środa, 6 lipca 2011

"Pejzaż Retro" odcinek 2


        Ostatnio, razem z moją przyjaciółką Elą, byłyśmy na pogrzebie ojca koleżanki. Uroczystość pogrzebową prowadził bardzo mądry ksiądz.  Jeszcze nigdy  nie spotkałam się / oprócz słów Jana Pawła II / z takim „dobrym” podejściem do ludzi, życia i Boga. Dobroć i mądrość emanowała od Niego. Nic nie uciekało, nie rozmywało się. Mówił o dobroci, którą dzieli się każdy człowiek z innymi, o darze największym- przyjaźni i miłości człowieka do człowieka. Każde słowo docierało do mnie nie zamazane, nie rozmyte. Nawet modlił się „ze zrozumieniem”. Nie klepał  pacierzy, ale prawdziwie rozmawiał z Bogiem. Na koniec prosił o dar dla nieboszczyka taki, jaki każdy chciałby otrzymać na swoim pogrzebie; modlitwę, komunię, serdeczną myśl itd. Prosił też, aby każdy podziękował osobom żyjącym za dar wsparcia, dobroci, zrozumienia, miłości, uśmiechu, radości i innych wzbogacających nasze życie niematerialnych podarków, ofiarowanych nam przez innych. W tym momencie obydwie jednakowo zareagowałyśmy... I takie momenty w życiu są wspaniałe. Parę dni później otrzymałam spóźniony prezent od innej mojej koleżanki –– książeczkę ze  złotymi myślami na temat przyjaźni, z dedykacją; „ dzięki za dar przyjaźni i za to, że jesteś”. Wzruszyła mnie bardzo...Tak rzadko mówimy ludziom; wzbogacasz moje życie swoim uśmiechem, optymizmem, swoją obecnością...Ale dość smutnych myśli. Wracam do wspomnień.

