wtorek, 8 maja 2012

"Pejzaż retro" odc. 18


Nowe drogi

        Tego ranka mgły podniosły się wyjątkowo wcześnie. Powietrze nabrało przeźroczystości kryształu. Bogda szła do szkoły sławięcicką drogą. Była otulona swetrem, spod którego wystawało dobre pół metra granatowego, szkolnego fartucha z elanobawełny. Fartuch był zapinany z przodu na rządek metalowych guzików. Pod szyją sterczał nylonowy, biały kołnierzyk w niebieskie grochy. Tylko ich klasa nosiła kołnierzyki w grochy. Zresztą każda z klas odznaczała się innym fasonem i kolorem kołnierzyków, bo fartuchy szkolne były prawie jednakowe.
­        ––Proponuję, abyście zamówiły takie same kołnierzyki w groszki. –– Powiedziała wychowawczyni, Kaśka. Tak ją nazywały, bo była młoda, sympatyczna i jeszcze „ nie śmierdziała belfrem”, jak to określiła Danka. A Danka była w tym czasie dla Bogdy p r a w i e  wyrocznią. A więc szła sobie do szkoły. Było wcześnie, bo ledwie minęła siódma. Mogła trochę porozglądać się na boki. Było pięknie. Słońce ledwie wychodziło zza czerwonych dachów małych domków, które przysiadły po drugiej stronie kanału, jak grupa przekupek na targu. 
Po prawej ręce miała stary park. Po lewej, na skrzyżowaniu dróg sterczał stary, gotycki kościół. Był jak czerwony kleks pomiędzy zielenią. Weszła na stary mostek i spojrzała w dół. Widok był zaskakujący. Wydało jej się, że ogląda starą rycinę z widokiem puszczy. Nad korytem rzeki zwisały gałęzie krzewów, wiły się wierzby. Gdzie niegdzie leżało stare, powalone drzewo, mocząc w zimnym nurcie gołe gałęzie, jakby myło głowę przed kolejnym dniem.  Znad rzeki unosiła się delikatna mgiełka oparu. Kolorowe, dobrze wybarwione, jesienne drzewa, zwartym murem otaczały gęste dywany mokrej od rosy trawy. Park otoczony był starym, kutym, metalowym płotem, wspartym na ceglanej podmurówce. Oczarował ją już pierwszego dnia, kiedy przyjechała do technikum i nieśmiało przekroczyła otwartą bramę, której wielkie ramię wisiało na jednym zawiasie. Teraz szła obok drzew, podziwiając park i senne, małe domki, ciągnące się wzdłuż asfaltowej drogi. Wyglądały, jakby zostały przeniesione z bajki, ze swoimi zamkniętymi gdzie niegdzie, kolorowymi okiennicami, czerwonymi dachami i jasnymi fasadami.
Kolorowe liście szeleściły pod nogami. Czuła znajomy, specyficzny zapach jesiennego parku; trochę kasztanowy, trochę jarzębinowy. Miała w sobie nadzieję i oczekiwanie. Czekało na nią inne życie, inna szkoła, inni ludzie. Robiła właśnie mały kroczek ku dorosłości.

        Siedzę sobie u Leona i Grażyny w ich tęczowym „ Le Grażu” i próbuję przypomnieć sobie tamtą dziewczynę, która spogląda na mnie ze starej fotografii, stojącej w moim domu obok telewizora. Jest mi bardzo bliska. Lubię siebie z tego okresu. Jeszcze wszystko było przede mną, jeszcze na wszystko czekałam. Wyrażałam zdecydowane sądy o ludziach i życiu, pomimo iż nie miałam żadnych w tym względzie doświadczeń. Bujałam w obłokach. Pisałam wiersze i czekałam na wielką miłość. Miałam być kimś wielkim. Kim? Jeszcze nie wiedziałam. Byłam tak bardzo pewna siebie! Miałam zaplecze w wielkim uczuciu Babci Mani, która dzięki swojej mądrości życiowej umiała kierować moją rogatą duszą.
 Właśnie wszedł Leon i powiedział, że spotkał Pana Józefa, którego Andrzej wynajął do doglądania placu budowy. Józef powiedział, że od tygodni nic na placu się nie dzieje i może skrzyknąć ludzi i z inną ekipą dokończyć fundamenty.
        ­­–– Jak tak dalej pójdzie, to przyjdą mrozy i będzie po zawodach! –– Dodał.
Zadzwoniłam, więc do Jędrka i naświetliłam sprawę, bo niech sam decyduje. Ja się nie znam. Chcę, aby chata stanęła jak najszybciej, bo boję się, że przyjdzie zima i co dalej? A ja tak marzę, aby już na swoim pić kawę. Kocham Grażkę i Leona. Lubię do nich jeździć i cudownie mi się u nich pisze, ale…Muszę pogadać z aniołami, bo od chwili poczytania „ Zakochaj się w życiu” Ewy Foley odkryłam, że pomoc aniołów jest niezbędna i wydatnie przyspiesza rozwiązanie spraw trudnych. A propos spraw trudnych; wczoraj połknęłam jednym tchem „ Trzepot skrzydeł”- Katarzyny Grocholi. Zaczęłam ją czytać i z początku mnie odrzuciło. Temat jest trudny. Niby nie jestem ofiarą bicia, ale niektóre naciski słowne nie są mi obce. Poza tym coś jest „ na rzeczy”, jeśli temat tak porusza. Ela zaczęła dyskusję i nagle zrobił się trudny i ciężki nastrój. Mam wiele pytań, np. jak to jest z tym zniewoleniem, dlaczego tak łatwo jest dać się wciągnąć w grę;” ja tylko chcę dobrze”, „ dlaczego tak trudno ci zrozumieć tak prostą regułę”, „ jesteś całkiem do niczego”, „lepiej się nie odzywaj, jak masz takie głupoty mówić”, „ ja mam zawsze rację”, itp. Myślę, że wielu ludzi to dotyka. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego niektóre osoby muszą mieć monopol na mądrość. Dlaczego ludzie „muszą zawsze mieć rację”? Dlaczego nie może być wiele opinii i wiele racji? Przecież powinno się wysłuchać zdania każdego człowieka. Można się z nim zgodzić lub nie, ale dlaczego od razu trzeba być albo zwolennikiem, albo wrogiem?
A wracając do tamtej dziewczyny sprzed czterdziestu lat, to przypominam sobie, że początkowo też miała bardzo radykalne poglądy. Tolerancji dopiero się uczyła. I to Babcia Mania uczyła ją tego, że warto posłuchać każdego człowieka, a potem zastanowić się i starać ustosunkować do jego poglądów, aby samemu wyrobić sobie zdanie. I przede wszystkim nie upierać się i nie przekonywać na siłę każdego do swojej racji.

        –– Czy przygotowałaś się z historii, bo podobno Kaju ostro przepytuje. –– Usłyszała ze swojej prawej strony i podeszła Ala. Podobno spokrewniona była z Kaśką. Nie były do siebie podobne. Łączył je jedynie dosyć wysoki wzrost. Ala nie była dziewczyną specjalnie ładną, ale była bardzo sympatyczna i pomimo iż uczyła się nieźle, nie zadzierała nosa. Była mysią blondynką o długich nogach. Kasia była brunetką. Nie wiadomo, czy nogi miała długie, czy krótkie, bo chodziła w spódnicach do połowy łydek. Makijażem dodawała sobie egzotycznej urody. Jak to mówiła Majka -„ na całego wywoływała urodę”. I można było powiedzieć, że była naprawdę ładna i zgrabna, a przede wszystkim niesamowicie sympatyczna. Cała żeńska klasa zakochana była w Kaśce na zabój. Patrzyły na Kasię przez pryzmat sympatii i nawet gdyby z jej urodą coś było nie tak, to nikt by tego nie dostrzegł.
        ––Po co uczyć się historii. –– Wtrąciła się do rozmowy Danka.
        –– Ja mam na Kaja sposób. Zobaczycie, jak podziała.
        –– Spokojnie, dziewczyny. Możecie sobie gadać. Szkoda przerwy na kucie historii. Posłuchajcie lepiej, jak świetnie Paul Anka śpiewa „Dianę”. A swoją drogą, to muszę Bolkowi powiedzieć, że mają w tym radiowęźle same starocie. Teraz puszcza się Beatlesów, Niemena, Czerwone Gitary, a nie ten szajs, który ciągle leci.–– Niezadowolona Danusia z obrzydzeniem popatrzyła na głośniki, z których wydobywały się dźwięki. Muzyka na raz przycichła i usłyszały męski głos.
        –– Uwaga, uwaga chór pana Październego ogłasza nabór. Proszę zgłaszać się w środę po ósmej lekcji do auli, gdzie odbędzie się przesłuchanie. Ogłaszam też nabór do młodszego zespołu tanecznego. Profesor z wychowania fizycznego wyłoni wstępnie spośród uczniów klas pierwszych, osoby nadające się do tego zespołu. Ogłaszam też, że w dniu 1 października odbędą się wybory do samorządu uczniowskiego. Wszyscy przewodniczący klas proszeni są o wstępne podanie kandydatur…      
         –– Słyszałyście dziewczyny, to może być coś dla nas.–– Danka ożywiła się i popatrzyła w stronę starszych chłopców, którzy stali na skraju podwórka w dużym kole i o czymś zawzięcie dyskutowali.
        –– Cholera, ale ten Władek przystojny. Całkiem przypomina Klenczona. –– Powiedziała i już gnała do Gośki, którą dostrzegła na końcu alejki. A Bogda z Alą stały pomiędzy starszymi chłopakami z IV aparaturowej i rówieśniczkami z technologicznej. Muzyka ucichła. Zadzwonił dzwonek i wszyscy rozpierzchli się do swoich klas.
Wraz z Alą poszły ukośną ścieżką do pawilonu, w którym mieściły się szatnie i wielka sala gimnastyczna. Szybko wskoczyły w ciemne spodenki, białe bluzeczki i już ustawiały się w rzędzie na zbiórkę. Przyszła Wuefica, bo tak nazywały mocno zbudowaną nauczycielkę wychowania fizycznego.
        –– W szeregu zbiórka.–– Zarządziła pani Golanka.
        –– Podeszła do pierwszej dziewczyny i z uwagą oglądała jej twarz, potem podeszła do następnej i znowu następnej, aż trafiła na Ulę Bartniak. Przybliżyła swoją twarz do jej twarzy, a gdy nie spodobało jej się to, co zobaczyła, ujęła dziewczynę za ramię i wyszła z nią do szatni. Za chwilę słyszały szum wody. Za pięć minut obydwie wróciły na salę. Ula miała mokrą buzię, a pod oczami czarne zacieki.
        –– Mam nadzieję, że ostatni raz przyszłaś pomalowana na lekcje. –– Powiedziała Wuefica.
        –– Kto jeszcze się pomalował, biegiem do umywalni. Jak ja będę myła, to nie będzie przyjemnie. –– Parę innych dziewcząt oderwało się od szeregu i pobiegło zmywać czarny tusz, a Wuefica grzmiała.
        –– Panny, psia krew się znalazły. Młode jesteście i sama młodość was powinna zdobić. Po co tony tuszu na oczach. Za chłopakami latają, zamiast w książkach siedzieć. Potem, smarkate, bachory w wózkach wożą, zamiast lalkami się bawić! Macie jeszcze czas na ten miód. Siedź w kącie, a znajdą cię. –– Powiedziała do Uli, która czerwona, z oczami wbitymi w ziemię stała na końcu szeregu.
Pod koniec lekcji Wuefica wybrała parę dziewcząt, które jej zdaniem odpowiednio się poruszały. Dwie Danki i Bogda również dostąpiły zaszczytu i zostały zapisane do młodszego zespołu tanecznego. Parę dni później dowiedziały się, że Ala śpiewa w chórze.
Tak się zaczęła Bogdy pięcioletnia przygoda taneczna.

