. Jakby zbierała wszystkie siły przed  ostatnią podróżą. Tylko przez godzinę złapała kontakt z Basią i Adamem. Odeszła chyłkiem, gdy Adam wyszedł na papierosa, o godzinie 16.15, w dniu 7 listopada. Była w szpitalu równo dwa miesiące. Przyjechaliśmy 5 minut po Jej przejściu na drugą stronę. Mogłam jedynie pożegnać Ją i potowarzyszyć przez dwie godziny, zanim przewieziono ciało do prosektorium. Dzisiaj jest już po smutnych uroczystościach. Rano zapaliliśmy światełko na grobie, obsypanym górą kwiatów. Tak sobie myślę, że mimo wszystko, byłam dla Niej dobrą synową. Nigdy nie powiedziałam złego słowa. Nigdy nie zrobiłam Jej żadnej przykrości, oprócz tego, że zabrałam Jej syna. Przynajmniej tak myślała, a szkoda! Mogła zyskać córkę! Jest mi smutno, że tylko tyle mogłam zrobić!. Jestem jednak, mimo wszystko, bardzo spokojna. Na koniec zrobiłam wszystko, co zrobić powinnam. To było moje podziękowanie za wszystko! W przyszłości chciałabym, aby ktoś robił dla mnie to samo; cicho towarzyszył mi w odchodzeniu, trzymając mnie za rękę! I dobrze byłoby, jakby jeszcze ciepło o mnie pomyślał! Wybaczcie moje smutki, którymi się dzielę. Właśnie w takim miejscu życia jestem. Na dworze przyroda zasypia! Zasnęła też moja Teściowa.






3 komentarze:

  1. Czytam, czytam o Tobie i o Maryni, z zapartym tchem, dzięki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak to jest w życiu... radość miesza się ze smutkiem... Dziękuję ta te historie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mario, Inkwizycjo- jeszcze raz muszę napisać, że cieszę się, że mój " Pejzaż retro " zainteresował Was.

    OdpowiedzUsuń