 Panna Mania

        Maria już parę lat bawiła się rolą panny telegrafistki. Polubiła tę pracę. Prócz przekazywania depesz, zajmowała się wywieszaniem aktualnych rozkładów jazdy, wypisywaniem biletów. Lubiła odgłosy dworca. Obserwowała tłumy ludzi spieszących się na perony i wychodzących z przyjeżdżających pociągów.
        –– Jak fale przypływu i odpływu – myślała o barwnych tłumach, przemieszczających się na terenie dworca. Czasem obserwowała poszczególnych podróżnych i zastanawiała się nad tym, kim są, jakie prowadzą życie, czy są szczęśliwi.
        Lubiła przestronne wnętrze dworca, wysokie sklepienia, obłożone ciemną boazerią wnętrze poczekalni. Nie przeszkadzała jej praca na dwie zmiany. Natura szybko wpasowała się w rytm 12 na 24. Kiedy brała urlop i starała się wrócić do prawidłowego rytmu życia, nie potrafiła. Z książką w ręku spędzała noce, była senna we dnie.
Czas mijał. Praca dawała środek utrzymania, zadowolenie, a także możliwość bezpłatnego poruszania się po kraju. To lubiła najbardziej. Najczęściej jeździła do kuzynek w Przemyślu. Lubiła towarzyskie życie kuzynek, ciotkę, w której salonie często przewijały się ciekawe postaci. Były tam i tańcujące wieczorki. Próbowano Maniusię wyswatać.
        ––  Bój się Boga, Maniusiu, czyś ty zmysły postradała, że nie chcesz iść za mąż? –Gderała ciotka Mela i zza okularów spoglądała na Marię. –– Jak tak sobie na ciebie patrzę, to widzę, że całkiem wdałaś się w Waltera. Jemu też nigdy nie spieszyło się do żeniaczki. Nic dziwnego, że tak późno związał się z Anną. No, ale to był w końcu mężczyzna. Przystojny mężczyzna. Szkoda, że tak szybko was osierocił!– Zza paska wyciągnęła haftowaną chusteczkę, dyskretnie wytarła oczy i pociągnęła wydatnym nosem.
        –– Widzisz dziecko –– Mela z dezaprobatą kręciła lekko głową, przenosząc spojrzenie z haftowanego właśnie obrusa na zniecierpliwioną Marię. –– Kobieta, to co innego. Uroda mija szybko, posagu nie masz wielkiego, to i nie przebieraj. Już za parę latek i warkocz posiwieje i skóra zwiędnie! –– Nie przebieraj panno, abyś nie przebrała, abyś za kanarka, wróbla nie dostała”–– zaśpiewała cienko.
        –– Cioteczko, przyjdzie czas na męża. Ja nie chcę starego. Nie będę mu prała, za przeproszeniem cioci, kalesonów i parzyła ziółek. A ciocia, to tylko przedstawia mi samych łysych wdowców. Nic dziwnego, że Antosia zawsze mówiła; Maniu nie liż wałka, bo łysego męża dostaniesz. Nie chciałam słuchać, to i mam za swoje. –– Próbowała rozładować sytuację wicem. Do pokoju weszła kuzynka Hanka.
        –– Mamciu, Mania ma już swojego kandydata– roześmiała się.
–– Nic dziwnego, że pana mecenasa odprawiła z kwitkiem, kiedy o innym myśli. Opowiedz Maniusiu swój dzisiejszy sen. Proszę cię bardzo pięknie. Niech mateczka też się pośmieje.
Marysia uśmiechnęła się na samo wspomnienie.
– Och proszę cioci, to było wyborne. Niech sobie ciocia wyobrazi; jestem w kościele, niby przed ołtarzem. Mam kostium żółty, kapelusz zielony, czerwone buty i rękawiczki, amarantową woalkę. Istna papuga! Czekam na oblubieńca. Nagle wchodzi przystojny brunet. Ma wzrost średni, z jakieś metr siedemdziesiąt, siedemdziesiąt siedem może. Jest w ciemnym garniturze. W butonierce tkwi róża, a w ręku ma kule. Po prostu  i n w a l i d a! Przykuśtykał pod ołtarz i mówi do mnie; „przysięgam tobie miłość do końca mych dni”. I obudziłam się! Ale twarz pamiętam. Widać nawet we śnie nie stać mnie na normalnego kandydata, tylko na inwalidę – zażartowała.
  
        I znowu umknęło trochę czasu. W moim życiu czas mknie jak kometa. Myślę, że w Bieszczadach płynie on wolniej. Teoria o względności czasu jak na dłoni.
        Bieszczady zobaczyłam i zakochałam się w nich bez pamięci. Było to wiosną 2004 roku. Przeszłam właśnie ciężkie zatrucie salmonellą. Ledwie z tego wyszłam. Nie miałam sił, ani czasu na urządzanie świąt. Postanowiłam poszukać jakiegoś domu wczasowego lub pensjonatu, aby tam świętować.. Oczywiście zrobiłam to przez internet. Pomyślałam, że chciałabym poznać Bieszczady. Mam ochotę na naturę, niezbyt wysokie góry i coś innego niż znam. Podświadomie ciągnęło mnie na wschód. Weszłam w stronę internetową Bieszczadów i po kolei zaczęłam otwierać strony pensjonatów. Było parę interesujących propozycji. Jednak nie potrafiłam się zdecydować. I nagle weszłam na stronę „Le Graż- Dom Pracy Twórczej”. Zapoznałam się z propozycjami gospodarzy, poczytałam wypowiedzi ludzi, którzy tu już byli. Pomyślałam sobie, a w zasadzie poczułam, że to właśnie to miejsce, gdzie powinnam poczuć się dobrze! Ucieszyłam się, że wyrażono zgodę na nasz przyjazd. Klamka zapadła!
Nie zapomnę pierwszego wrażenia, gdy późnym popołudniem znaleźliśmy się w pensjonacie i w naszym pokoju. Zaskoczyła nas tęcza i… fruwające w powietrzu muzy! Poczułam się, jakbym trafiła do swojego prywatnego nieba. Wszędzie ciepłe barwy, ściany zawieszone wspaniałymi, kolorowymi obrazami, które od razu do mnie przemówiły i urzekły.
        Poza tym ciepli, wspaniali gospodarze –– Grażynka i Leon. Pokrewieństwo dusz wyczuwa się od razu! Przez cały okres pobytu w Bóbrce czułam się, jakbym była pod wpływem jakiegoś narkotyku. Moja dusza fruwała wraz z muzami i bieszczadzkimi aniołami, które wyczuwa się tu co krok. Oczarowały mnie cytrynowe, gęste dywany smukłych pierwiosnków, zaścielające łąki i konkurujące z pomarańczowymi łanami grubych, przysadzistych, dorodnych kaczeńców. Zakochałam się w migdałowych oczach ikon i w złotych, pękatych czapach cerkiewek. Nade wszystko jednak zauroczyli mnie ludzie i czas. Ludzie są tam bardzo otwarci i naturalni oraz niesamowicie życzliwi, a czas człapie, noga za nogą. Nie ma nic cudowniejszego dla osoby schorowanej i przemęczonej, jak taki towarzysz- czas!
Zauroczona, zakochana, napisałam wiersz, który po wyjeździe, z pełną nieśmiałością, posłałam gospodarzom. Miałam opory, bo poszło do twórców! Przecież Leon jest wspaniałym i uznanym malarzem, poetą i pisarzem. A Grażyna też artystka- reżyser teatralny i aktorka!
Jednak zdobyłam się na odwagę, bo chciałam pokazać gospodarzom, jakie wrażenie na gościach robi ich pensjonat, atmosfera i Bieszczady.