         Dzwonił Jędrek. Już wiadomo, co jest grane. Od naszego majstra budowlanego uciekli robotnicy. Nie ma kto kończyć zaczętych budów. Pana Piotra ścigają wierzyciele, więc nie odbiera żadnego telefonu. Jesteśmy, więc znowu na lodzie. Andrzej zdecydował, że skorzysta z propozycji pana Józefa. No i dobrze. W końcu to jest jakieś wyjście. Miniony tydzień był szaleńczy. Spędziłyśmy go cudownie. Byłyśmy z Elą i Kamilką na imieninach u pana Michała. Poznałyśmy mnóstwo ciekawych ludzi. Bardzo ciekawy był też pobyt na zjeździe leśnych ludzi. Poznałam sławnego Juliusza spod Dębu i nawet mam na plakacie jego autograf. Kama zebrała mnóstwo materiału do swojej pracy licencjackiej. Jednak oprócz cudownego lenistwa, były też głębokie rozmowy i ogromna ilość śmiechu. Apogeum stanowił ostatni wieczór, kiedy to postanowiłyśmy pojechać moim kochanym czerwonym Remusiem w głębokie Bieszczady. Miałam obawy, że nie zdążymy przed zmrokiem, ale Ela stwierdziła, że to krótka trasa ta „Mała pętla” i za dwie godziny będziemy w domu.
Jechałyśmy sobie ze śpiewem na ustach, licytując się, co nas bardziej cieszy; kolorowe lasy, piękne panoramy, cudne łąki, głupie krówki i ich wielkie, zielone kupy... Czułam skrzydła u ramion i cudowne uczucie wolności. Nagle droga się skończyła. Tak po prostu. Stał sobie szlaban, a dalej nie było asfaltu, tylko stały opuszczone maszyny.
Nie było wyjścia. Wycofałam i zaczęłam wracać. Nagle z lewej strony pojawił się napis informujący, że jest droga do Czarnej na skróty, ale w bardzo złym stanie. Ela stwierdziła, że przed rokiem jechała ta droga z Gabrysią i nie było źle.
Słońce było coraz niżej, jak to w październiku bywa. Zaryzykowałyśmy. Biedny Remuś! Ledwie trzymał się na bieszczadzkich dziurach. Nawierzchni nie było prawie wcale, tylko dziury. Jeszcze nigdy nie widziałam drogi, która składałaby się z samych dziur! Jechałyśmy 15 km na godzinę, a i to wydawało się szaleńczym tempem. W końcu po godzinie drogi przejechałyśmy małą rzeczkę i stanęłyśmy oko w oko z wielkim stadem krów. W zasadzie oko w oko stanął Remuś, a my w nim. Wydawało się nam, że stado składa się z byków, bo pierwszy stał właśnie byk. Zwierzęta zamarły i my też.
        –– One są dziwnie zdezorientowane.— Powiedziała Kamila.
        ––Ja też jestem dziwnie zdezorientowana.— Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą.
Gdy Ela usłyszała, że może to są byki, wyciągnęła aparat fotograficzny, uchyliła okno i zaczęła robić zdjęcia, używając lampy błyskowej.
        –– Przestań je oślepiać i błyskać im po oczach, bo się rozzłoszczą —  zaprotestowałam.
Ela schowała aparat i trwałyśmy. Krowy po jednej stronie drogi, a my po drugiej. W końcu zwierzęta nie wytrzymały. Ruszyły do przodu, a ja po woli zaczęłam wycofywać, bo zauważyłam, że stoję na rozwidleniu dróg. Krowy potrzebowały skręcić w boczną ścieżkę, która im właśnie zastawiałyśmy. Tak uczyniły, a my pojechałyśmy dalej, ale nie na długo. Zaczęło się duże wzniesienie i nagle Remuś odmówił posłuszeństwa. W kabinie zaczął unosić się dziwny zapach. Samochód burczał, trzeszczał i nie jechał. Słońce już dawno zaszło. Przypomniały nam się wszystkie bieszczadzkie opowieści o wilkach i niedźwiedziach.
        –– No dziewczyny, Remuś nas nie jest w stanie wciągnąć na tę górę. Obciążenie jest zbyt duże. Nie chcę was straszyć, ale na wzgórze wchodzicie, a Remuś sam wjeżdża i módlcie się, aby przestał śmierdzieć — powiedziałam po głębokim namyśle.
I pomogło. Dojechałyśmy do Bóbrki w głębokiej ciemności.
        ––- To nie był dobry pomysł.— Powiedziałyśmy chórem, po wejściu do pokoju.
        –– Ale dałyśmy czadu! –– Podsumowała Kamila.— I kto by się spodziewał, że jesteście dwa razy od mnie starsze!
Jednak wracam do innych czasów.
 

        Bogda skończyła trzeci rok szkoły. Lubiła ją. Była tak inna od podstawówki. Dawała duże poczucie samodzielności. Lucyna poszła do pierwszej klasy liceum. Maria uczestniczyła w rozmowach wnuczek i szybko zorientowała się, że dziewczynki znalazły się w bardzo odpowiednich dla siebie miejscach. Szkoła Bogdy dawała jej możliwość rozwoju wyobraźni, fantazji. Dzięki nowoczesnemu prowadzeniu przytłumiła bunt, który pojawiał się, gdy wnuczka była przez otoczenie zbyt krępowana i ograniczana. W tej szkole rozkwitła. Ujawniły się zdolności artystyczne. Również Lucyna odnalazła się w nowej szkole, która właśnie, dlatego, że bardzo konserwatywna, dawała wspaniałe przygotowanie intelektualne i podwaliny pod przyszłe studia. Wzmocniła i ugruntowała pracowitość dziewczynki. Lucyna przyjęła narzucone rygory szkolne, jak coś bardzo normalnego i ani myślała przeciw nim się buntować.
Bogusia „obrastała w piórka”. Zaczęła czuć się młodą kobietą.
Hala szybko w ten sposób zaczęła traktować pierworodną, co często było powodem wielu kłopotów.
Maria oficjalnie nie wtrącała się do wychowania dziewczynek, ale  gdy nikt nie widział, próbowała naprawiać, korygować, pomagać.
        –– Pokorne ciele dwie matki ssie –– komentowała, gdy najstarsza wnuczka opowiadała o zdarzeniu, które przydarzyło jej się w autobusie i szkole.–– Będziesz miała duże nieprzyjemności. Kto to widział, aby jajko było mądrzejsze od kury?
         –– Babciu nic nie rozumiesz. Ja nie mogłam inaczej, bo godność kobiet została naruszona.–– Mówiła wzburzona. –– Opowiem ci po raz drugi. Właśnie jechałyśmy z Danką do szkoły. Wypadł jeden autobus i jechałyśmy szkolnym. Był niemożliwie zapchany. Miałyśmy miejsca siedzące. Ja czułam się nie najlepiej, bo miałam pierwszy dzień okresu, a wiesz jak ciężko go przechodzę. W Kędzierzynie wsiadł kierownik warsztatów szkolnych. Nie znałam go, bo nasza klasa miała obróbkę szkła, zamiast warsztatów. A ten kierownik to chłop jak dąb, w wieku około 45 lat. Jest bardzo dobrze zbudowany. Herkules! Więc dopchał się do nas i mówi.
        –– Może byście nauczycielowi miejsca ustąpiły.––
Mnie o mało nie zatkało. Popatrzyłam na wielkiego chłopa. Czułam straszny ból brzucha, więc powiedziałam. –– Przepraszam pana, ale jestem kobietą. Nie czuję się zbyt dobrze, a chyba panują odwrotne zasady. To mężczyzna miejsca ustępuje.
        –– No i jak on na te twoje wymądrzania zareagował? –– Zaciekawiła się Maria.
        –– Jeśli myślisz, że jak gentelman, to się grubo mylisz. Krzyczał na mnie jak milicjant na zbrodniarza i odesłał do dyrektora. Całe szczęście, że Dyro ma niezłą klasę. Wysłuchał, co miałam do powiedzenia. Przyznał rację, że zasady panują odwrotne, ale stwierdził, iż nie może postąpić inaczej, tylko mi musi zachowanie obniżyć. Szczęście, że tylko na jeden miesiąc.–– Poskarżyła się Bogda.
         –– Oj, nie będzie ci dobrze w życiu z taką rogatą duszą. Twój wychowawca mówił mi ostatnio to samo, więc to nie tylko moje zdanie. W dorosłym życiu trzeba nie raz zęby zacisnąć i zrobić coś wbrew sobie, aby było dobrze.–– Pouczyła wnuczkę.
        –– Ja jej też mówiłam, że głupia i nie może się tak nauczycielom odszczekiwać. Z mojej budy wyleciałaby jak z procy.–– Lucyna wpadła na koniec dyskusji.
         –– I właśnie z tego powodu nie zostałam w twoim zapyziałym ogólniaku.–– Odgryzła się Bogda, święcie przekonana o swojej racji.
Maria westchnęła. Wiedziała już od wielu lat, że kompromisy są sprawą nader trudną i często wyglądają na brak cywilnej odwagi, ale w życiu są nieodzowne.
Rok minął na nauce i tańcach. Bogusia czuła, że wybrała najlepszą szkołę, jeżeli chodzi o jej rozwój artystyczny, natomiast nie przepadała za wiodącymi przedmiotami. Matematyka, fizyka i chemia szybko wchodziły do głowy, ale to wypracowania z języka polskiego zostawiała sobie na koniec tzw. odrabianek, w nagrodę za trud poprzednich prac domowych. Zamykała rok szkolny z wielką ulgą. Na wakacje nie wybierała się nigdzie do dnia, gdy cała „ ich paczka” spotkała się nad śluzą. Powystawiali piegi do ostrego słońca. Obydwie Danki, tak różne od siebie, ale obydwie bliskie Bogusi, pościągały pończochy, podciągnęły i tak kuse, spódniczki. Wystawiły do opalania „ białe sery” nóg. Chłopcy leżeli na szkolnych torbach, gryźli źdźbła trawy, palili „Sporty” i zaczepiali dziewczyny.
        –– A może pojechalibyśmy razem do Potoku. Mamy tam niezłą metę. Co roku z rodzicami jeździmy do państwa Kocurków. Jest tam dwa pokoje, a i w ogrodzie pozwalają rozbijać namioty. ––  Wypaliła
Joanna.
        –– Ale byłoby fajnie pojechać na siedem dni w góry. –– Rozmarzył się Olek .–– Wzięlibyśmy namioty, a wy, dziewczyny mogłybyście spać u Kocurków. Razem gotowalibyśmy sobie zupki z proszku, razem chodzilibyśmy w góry. Tylko, po co, ten nadzór twoich starych?–– Zwrócił się do Joanny zdegustowany Olek.
        –– Z moimi staruszkami, to jeszcze nic nie wiadomo. Mama nie może jechać, bo nie dostała tyle urlopu, a tata tylko mnie odwiezie. Mam jedynie problem z Wojtkiem, moim bratem, bo muszę zarazie matkować. Taka jest cena wyjazdu, ale on ze mną trzyma sztamę. Odpowiednio przekupiony, pary z gęby nie puści.
        –– No to jedziemy. No ferajna, jutro piszemy liściki do starych, kto z internatu. Reszta dziś ustnie urabia rodzinkę. ––
Rozstali się, rozgrzani czerwcowym słonkiem i marzeniami o wspólnych wakacjach.
      Od dwóch dni byli w Potoku. Przyjechali tylko we trójkę, bo okazało się, że zapał wszystkich jakoś osłabł, narażony na domowe protesty i inne wakacyjne plany. Kocurkowie byli sympatyczni, a ich córka, Ewa prześliczna. Ewa była dorosła i pracowała w tkalni. Miała duże powodzenie u miejscowych chłopaków i letników. Chodziła na dorosłe randki i do młodszych dziewcząt mówiła z ogromnym pobłażaniem, świadoma swoich atutów. Wracając późnym wieczorem, wpadała na partyjkę remibrydża, albo kierek, które co wieczór królowały w pokoju Bogusi i Joanny. Pewnego dnia Ewa przyprowadziła dwóch studentów.
        –– Poznajcie dziewczyny moich nowych znajomych. To Janusz i Piotrek. Podobno, co roku przyjeżdżają do Potoku, ale ja ich dopiero dziś zobaczyłam na przystanku.–– Przedstawiła kolegów.
        –– Ja tam już dawno zauważyłem tak śliczną dziewczynę i od dwóch lat próbowałem cię poznać, ale zadzierałaś nosa. –– Przymilał się do Ewy Piotrek. Dziewczyna poczerwieniała po cebulki krętych, czarnych włosów i chcąc zatuszować podenerwowanie, obróciła się na pięcie, po czym powiedziała.
         –– Zaraz będę z powrotem, tylko się mamie pokażę!                                ––  I zniknęła za drzwiami pokoju. Bogda leżała na swoim łóżku, bo w południe w pobliskim barze zjadła coś niestrawnego. Od popołudnia czuła mdłości i uścisk w żołądku.
        –– A może wszyscy pójdziemy na spacer. — Ewa już była z powrotem.
        –– No, Joanna, ubieraj dres i gnamy nad rzekę. Wieczór ciepły.
        –– Fajnie. Idę z wami.–– Wojtek nie chciał tracić okazji do zbiorowego wyjścia. Był zaledwie rok młodszy od Joasi i bardzo pilnował, aby nic go nie omijało.
        –– Te chora, a ty co zalegasz w piernatach? Wdziewaj sweter i spadamy na powietrze! –– Zwrócił się do Bogusi.
        –– Chyba sobie odpuszczę. –– Powiedziała dziewczyna.–– Jakoś spać mi się chce i telepie mnie zimno.––
Gdy wszyscy wyszli, wzięła lusterko i nawinęła na pięć papilotów końce swoich długich, jasnych włosów. Owinęła się kocem i usnęła. Zbudził ją śmiech Ewy i światło, które zapalili, wchodząc do pokoju.
Towarzystwo wyraźnie podzieliło się na pary. Tylko Wojtek szedł sam. Wszyscy usiedli przy stoliku i rozłożyli karty.
Przez otwarte okno wpadały do pokoju spóźnione, czerwcowe chrabąszcze. Jeden wylądował na papilocie Bogdusi. Mimowolnie otrząsnęła się i wyskoczyła z piskiem z pościeli.
        –– Poczekaj, zaraz ci go ściągnę. On boi się jeszcze bardziej.–– Powiedział Janusz i już był w pobliżu dziewczyny. Ostrożnie zdjął brązowego intruza i wypuścił za okno. Zamknął okno i usiadł na skraju łóżka. Uważnie przypatrywał się dziewczynie.
        –– Niby papiloty ciotki-klotki, a u ciebie całkiem nieźle wyglądają. Nawet jesteś śmieszna, jak stworek z kosmosu. Nie miej tak przerażonej miny, no uśmiechnij się. O tak.–– Z zadowoleniem obserwował, jak kąciki ust dziewczyny idą do góry. –– I kto by pomyślał, że masz taki uśmiech! –– Do końca wieczoru siedział na brzegu łóżka i pilnował, aby kąciki jej ust nie opadały w dół.
Zaczęli się spotykać. Janusz z Piotrkiem często wpadali do domu Kocurków i wyciągali dziewczęta na spacer. Potem Piotrek z Ewą zaczęli znikać sami. Pewnego popołudnia, leżąc na kocu nad brzegiem rzeki, gdy Joanna i Wojtek oddalili się, Janusz zaproponował półgłosem.
         –– Przyjdź dziś sama o siódmej nad rzekę. Raz możemy iść sobie sami na spacer. ––
Wędrowali w górę. Na skraju lasu usiedli na małej kępie trawy. Janusz objął dziewczynę. Poczuła wzruszenie i radość. Patrzyła na zamglony, wieczorny krajobraz, rozciągający się u stóp wzgórza. Gdzieś w którejś z chałup ktoś grał na harmonii. Na pobliskim polu jakiś rolnik kosił nacie buraków. Oczy chłopca przybliżyły się, pociemniały
i utonęły w jej źrenicach. Pocałunek był delikatny i miękki. Pachniał landrynkami, które ssali po drodze. Czuła się zakochana. Z góry zbiegała, jakby leciała na skrzydłach. W sercu i brzuchu tańczyły motyle.
Spotykali się codziennie. Tonęli w objęciach i pocałunkach, jakby nie mieli nigdy przestać się całować. Jednak przestali. Pewnego dnia przyjechały siostry i zabrały ze sobą Janusza. Musiał odrobić praktykę studencką. Zaczynał studia prawnicze na Katowickiej Politechnice.
 Bardzo cierpiała. Jej wakacje się skończyły. Chodziła smutna. Tęskniła. Z radością wyjechała do domu. Potok był zbyt pusty.
          Był sierpień. W środek nocy wdarł się zgrzyt gąsienic. Obudził ją hałas, stukot kroków, szum opon. Znała ten dźwięk. Dwa razy do roku z pobliskiej jednostki wojskowej żołnierze wyjeżdżali na poligon. Pod oknami ciągnęły niekończące się kolumny pojazdów, maszerowali żołnierze. Próbowała usnąć, ale hałas trwał i trwał. Rano dowiedziała się, że w pobliskiej Czechosłowacji nastąpił przewrót. Siły imperialistyczne nie próżnowały. Próbowały rozbić jedność bloku socjalistycznego. Wojsko udało się z odsieczą. Odpowiedziało na apel sąsiadów. Tak podawały media.
        –– Może wybuchnie wojna i nie pójdziemy do szkoły.–– Powiedziała wieczorem Danka, która wróciła z wczasów.
Bogda nic nie odpowiedziała, bo bała się, że może to być prawdą. Naczytała się wiele wojennych książek i wiedziała, że wojna, to tragedia, jednak wolność od nauki kusiła.
I wtedy pojawiły się sny, które zaczęły ją od nowa prześladować.
Całe noce uciekała przed samosterującymi pociskami, które odkrywały każdą kryjówkę. Sny trwały i trwały. Nawet wtedy, gdy mimo wszystko rok szkolny się rozpoczął pierwszego września, a ona zaczęła czwarty rok szkoły średniej.
Od Janusza przychodziły długie listy i krótkie pozdrowienia na widokówkach. Ich wieczna miłość okazała się tak wieczna, jak wieczna trwała ondulacja. Może u Janusza była trwalsza. U Bogdusi twarz chłopca zamazywała się w pamięci. I gdy zamykała oczy, coraz częściej pod powiekami ukazywał się obraz kolegi szkolnego, Czarka.
Listy do Janusza, z biegiem czasu oddalającego ich od wakacji, stały się coraz krótsze, bardziej lakoniczne i chłodniejsze. Aż pewnego zimowego dnia po raz pierwszy nie odpowiedziała .
W następnym tygodniu została wywołana z lekcji polskiego. Weszła woźna i powiedziała.
        –– Panna Bogda Kłębek ma gościa. Prosi on o zwolnienie uczennicy z lekcji.–– Gdy wyszła na korytarz  i zobaczyła Janusza, ucieszyła się.
–– Witaj. Co tutaj robisz? –– Zapytała.
I wtedy zobaczyła, że z drugiego piętra schodzi Czarek. Minął Janusza i ten moment, kiedy oboje na krótką chwilę znaleźli się obok siebie, wystarczył, aby zrozumiała, że czas Janusza skończył się wraz z wakacjami. Teraz nadszedł czas Czarka.
W maju, gdy uczepiona myślami platonicznego uczucia do Czarka, leżała na tapczanie i pogrążała się w zapachu bzów i rozpaczy, przyszła ostatnia widokówka, kartką z wojska. Janusz oblał egzaminy i „ poszedł w kamasze”. Bogusia na końcu tekstu dopisała kredką do brwi „The End”, bo język angielski po woli stawał się bardzo modny.
      