        „ bieszczadzka nostalgia”

tam gdzie czas chodzi piechotą
noga za nogą  pa-ta-taj
        gdzie w gałęziach drzew cisza
        kołysankę śpiewa
tam gdzie cerkiewki przyklęknęły
        hen na czubkach wzgórz
z dłońmi wież złożonymi do pacierza
        tam gdzie powietrze pełne
szybujących muz
a na kamieniach rodzą się poeci
        uwiodły mnie migdałowe oczy ikon
otulone blaskiem świec
        duszę porwały na dziurawej drodze
        Czady i Biesy


I tak zaczęła się nasza bieszczadzka przygoda. Po zauroczeniu, uczucie nie wyblakło, ale wzmocniło się. Parę razy w roku pokonywaliśmy ponad 400 km, aby oglądać zmieniające się barwy na stokach Bieszczadów i wdychać atmosferę natury, spokoju oraz życzliwości.
W międzyczasie wróciłam do swoich dziecięcych zainteresowań, czyli malowania. Leon po woli przypominał mi jak to się robi. Do tej pory podpowiada, zachęca i w ten sposób od paru lat prowadzę samo-terapię swojej poturbowanej duszy. Jednak najczęściej piszę. Grażka­­­ i Leon wspierają mnie i zachęcają, abym przelewała na papier swoje myśli, wrażenia i odczucia. Bieszczady stały się dla mnie i Jędrka odskocznią od codziennej pracy, wyścigu szczurów…
 Z czasem zaczęliśmy marzyć o własnym domku usadowionym w środku bieszczadzkiego lasu, na jakimś dalekim stoku.
Miłość trwa. Marzenia również. ­­­­Dzisiaj na dworze wiosna w pełni. Słoneczko oszołamia. Kwiaty kwitną pod starą gruszą, a ptaki latają po niebie w te i z powrotem; solo i kluczami. Świergolą jak najęte. Ludzie nagle zaczynają czuć ścisły związek z przyrodą.
Od paru dni myślę sobie, że to źle mieć taką zachowawczą naturę i dalej tkwić w pracy. Niby mogłabym na wcześniejszą emeryturę. Mogłabym decydować o tym, jak żyję i co robię. Najchętniej rzuciłabym miasto i od wiosny do zimy zamieszkała w Bieszczadach. Rankiem spacerek, gimnastyka, przyroda. Potem twórczość, korespondencja i znowu przyroda itd. Dla WENY przygotowałabym wygodne legowisko, najlepiej blisko siebie. Och, marzenia!!!
Jednak zachowawcza natura przywołuje mnie do porządku i powiada, że jeszcze nie czas na takie luksusy, bo pieniążki z nieba nie spadną, a emerytura, to „ żyć się za to nie da, a i umrzeć nie można „.
Ciągle jeszcze jestem ciekawa świata, innych kultur, piękna ziemi.
Lubię podróżować, a to kosztuje. I samochód jeszcze musielibyśmy zmienić, aby starczył na dłużej. I dzieciom trzeba od czasu do czasu coś kupić, albo trochę wspomóc. A jeśli zdecyduję się na wcześniejszą emeryturę, to koniec luksusów! Tak, więc coś za coś. Odwieczny dylemat- „ być, czy mieć”! Pewno jutro wejdę do sądu i „wsiorbie mnie”.
Czasem czuję się jak ofiara przemocy. Praca daje mi popalić, a ja wpatrzona, zakochana darowuję wszystko, bo życia sobie bez niej nie wyobrażam! Ale paradoks! No i miałam tylko parę zdań, a tu popłynęło, jak z otwartego kranu. Póki polot dopisuje, wracam do wehikułu czasu.