        Od dwóch lat nie mogła sobie wybaczyć, że nieświadomie przekreśliła swoje szanse na spotykanie się z  Czarkiem.
         –– Jesteś totalną kretynką!–– Łajała się w myślach na wspomnienie pewnego tanecznego wieczorka, w czasie którego potraktowała Czarka „ z buta”. Byli wtedy całym zespołem pieśni i tańca na objeździe po ziemi Białostockiej. Był piękny wieczór na jeziorami. I była zabawa w augustowskim PDKu , a Czarek, kolega ze starszego zespołu tanecznego, zainteresował się nią, młodszą koleżanką. Co rusz prosił ją do tańca. Wtedy była dziewczyną, której ani w głowie był niepozorny chłopiec. Nawet dobrze mu się nie przyjrzała. Tourne było wesołe. Jeździli po różnych domach kultury. Śpiewali, tańczyli, a przy okazji zwiedzali. Gdyby wtedy wiedziała o przeobrażeniu, które nastąpi na wakacjach!... Gdy pierwszego września zobaczyła Czarka, zaniemówiła. Stał przed nią przystojny, młody mężczyzna, któremu po chłopięcym wyglądzie pozostał jedynie niesforny kosmyk włosów, spadający na czoło. Uśmiechnął się do niej po przyjacielsku białymi zębami, które aż raziły, odbijając się od złotej opalenizny twarzy.
        –– Co, zaniemówiłaś, gdy zobaczyłaś jak się opaliłem na murzyna?–– Zapytał oniemiałą Bogdusię.–– Byłem nad morzem.–– Wyjaśnił. –– No to cześć, bo chcę jeszcze spotkać się z Agą. Właśnie wróciła i zostawiła walizkę u woźnej.–– Odwrócił się i wszedł do budynku szkolnego, zostawiając zaskoczoną dziewczynę na środku podwórka.
        ––Nie chciałam cię denerwować, ale dowiedziałam się ,że Czarek zaraz po przyjeździe z naszej objazdówki zaczął spotykać się z Agą. Widać ona była bardziej przewidująca. ––Wyjaśniła Danka. I wtedy Bogda pierwszy raz zaczęła o Czarku myśleć trochę inaczej, niż o starszym koledze. Platoniczny czas Czarka trwał aż do matury.
      
         –– Cholerne bramy! Jak wytrzymujecie to zamknięcie? Czuję się, jakby mnie ktoś zamknął w więzieniu!–– Mówiła do drugiej Danki, która od paru miesięcy pracowała w Zakładach Azotowych. Poszła tam zaraz po zakończeniu roku szkolnego, a Bogusia długo zastanawiała się, gdzie zacząć pracować. Nie poszła na studia na złość mamie. Hala w momencie zdenerwowania, gdy nie potrafiła przekonać córki, aby nie wydawała pieniędzy na głupoty, powiedziała.
        –– Jesteś dorosła. Ja nie zamierzam patrzeć, jak trwonisz MOJE pieniądze. Najpierw zarób, a potem możesz wydawać. Nie zamierzam patrzeć na darmozjada.––
I wystarczyło, aby zabolało i by podjęła decyzję, że pokaże matce. Zarobi SWOJE pieniądze i wyda na to, na co będzie chciała.
A może nie poszła na studia, bo polonistka, jej ukochana Pani Lusia postawiła na dyplomie czwórkę, a nie piątkę. A przecież miała iść na polonistykę. Pani Lusia zawsze mówiła, że świetnie pisze i gdyby były szóstki, to zasługiwałaby właśnie na szóstkę.
A może prawda była taka, że chciała zacząć pracować, stać się dorosłą, prowadzić dorosłe, niezależne życie?
Maria kiwała głową i martwiła się. Szkoda jej było, że Dzidziusia, jej Dzidziusia marnowała swoje zdolności, na co wyraźnie się zanosiło. Zła była na córkę, za jej nieopanowanie, ostry język, ale nie mogła nic powiedzieć, bo sama dobrze wiedziała, że też jest na „ jej garnuszku”. Wieczorami modliła się do Boga, aby nie dał zmarnować zdolności dziewczyny i strasznie złościła się, gdy Marianna Kłębek wzdychała i mówiła do wnuczki;
        –– Bozeniu, a cemu ty kawalira nie sukas i za mąz nie idzies. Już stara panna się z ciebie robi. A póde do kościoła i pare zdrowasiek za ciebie zmówie. Może Pan Bócek się zmiłuje i na drodze postawi bogatego kawalira.
        –– A co też teściowa za banialuki plecie. Przecież Bogdusia to jeszcze dziecko i nauki powinna brać, a nie dzieci chować. Na to zawsze czas.–– Ripostowała Maria.
         –– A gdziezby cas. Hań w Grusowie, to jak dziewucha końcy skołe to już we wakacje wesele ruchtujom, bo potem to ino do klastoru tsa się sykować. Stare panny zadko za mąz wydajom się. Z nauk to tylko bieda. Chłopu nie tsa psemądzałej baby w chałupie, ino młodej dziewuchy pod piezynę. Ja ci dziecko mówie, ty zuć te ksiązki. Juz i tak za duzo się wyuczyłaś. –– odwróciła się na pięcie i wyszła do przedpokoju. Za chwilę Maria słyszała, że rozmawia z Halą.
Bogdusia śmiała się do rozpuku, a Maria zamruczała pod nosem.
        –– Dziad swoje, a baba swoje. Ot, co! ––
Praca w laboratorium w Zakładach Azotowych szybko ją rozczarowała. Dziewczyna wytrzymała jedynie rok, a później postanowiła studiować. Marię ucieszyła decyzja wnuczki, ale zdziwił kierunek.
        ––Babciu, na matematyce się nie napracuję. Studia humanistyczne to dla kujonów. Ja chcę miło i przyjemnie spędzać czas. Muszę posmakować życia studenckiego.––
        –– Byle nie zbyt dokładnie! –– Odpowiedziała zaniepokojona Maria.
Wakacje minęły szybko. Zdała egzamin wstępny. Kazimierz pojechał do Wrocławia i wynajął córce stancję.

        Zatrzymuję się na chwilę, aby podzielić się swoimi refleksjami na temat szczęścia. Ostatnie dnie znowu mnie wiele nauczyły.
Piszę –– „znowu”, bo moja praca bez przerwy czegoś uczy. Może nie tyle praca, jak kontakty z różnymi ludźmi, rozmowy z nimi. Praca jedynie umożliwia mi zetknięcie z różnorodnością, wielobarwnością życia ludzkiego.
Zacznę od tego, że wczoraj całe popołudnie spędziłam na wywiadach. Sprawy były bardzo różne. Późnym wieczorem dotarłam do mieszkania osoby całkowicie ubezwłasnowolnionej. Gdy zadzwoniłam do drzwi, okazało się, że oko w oko stanęłam z kobietą, która znam z widzenia od wielu, wielu lat. Jest to osoba mniej więcej w moim wieku, bądź ciut starsza. Spotykałam ją często na ulicy. Zawsze była uśmiechnięta. W pewnym momencie zaczęłam widywać ją z wózkiem inwalidzkim, na którym siedział jej mąż. Spotykałyśmy się w autobusie komunikacji miejskiej. Jeździła na zajęcia rehabilitacyjne. Od paru lat regularnie widuję ją z chorym mężem. Jeździ na stację kolejową, bądź wraca ze spaceru. Popycha wózek inwalidzki. Wrosła w krajobraz naszego małego, willowego osiedla.
Na wywiadzie opowiedziała o ostatnich wielu latach życia z mężem, który miał dwa tętniaki na mózgu. Przeszedł pęknięcie jednego z nich i dwie operacje. Jest prawostronnie sparaliżowany. Ma nieczynną połowę mózgu, miedzy innymi tę część, która odpowiada za mowę.
Dzięki rehabilitacji trochę chodzi, powłócząc prawą nogą. Funkcjonuje jak maleńkie, mało świadome dziecko. Zapomniał twarzy osób znajomych i bliskich. Uczy się na nowo, kto należy do rodziny i dalej o tym zapomina. Żona opowiada mu o życiu, pokazuje świat, jego piękno, uczy go radości życia. Z biegiem lat stworzyła na nowo małą, bezpieczną wyspę, do której nie docierają kłopoty i bezwzględność obecnego świata.
–– Jesteśmy bardzo szczęśliwi w tym naszym azylu.–– Powiedziała mi z uśmiechem, pokazując obrazy, które maluje.–– Jedna z koleżanek zapytała mnie, czy nigdy nie klęłam na swój los i nie pytałam Boga, „dlaczego ja”? A ja jej na to odpowiedziałam; gdy miałam 23 lata i zmarła moja matka, tak właśnie zareagowałam, ale wtedy byłam bardzo młoda i głupia. Teraz cieszę się z tego, że możemy być razem. Mam osobę, którą bardzo kocham i z którą mogę cieszyć się każdym dniem. Niech mi pani uwierzy, że jestem bardzo szczęśliwa. To szczęście czasem ma dziury, bo są dnie, że bolą nogi. Wózek z roku na rok robi się coraz cięższy, a ja muszę chodzić z mężem na te stacyjne, rehabilitacyjne spacerki. Ratują mu one życie. Teraz na stację rzadko  kto zagląda, bo pociągi przyjeżdżają jedynie kilka razy dziennie. Jest na niej tak pięknie, szczególnie teraz, jesienią. Szeleszczą liście, gdy chodzimy wokół klombu i oglądamy ptaki. Gdy jesteśmy zmęczeni, siadamy na ławeczce i opowiadam mu o pociągach, samolotach. Czasem akurat jakiś przeleci wysoko nad naszymi głowami. Mąż ma lepszy słuch ode mnie, to go wcześniej usłyszy i cieszy się. Jest naprawdę dobrze. To nic, że mamy małe emerytury, bo po co nam duże pieniądze. Nasze potrzeby nie są bardzo duże. Mąż ma tanie leki. Cieszymy się każdym wspólnym dniem, pomimo iż on jest teraz jak dziecko. Mówi „ da, da”, a ja cieszę się, jakbym Pana Boga za nogi złapała.  Moja miłość jest taka sama, jak wtedy, gdy mówił „ kocham cię”.–– Zakończyła. A ja popatrzyłam na jej uśmiechniętą twarz i pomyślałam sobie, że od takich ludzi inni powinni uczyć się życia. Przypomniała mi się moja ostania rozmowa z koleżanką, która wpadała w czarną rozpacz z powodu wyimaginowanych, przyszłych kłopotów. Pomyślałam sobie, że w zasadzie szczęście zależy od podejścia człowieka do życia. Jedni nawet w trudnym życiu potrafią odnaleźć szczęście, a inni nigdy nie osiągną spokoju i szczęścia, bo gonią nie wiadomo, za czym i nie potrafią dostrzec rzeczy dobrych i pięknych, które się im przydarzają.Więc nie będę martwić się tym, że chaty niegotowe, że w urzędach , gdzie załatwiamy zezwolenia, trzeba czekać długimi miesiącami na każde zaświadczenie, każdą decyzję, a czas oczekiwania zależy jedynie od  fochów urzędnika. Nie! To nie powód do zmartwień.
Pojutrze Jędrek jedzie znowu w Bieszczady i będzie zabezpieczał przed zimą nasze „ chatki marzeń”. Są już zwiezione i czekają na działce, aż przyjdzie czas i staną sobie na stoku. Jedna z nich to Kosina, a druga Boratyń. Tak nazywają się miejscowości, z których pochodzą. Obydwie są z 1936 roku. Każda z nich ma swoją historię. Mam nadzieję, że dowiem się, co to za historie, bo to dusza chat. Miło mieć chatę z duszą!