        Minęło parę miesięcy. Maria przeżywała obstrzały ulic Lwowa.
I tu wojna dawała znać o sobie. Nie raz przyszło jej biec do pracy pod gradem kul. Kuliła głowę w ramiona, garbiła plecy i gnała ulicami. Kule świszczały! Nie bała się. Młodość nie dopuszczała do niej myśli, że coś może się wydarzyć. Czuła się na marginesie wojennej historii. Była tylko obserwatorką. Od śmierci matki właśnie w ten sposób odbierała świat. Widziała, jak padają ludzie. Obok niej nastoletni chłopiec został zatrzymany zabłąkaną kulą i z otwartymi ustami, wyrazem zdziwienia w oczach, zatrzepotał rękami, jakby chciał utrzymać równowagę, a później zwinął się, skręcił i osunął na nierówne kostki ulicy. Albert nie raz denerwował się, że niepotrzebnie ryzykuje. Powinna unikać przestrzeni, przeczekać obstrzały. Ale w końcu Albert przyjeżdżał jedynie na przepustki. Był w wojsku. Chyba więcej ryzykował. A ona, w mieście, mimo wszystko była bardziej bezpieczna. Parę razy dostała kartkę z frontu. Od brata i od niedawno poznanego kaprala. Fotografia przedstawiała okopy, zasieki, a na odwrocie pisane pośpiesznie, kopiowym ołówkiem słowa;
        „Panna Maryja Rosmanyi, Lwów ul. Sapiehy 65 II piętro, po lewej stronie”.
        Droga panno Mario, kochane moje Madziary- panno Maniu i Albercie. Jest tu bardzo trudno! Tylko myśl o Pani pozwala znosić mi kule, śmierć kolegów, zimno i głód. Z niecierpliwością czekam jakiegoś listu i wiadomości z normalnego świata.
Tu życie przypomina piekło. Dym, smród, kule i zasieki. Całuję Pani ręce i modlę się, abym mógł jeszcze ujrzeć Panią i Alberta w dobrym zdrowiu.
PS. Proszę pójść do kościoła Świętej Elżbiety i zmówić za mnie pacierz.”
      