Wrocławskie dnie

           Kończył się wrzesień. Siedziała w maleńkim, obcym pokoiku i patrzyła w okno. W całym domu było przerażająco cicho, jakby była sama w tym obcym mieszkaniu. Wielkość pokoju przyprawiała ją o klaustrofobię. Pod oknem stała stara leżanka, jej przyszłe łóżko. Wysoki zagłówek opierał się na jednej ścianie, a drugi koniec leżanki wspierał się o ścianę przeciwległą. Pomyślała sobie, że gdyby ściany były bardziej krzywe, to byłaby to niezła rozpórka, aby nie runęły na siebie. Do leżanki przylegał mały, okrągły stoliczek z jednym krzesłem, wsuniętym pod ruchomy blat. Za stolikiem, na ścianie równoległej do okna, wciśnięta była niewielka szafa. Jej boczna ściana dotykała framugi drzwi. Za drzwiami wisiała mała półka, ze stojącą, nocna lampką i przypalonym abażurem.
Gdy przyjechała do tego miejsca, który w przyszłości miał stać się jej drugim domem, drzwi otworzyła stara, tęga kobieta, z siwymi włosami przykrytymi nylonową siateczką. Na obwisłych, sporych piersiach kwitły kwiaty, krzyczące pomarańczową barwą ze zniszczonego szlafroka. Spod niego wystawała fioletowa, perkalowa, nocna koszula. Tęga twarz nosiła ślady dawnej urody, utrzymywanej przez właścicielkę na siłę, za pomocą różowych placków różu, kładzionych na wydatne policzki. Krwawa szminka, zbyt daleko obrysowywała wąską linijkę starczych ust. Czarne łuki brwi, namalowane kredką, wznosiły się nad grubymi, opadającymi powiekami, czyniąc wyraz twarzy zdziwiony i komiczny.
        –– Zanim wejdziesz na górę, to musisz wiedzieć, że ciepła woda jest tylko wieczorem, o dwudziestej włączam ją tylko na 30 minut. Musisz zdążyć się wymyć. Nie ma marnotrawstwa. Jest jeszcze jedna studentka w drugim pokoju i to jest czas dla was obu. Jak jedna się dłużej myje, to dla drugiej nie ma ciepłej wody. Zimną też zabraniam puszczać bez potrzeby, bo to pieniądz wyrzucony w błoto. Korki od prądu wykręcam o dwudziestej drugiej. Do tego czasu możesz się uczyć. Rano możesz wstawać o szóstej. Nie ma gotowania po pokojach. Pozwalam tylko grzać wodę na herbatę. Tu masz klucz. Jak zgubisz, to będziesz sama dorabiała. –– Powiedziała bez uśmiechu i poczłapała w rozdeptanych bamboszach, po wąskich schodach, aby pokazać pokój. Bogda poczuła się samotna i nieszczęśliwa. Tęskniła za domem i Jędrkiem, który stawał się z dnia na dzień bliższy.
        –– Ale u ciebie zimno! –– Powiedziała Ula i podciągnęła pod brodę kolana, aby okryć nogi zimowym płaszczem.
Siedziały obydwie na leżance. Niby rozwiązywały zadania, ale w zasadzie od dwóch godzin prowadziły zażartą dyskusję na temat swoich dotychczasowych przeżyć szkolnych. Starały się o sobie jak najwięcej dowiedzieć. Zaprzyjaźniły się od razu.  Od chwili, gdy usiadły obok siebie na algebrze. Ula urzekła Bogdę pszenicznymi włosami, słowiańską urodą i beztroską, z którą podchodziła do dnia codziennego.
        –– Chojnowska znowu oszczędza i pali w piecu tylko późnym wieczorem. ––Wyjaśniła Bogda powód chłodu, panującego w całym domu. –– Wczoraj wieczorem znowu nie było ciepłej wody. Gdy rano o to spytałam, to ofuknęła mnie i powiedziała, że chyba, cytuję” z gównem się nie biłam”, więc, jak jeden dzień się nie umyję, to dziury w niebie nie będzie. Ochlapałam się, więc zimną i już czuję, że gardło mnie boli. Znowu zanosi się na chorobę. Mama będzie marudziła, że odkąd na studia poszłam, to bez przerwy na zwolnieniu lekarskim jestem i do Koźla przyjeżdżam, ale jak tu chorować w takiej zimnicy. Chyba nigdy bym nie wydobrzała. –– Zwierzała się koleżance ze swoich problemów.
        –– U mnie też nie lepiej. Nie mam gdzie suszyć pościeli. Jak dałam na piec, to gospodarz zrobił mi awanturę, że zawilgocę mu całe mieszkanie. Ale nie jest tak źle, jak u ciebie. I pokój dużo większy. U ciebie to wchodzi tu tylko jeszcze jedna osoba i to wtedy, gdy ty siedzisz na leżance. Poszukaj czegoś innego.–– Poradziła.
        –– Mieszkam tu nadal tylko dlatego, że wszędzie życzą sobie astronomicznych kwot za mieszkanie. Rodzice i tak bokami robią. Mam straszne wyrzuty sumienia, że wyciągam z domu tyle forsy. Nawet im nie mówię, że Chojnowska już drugi raz podniosła czynsz. Oszczędzam, jak mogę. Przestałam chodzić no obiady i tylko na herbatce i kanapkach żyję.–– Odpowiedziała Bogda i włożyła grzałkę do garnuszka z wodą.
         –– Ostatnio widziałam Jędrka. Coś często jest u ciebie.–– Dopytywała Ula.
         –– I tu i w Koźlu spotykamy się, chociaż jego starzy niechętnie na to patrzą. Ubzdurali sobie, że na weselu Janki podrywałam dyrektora fabryki płyt. A było odwrotnie, bo ten stary satyr chciał mnie pomacać, to dałam mu po gębie. Zemścił się i bzdury nagadał Jędrka rodzicom. Teraz spotykamy się po kryjomu.–– Wyjaśniła koleżance problem, który już od lata uwierał.
         –– No, no, jak Romeo i Julia! –– Zażartowała Ula.
         –– Trochę mnie to złości i już mam dość tej konspiracji. Chyba zerwę z Jędrkiem. Właśnie wbrew sobie dziś mu o tym napisałam, że tak czasem jest, że uczucie, uczuciem, ale aby nie miał problemów, ja się wycofuję. W związku z tym mam chandrę, jak cholera.––
         ––Przecież mówiłaś, że Jędrek jest ukochanym syneczkiem swojej mamusi, to pewnie zazdrosna, że mu jakaś obca synka podbiera. Złapała się pierwszej lepszej okazji, by rywalkę odwalić. Wiem coś o tym. Nie wiem, czy dobrze robisz z tą rejteradą. Każda mamuśka taka będzie. Ale widzę, że nasz asystent Rysiek za tobą oczami wodzi.
Już wszyscy zauważyli, że możesz z nim zrobić co zechcesz ––roześmiała się Urszula.
         –– Wczoraj znowu wyciągnęłam go na zajęcia do ogrodu botanicznego. To był pomysł całej grupy, bo uparli się, że nie chcą ćwiczeń. Później wszyscy się dobrze bawili, tylko ja musiałam bawić Rysia rozmową  –– opowiadała.
        –– A na korytarzu słyszałam, że podrywa cię na psychologię konia.–– Ula bawiła się nieźle.
        –– To nic. Wyraźnie dał mi do zrozumienia, że widziałby mnie w roli swojej żony. Mieszka gdzieś na peryferiach tylko z mamusią. Mają domek i nieźle się im powodzi. Stwierdził, że nie będę żałowała.
Ale jak sobie pomyślę o Rysiu, o jego wiecznie zakatarzonym nosku, mokrych i zimnych łapkach, to obrzydzenie mnie chwyta. Ostatnio mnie złapał za rękę, a ja czułam, jakbym jakąś śliską rybę w dłoni miała. Niedoczekanie jego, abym żoną została. Na razie z nim delikatnie postępuję, bo boję się, że mnie obleje na ćwiczeniach.
Po paru dniach od tej rozmowy do Bogusi wpadła zasapana Ula.
         –– Jest mieszkanie. Nawet nie takie drogie. Na Karłowicach. Chcą wynająć dwa pokoje. Moja koleżanka Ewa będzie brała jeden, a ty możesz drugi. Musisz tylko z nią pojechać, bo Korscy nie chcą nikogo bez polecenia. Jeden problem, że pokoje nie mają osobnego wejścia. Trzeba przechodzić przez mieszkanie Korskich. Na piętrze mają łazienkę, swoją sypialnię i dwa pokoje do wynajęcia. To nie jest zbyt uciążliwe. Musiałabyś tylko stówę dopłacić do tego, co teraz i możesz mieszkać. Musisz tylko zrobić na nich dobre wrażenie. To nowobogaccy. Lubią ludzi przesadnie ugrzecznionych z dobrymi manierami, więc się postaraj.–– Musztrowała koleżankę.
 Bogda zamieszkała na Karłowicach. Mieszkanie okazało się wygodne, ciepłe. Warunki były dobre, czynsz niezbyt wygórowany.
Korscy nie byli wścibscy. Zaprzyjaźniła się z Ewą, która z fizyki przeniosła się na matematykę. Przestała czuć się samotnie. Prowadziły długie rozmowy. Wspólnie uczyły się. Gdy miały dość swojego towarzystwa uciekały do swoich pokoi. I tak minęło parę lat.
 Próba rozstania z Jędrkiem nie udała się. Zrozumieli, że nie jest to dobry pomysł. Zatęsknili za wspólnym życiem.
W lipcu mieli się pobrać. Gdy Jędrek poinformował rodziców o swojej decyzji, rozpętało się piekło. Zwołano rodzinny sąd.
        –– Co ty myślisz sobie gówniarzu, że przeciwstawiasz się woli rodziców. Po co ci jakaś studentka? Nam do kiosku potrzebna prawdziwie robotna dziewczyna, a nie jakaś inteligencka panienka, co skrzynki do góry nie podniesie. Ta panna jakaś mała, niewydarzona. Wyglądacie ze sobą jak Flip i Flap.–– Powiedziała matka Jędrka.
        –– To żadna partia. Samochodu jej rodzice nie mają. Pieniędzy pewnie też nie za wiele. Tyle, że jest swój dom. –– Podsumował ojciec. –– Cała rodzina jest przeciwna. I bierz to pod uwagę. My myśleliśmy, że na zawodowego oficera się wykształcisz. Wujek Kostek w Zegrzu na wysokim stanowisku wojskowym, to i by cię przyjęli do szkoły wojskowej. Jak się uprzesz na żeniaczkę, to zasadniczą służbę ci załatwimy i do wojska pójdziesz. Będziesz zwykłym szeregowcem, a nie oficerem i każdy tobą kąty powymiata. Tyle zwojujesz.––
        –– Serce mi łamiesz. Przez ciebie ziemię szybciej gryźć będę! –– Głos matki z krzyku przeszedł w szloch.
Jędrek zmienił zdanie. Nie chciał iść na udry z rodziną. Jednak nie wytrwał długo, bo pod koniec wakacji postanowił, że jednak pójdzie swoją drogą.
  
        Czuła, jakby świat zamienił się w wielka tęczową bańkę. Szła lekko, wręcz unosiła się nad ziemią. Płynęła. Wypełniona była radością i szczęściem. Grały organy w bazylice na Górze Świętej Anny. Na jej długim welonie, który snuł się po kamiennych płytach posadzki, poprzez barwne witraże, popołudniowe słońce malowało pastelowe smugi. Gdy przestąpili próg kościoła, posypały się na ich głowy drobne ziarnka ryżu. Na szczęście. W tłumie, który czekał z naręczami kwiatów byli też rodzice, rodzeństwo i przedstawiciele rodziny Jędrka. Wygrała batalię. Otoczył ich zwarty tłum przyjaciół, znajomych i rodziny. Każdy chciał złożyć życzenia.
Maria stała z boku i zastanawiała się nad tym, co przyniosą przyszłe lata. Widziała szczęście w oczach wnuczki i poczuła się nagle bardzo zmęczona. Jakby skończyła jakiś maratoński bieg. Doszła do mety. Zrobiła swoje. Serce jej wypełniła bezkresna samotność.
Od kiedy wnuczka obwieściła jej swoją decyzję, zaczęła uciekać od domowników. Chowała się do swojego pokoju, jak do twierdzy i do późnych godzin nocnych siedziała w ciemnościach, pogrążona w smutnych myślach.

        Wczoraj znowu umówiłam się z Elą. Już bardzo dawno nie rozmawiałyśmy inaczej, jak służbowo. Smutne jest to, że dzięki, albo raczej z powodu intensywnej pracy, oddalamy się od siebie. Nie mamy czasu na dłuższe rozmowy. Zaczynamy o sobie trochę mniej wiedzieć. Najwyższy czas, aby odkurzyć przyjaźń, przetrzepać zaległości.
 Poprzedniego dnia widziałam się z inną moją serdeczną koleżanką, Basią. Chciałam pobyć trochę w towarzystwie bliskich mi ludzi, z którymi „nadajemy na tej samej częstotliwości”.
Rozmowy z Elą i Basią są bardzo podobne. Koją, śmieszą, zmuszają do zastanowienia. Nie są to powierzchowne ploteczki.
Tym razem rozmawiałyśmy o wewnętrznej sile człowieka, o zmianach, jakie następują w każdym z nas, w miarę zdobywanych doświadczeń i przeżywanych trudności. Oba spotkania kręciły się wokół omówienia specyficznego problemu.
 Z biegiem lat, zdobywanych doświadczeń, nabywanej wiedzy i samoświadomości, człowiek staje się coraz bardziej mocny, coraz lepiej radzi sobie z różnymi problemami i to jest wspaniałe. Ciemną stroną   sprawy jest to, że osoby najbliższe, takie, jak mąż, matka, siostra zaczynają sobie z tym nie radzić. Paradoksalnie wszystko jest dobrze, gdy jesteśmy słabi i wymagamy wsparcia, a czasem jesteśmy nawet niesieni na cudzych barkach. To jest naturalne. Zdobyte przyczółki samodzielności, mocy wewnętrznej, niezależności dodają nam skrzydeł, ale są ołowiem dla naszych bliskich. I wtedy zaczynamy czuć się winni, że radzimy sobie dużo lepiej, niż wcześniej, że coś chcemy od życia, że zaczynamy decydować o sobie...
To moja mała refleksja, która wyniknęła z naszych cudnych, głębokich i wspierających rozmów. Natomiast chciałam też napisać o rozmowie telefonicznej z córką. Moją mądrą i cudowną córką. Opowiedziała, że dziś, w Dniu Świętego Mikołaja razem z prezentami dała swoim synkom” list od Mikołaja”. W liście, który spowodował u Kacpra wzruszenie i jeszcze raz potwierdził, że jest to bardzo mądre, czułe oraz wrażliwe dziecko, próbowała przekonać swoje latorośle, że w życiu człowieka rzeczy materialne nie są najważniejsze. Społeczeństwo konsumpcyjne nie jest najwspanialszym wynalazkiem ludzkości. Opowiedziała o tym, że na świecie są dzieci, które żyją w stałym zagrożeniu życia, są głodne i nieszczęśliwe. Cieszy je najdrobniejszy przejaw dobroci ludzkiej. Marzą o spokoju, pełnej rodzinie, miłości, pokoju.
Podoba mi się, że Stella znajduje niekonwencjonalne sposoby, aby uczyć swoje dzieci, jak być mądrym, wrażliwym i dobrym człowiekiem.
A teraz trochę o naszej „chatce marzeń”. Jędruś właśnie wrócił z Bóbrki. Opowiedział, że już na naszej działce leżą wszystkie, przewiezione elementy na nasze chaty. Leży też drewno na uzupełnienie i rozbudowę. Zabezpieczył chatki na zimę. Owinął folią, jak futrem. Czekają na ekipę, która dokona ich reinkarnacji. Przypuszczalnie obudzą się wiosną do nowego życia, jak cała, cudna, bieszczadzka przyroda. Moje kochane, cudowne „chatki marzeń”!


       




 Taniec

         mylę kroki w tańcu z życiem
         szczególnie słabo wychodzą obroty
         w prawo i w lewo uciekam
         gubię rytm, gdy depczą po palcach
         potykam się co moment
         po raz pierwszy kręcę piruety
         nie dostałam instrukcji
         czy Bóg widzi, że tańczę z pasją?!

         Święta Bożego Narodzenia minęły bardzo szybko. Były inne niż w latach ubiegłych. Maria z początku nie potrafiła ustalić, co było przyczyną tej” inności”. Po głębszym zastanowieniu stwierdziła, że jednym z powodów była obecność męża Bogdusi. Jednak nie to zmieniło jej sposób odczuwania wigilijnego wieczoru, a sen, który miała w noc poprzedzającą święta. Śnił jej się biały koń kroczący dostojnie ulicami Lwowa. Na koniu siedzieli jej rodzice z Albertem. Koń miał złotą uzdę i skrzydła, jak Pegaz. Ukląkł na jedno kolano, a Anna Rosmanyi wyciągnęła do niej rękę i pomogła wspiąć się na grzbiet. Koń wzbił się w powietrze. Pod przebierającymi w powietrzu kopytami przepływały chmury. Między jednym, a drugim obłokiem widziała córkę i zięcia, a także wnuczki. Bogdusia machała do niej błękitną chusteczką. Stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż całkiem zniknęła. Nagle koń wylądował w wielkim ogrodzie. Wokoło rosły białe lilie ze złotymi pręcikami. Z białego gąszczu wyłonił się Szymon. Podszedł do konia i ujął go za uzdę. Wyciągnął do Marii ramiona.
        –– Witaj Kotusiu –– powiedział. Z ufnością zsunęła się w kochające ramiona, za którymi tyle lat tęskniła. Poczuła się bardzo szczęśliwa.
         –– Chodź, zobaczę, czy nauczyłaś się tańczyć –– powiedział. Ujął dłoń żony i poprowadził ją pod olbrzymi orzech.
Usłyszała dźwięk skrzypiec. Melodia była znajoma, ale nie potrafiła poznać, jaki to utwór. Miała tremę, jak wiele lat temu, przed ich pierwszym tańcem. Jednak zaufała sobie i Szymonowi. Czuła lekkość ruchów. Stopy prawie nie dotykały ziemi. Płynęła, objęta ramionami męża.
        –– Tańczysz doskonale! –– Usłyszała szept Szymona i obudziła się. Leżała w ciemnym pokoju, słysząc w głowie dźwięki skrzypiec. Poczuła wielki żal, że to tylko sen. Po jej miękkim, papierowym policzku stoczyła się łza. Przez cały tydzień powracały do niej wspomnienia uczuć, jakie przeżyła w nocy „liliowego tańca”, jak nazwała szczęśliwe chwile.
Sylwester zaczął się śnieżnym porankiem. Ogromne płatki śniegu wolno wirowały w powietrzu i grubą warstwą zasypywały ogród. Pod wieczór był biały i piękny, jakby wyczarowany w krainie baśni. Siedząc przy kuchennym stole, przy gorącej herbacie, przed oczami miała skrzący się srebrem i złotem, świat. Wieczorem zerwał się wiatr i zrobiła się prawdziwa zamieć. Białe skrzydła zadymki co chwilę zahaczały o kuchenne okno. Wszyscy szykowali się do zabawy. Hala z Kazikiem szli na prywatkę do Danusi i Janka Dzielskich. Beata przygotowała napoje i ciastka dla koleżanek. W swoim pokoju postanowiła świętować odejście starego roku. Bogda z mężem, Lucyną i Adamem wybierali się na zabawę do pobliskiego PZGSu.
Maria popatrzyła na dorosłą Dzidzię i ogarnęło ją wzruszenie.
        –– Kiedy to się stało? –– pomyślała. –– Kiedy z Dzidzi stała się Bogdą? Jak ten czas leci. Dopiero siadała na moich kolanach, a już niedługo swoje dziecko będzie na nich sadzała.
––Obserwowała Bogusię, przygotowującą się do zabawy. Buzię miała świeżą, dziecięcą. Krótko ścięte włosy jeszcze bardziej ją odmładzały. Pod wzorzystą sukienką uwydatniał się mały brzuszek, świadczący, że Maria niedługo zostanie prababcią.
         –– Już nie jestem jej potrzebna. Już weszła na własną drogę.–– Pomyślała z żalem.
        –– Babciu, jak wyglądam? Czy przypominam wielką bekę? ––Zapytała wnuczka. Maria podeszła do młodej kobiety i pogładziła ją po policzku.
         –– Jesteś śliczna i świeża. Masz takie gładkie policzki, sama „ krew z mlekiem”.–– Wąskimi linijkami pomarszczonych ust ucałowała jędrny policzek wnuczki i bardzo mocno przytuliła ją do swojego, szarego swetra. Przytrzymała chwilę w objęciach. Poczuła radość i smutek. W oczach jej znowu pojawiły się łzy. Bogda dostrzegła mokre oczy Marii. Źle zrozumiała powód smutku.
         –– A może zostaniemy z tobą. Wiesz, nie mam jakoś ochoty na zabawę. Może Lucyna pójdzie sama –– zaproponowała, siadając na tapczanie.
         ––Wykluczone! Muszę przypilnować Besię, bo nie wiadomo, co może strzelić do głowy siódemce nastolatek. –– Zaprotestowała Babcia Mania.
         –– To w takim razie zostaniemy na zabawie tylko do północy. Po złożeniu życzeń, przyjdziemy do ciebie.–– Stwierdziła Bogda.
Wnuczki ubrały płaszcze i wyszły z domu. Popatrzyła, jak zwykle za nimi. Właśnie wychodziły przez furtkę. Bogdusia przykryła głowę błękitnym, szyfonowym szalem. Odwróciła się w stronę okna i uśmiechając się do Marii, końcem szala pomachała w powietrzu. Cały wieczór Maria spędziła przy oknie, wpatrując się w biały krajobraz, oświetlony ciepłym światłem latarni. 
Zbliżała się północ. Postanowiła przygotować kieliszki i wódkę, aby wypić z córką i zięciem za nowy rok. Wyjęła ze spiżarki butelkę żubrówki. Gdy szła z tacą do pokoju, strąciła kryształowy kieliszek. Spadł na podłogę i rozbił się na mnóstwo drobnych kryształków. Wzięła szufelkę i łopatkę. Schyliła się i świat zawirował… Płynęła w szalonym walcu między chmurami.
         ––No, zdążyłem przed północą zaprosić cię do tańca. –– Przed sobą miała gorące oczy męża. Tak szybko biło jej serce!
        –– Już zawsze będziemy razem tańczyć. Nie wypuszczę cię już nigdy ze swoich ramion! –– Powiedział.
W pokoju stary zegar wskazywał północ. Rozdzwoniły się kościelne dzwony.