        I znowu była w Przemyślu. Urządzano kolejny wieczorek tańcujący. Niechętnie została, bo Hanna bardzo o to prosiła. I ciocia Melania.
        –– Po co ukochanej rodzinie robić przykrość? –– Pomyślała.
W końcu jeszcze następny dzień miała wolny. Nie chciała wracać do pustego mieszkania. Zmęczona siedziała w fotelu, oczy zamykały się same. Było ciepło, gwarno. Nie tańczyła, od kiedy pewien mężczyzna zbyt mocno zaczął przytulać ją w tańcu. Śmierdział alkoholem, cygarem. Poczuła wstręt do jego lepkich rąk, oddechu, zapachu starego potu, tuszowanego wodą toaletową.
        –– Obleśny satyr! -–Pomyślała wtedy, ale zdarzenie to całkowicie zniechęciło ją do tańców, w dodatku sama miała „ słoniowe nogi”. Nie żeby grube, bo podobno nawet zgrabne, ale takie ciężkie i nieruchawe. Zaczęła odpływać w sen. Nagle usłyszała nad sobą głos ciotki.
        –– Pozwól Maniu, że przedstawię Ci pana Szymańskiego. ––
Podniosła oczy i osłupiała. Przed nią stał mężczyzna z sennego widzenia. O kulach! Mimo iż zawsze elokwentna i rzutka, teraz zapomniała języka w ustach. Zarumieniła się, jak pensjonarka.
        –– Maria Rosmanyi –– rzekła podając drżącą rękę. –– A pan to skąd się tu znalazł? –– Zadała niezbyt rozgarnięte pytanie.
        –– Rozczaruję panią, ale tylko prosto ze szpitala – odpowiedział z uśmiechem.
        –– Pani pozwoli, jestem Benedykt Szymański, a dla przyjaciół Szymek, w przyszłości pani mąż.

        Wypadły nam nieoczekiwanie, bardzo duże wydatki związane z remontem tarasu nad naszym mieszkaniem i remontem domu. Okazało się, że jest dużo gorzej, niż przypuszczaliśmy. Nie byliśmy przygotowani na taką sytuację. Jak zwykle rzeczywistość sprowadza nas na ziemię i koryguje plany. Nie będziemy remontowali kuchni! W daleką przyszłość odpłynęły marzenia o pięknej, wielkiej kuchni z kącikiem jadalnym. Dalej będę gniotła się w wąskiej kiszce i próbowała wyczarowywać potrawy, nawet na większe uroczystości, na metrze kwadratowym blatu roboczego! Ale dlaczego ma być mi lepiej, niż przez ostatnie 25 lat? Dawałam sobie do tej pory radę, to dam sobie dalej radę. Znalazłam nawet w tym dobrą stronę; mam małe pomieszczenie na komputer i sztalugi. Wiosna natchnęła mnie, do oddania się działalności twórczej. Czasu mam bardzo mało, ale jak tylko wyrwę parę godzin dla siebie, to maluję. Wiem, że to nie wielka twórczość, tylko moje malutkie machanie pędzlem. Mimo wszystko sprawia mi wielką przyjemność i bardzo wycisza. Biorąc pod uwagę stresy, które funduje mi moja praca zawodowa, to doprawdy wielki luksus. Taka przyjemna i bezpłatna terapia. Staram się przypominać sobie rady Leona i efekt jest taki, że podoba mi się to, co ostatnio namalowałam A namalowałam naszą piękną wistarię, zatopioną w fioletowej powodzi kwiatów.
Eli też się podoba! Stwierdziła, że złapałam nastrój chwili i majowego szaleństwa! Tak, więc; zapracowani, borykający się z kłopotami dnia codziennego i radzący sobie z nimi, jak kto potrafi; Andrzej jeździ wtedy po 40 km dziennie, a ja piszę i maluję, z niecierpliwością czekamy urlopu. Myślę, że „Le Graż” będzie jak balsam na nasze skołatane nerwy i dusze. Ale do tego czasu czekają nas różności. Andrzej jedzie do sanatorium już 16 czerwca. Ja do tej pory będę na dwóch szkoleniach: jednym w Warszawie, a drugim w Turawie. I tak dalej.... 




5 komentarzy:

  1. Czytam, Bogdo-Bożeno, i czasy, które lubię, i strony również, zaintrygowałaś mnie mocno, pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Marysiu- dla przyjaciół jestem Bogda. Więc spokojnie możesz używać tego imienia. Cieszę się, że trochę Ciebie zaciekawiłam.

    OdpowiedzUsuń
  3. pojawiam sie i ja :) bardzo lubie twoj styl

    zapraszam do obserwowania mojego blogu
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Beatko. Cieszę się, że pojawiłaś się w moim pejzażu. chętnie Ciebie odwiedzę.

    OdpowiedzUsuń