środa, 25 kwietnia 2012

"Pejzaż retro" - jak na drożdżach


Jak na drożdżach

             Dzieci rosły. Pierwszego września 1958 roku Dzidzia poszła do pierwszej klasy. Szkoła podstawowa mieściła się w budynku liceum i część wykładowców licealnych uczyło również młodsze dzieci. Budynek szkolny był zabytkowy, dwupiętrowy, w kształcie litery C. Wysokie, jasne korytarze ciągnęły się jak wielkie węże wewnątrz budynku. Na drugim piętrze, w centralnej części mieściła się wysoka, olbrzymia aula z dużymi oknami, wpuszczającymi mnóstwo światła. Tam odbywały się wszystkie szkolne uroczystości. Podwórko objęte trzema ścianami budynku, było prawie kwadratowe. Pośrodku rosła spora kępa świerków, z wystającymi nad ziemią korzeniami, które dawały na przerwach różne możliwości zabaw. Gdy nie było pogody, dzieci musiały spacerować parami w kółko, wzdłuż szkolnych korytarzy. Bieganie było zabronione. Na rozpoczęcie roku Halina podarowała córce pudełko małych czekoladek Wedla. Na czekoladkach były obrazki z ilustracjami z bajeczki „Czerwony Kapturek”.
        –– To na osłodzenie szkolnych lat. –– Powiedziała Halina i Dzidzia już wiedziała, że z nauką nie będzie tak łatwo, a szkoła nie jest miejscem przyjemnym. Pomimo tych zapowiedzi dziewczynka do szkoły chodziła chętnie. Rano Maria pilnowała, aby ubrała granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem, zabrała worek z kapciami i śniadanie, które wpakowała do tekturowego tornistra. Czytać nauczyła się bardzo szybko. Natomiast do płaczu doprowadzało ją pisanie. Litery były krzywe i niekształtne. Często zbyt mocno naciskała stalówkę i na stronę spadał wielki kleks. Próbowała wysuszyć go bibułą, ale nie każda od razu zasysała atrament. Wtedy kleks, jak czarny potwór rozcapierzał wystające macki i opanowywał, napisany z wielkim trudem tekst. Całą pracę trzeba było zaczynać od nowa. Nie jeden stary zeszyt pamięta fontanny lejące się z dziecięcych oczu, zraszające czarne i niebieskie pola kleksów.
 Maria, której literki były równe i kształtne, tylko załamywała ręce. Halina nie miała cierpliwości do bazgrołów córki.
         –– No i jak piszesz? Przecież tu trzeba zaokrąglić. Nie tak. Teraz w dół.—Mówiła, prowadząc swoją ręką dłoń dziecka. Udręką jej  było także uczenie rysunku.
        –– Bogusiu, czy to jest łabędź?—Pytała, załamana barwną plamą, która widniała na środku kartki i nijak nie przypominała tematu rysunku.
        ––Weź do ręki ołówek i spróbuj napisać dwójkę. Nie taką koślawą. Tu trzeba mocniej zaokrąglić. Teraz popatrz; tu trzeba zjechać w dół i już masz szyję. Teraz mała łódka i już jest brzuszek. Tu kropka na oczko. I jeszcze skrzydełka, a tu fale. I mamy łabędzia.—Dziecko patrzyło zauroczone, jak pod maminymi palcami stawał się cud! Zupełnie, jak w bajce „ Brzydkie kaczątko”, z krzywej cyferki rodził się piękny ptak. Przemiana urzekła dziewczynkę i zrodziła pragnienie dalszego doskonalenia się w tym kierunku. W ten sposób Dzidzia polubiła rysowanie, a gdy odkryła, jak wiele może dawać przyjemności, pochłonęło wolny czas na cały okres nauki szkolnej.
Pierwsza wychowawczyni, pani Kotowiczowa miała nie lada problem przy ocenie szkolnych wypracowań. Tekst i ortografia nie budziły żadnych zastrzeżeń, natomiast strona estetyczna była nie do przyjęcia. Pani Kotowiczowa była bardzo ostrą i wymagającą nauczycielką. Utrzymywała na lekcjach wzorową ciszę. Pomagał jej w tym nie tylko bagaż doświadczeń pedagogicznych, ale również drewniana, półmetrowej długości, linijka. Linijka służyła nie tylko do pomiaru długości, ale też przetrzepania spodni i spódnic rozrabiających uczniów. Najlżejszą karą było spędzenie części lekcji w „oślej ławce”, trochę ostrzejszą- uderzenie linijką w otwartą dłoń. Po uderzeniu poduszka dłoni zaczerwieniała się i rosła, jak drożdżowe ciasto.
Uczniowie bardzo bali się tej kary.
Pod koniec pierwszej klasy, gdy już coraz rzadziej zdarzały mi się kłopoty ze stalówkami i kleksami, pani Kotowiczowa na początku lekcji chciała sprawdzić, czy wszyscy przynieśli do szkoły chusteczki do nosa. Po przyjściu do domu Dzidzia opowiedziała Marii całe zdarzenie;
        –– Proszę o podniesienie do góry, prawej ręki z chusteczką do nosa –– zażądała pani Kotowiczowa.
       Siedziałam spokojnie, bo poprzedniego dnia w kieszeni fartucha Babcia umieściła mi chustkę. Sięgnęłam do kieszeni i zamarłam. Nie było chustki! Nerwowo zaczęłam szukać w tornistrze. Niestety znalazłam tylko wycieraczkę do stalówki. Była na tyle duża, że od biedy mogła udawać chusteczkę. Podniosłam ją do góry.
        –– Kto nie ma chusteczek, ma wystąpić na środek klasy. –– Rozkazała nauczycielka. Wyszło dwie osoby. Pani Kotwicz kazała podnieść lewe dłonie do wymierzenia kary. Obserwowałam scenę. Na wystawione dłonie spadały razy. Delikwenci krzywili się i w oczach ich widziałam łzy.
        –– A teraz do góry ręce z wycieraczkami. –– Powiedział nasz kat i wiedziałam, że teraz wyda się moje oszustwo i zasmakuję, co to znaczy „dostać linijką po łapie”.
        Nauczycielka podchodziła do mojej ławki. Zaczęłam drżeć i w tym momencie z drżącej dłoni wypadła wycieraczka. Spadła pod ławkę. Schyliłam się i odetchnęłam z ulgą! Na podłodze, w cieniu tornistra, wiszącego z boku ławki, leżała chusteczka, a obok wycieraczka. Podniosłam obydwie i z ulgą pokazałam nauczycielce.
        –– Dobrze, że masz obydwie rzeczy, bo wydawało mi się, że oszukujesz –– usłyszałam.–– Nigdy nie zostałam ukarana w ten  sposób, ale byłam o włos od zasmakowania  okrutnej kary.—Komentowała całe zdarzenie rozemocjonowanym głosem.
Klasę pierwszą dziewczynka zdała bardzo dobrze. Na świadectwie widniały same piątki. W drugiej klasie miała inną wychowawczynię. Była łagodniejsza i miała inny katalog kar. Pocieszała zmartwioną Halę.
        –– Pani Kłębkowa, niech się pani nie martwi charakterem pisma córki! To mądra dziewczynka. Będzie adwokatem, albo lekarzem, bo czy widziała pani u nich ładny charakter pisma?
Pomysły córek często przerastały cierpliwość Kazika i Haliny. Bogdusia pozazdrościła koleżance utalentowanej muzycznie i zapragnęła nauki w ognisku muzycznym. W tym dniu ogłoszono nabór chętnych.
        –– Mamo, jak mam postąpić. Wydaje mi się, że Bogda chce tylko dlatego chodzić do ogniska, że Basia tam chodzi. Nie mamy w domu żadnego instrumentu. Co mam zrobić? Kazik umywa ręce. Twierdzi ,że to niepotrzebne wydatki, a wiesz, jak nam ciężko.— Halina próbowała poradzić się matki.
        –– Róbcie, co chcecie. Ja i tak nie decyduję o niczym, a i do budżetu nie mogę się dołożyć. Wiesz, jaka marna jest moja emerytura.— Maria poczuła się dotknięta komentarzem córki dotyczącym pieniędzy. Od lat ubolewała nad wysokością emerytury, która starczała w miesiącu na parokrotne zakupy i drobne prezenty dla wnuczek. Ciążył jej fakt bycia na utrzymaniu córki. Starała się jej pomagać, jak tylko umiała, ale brak samodzielności finansowej mocno doskwierał.
Po długich rozmyślaniach Halina zgodziła się na naukę gry na fortepianie.
        –– Nie kupię ci instrumentu, jak nie będę wiedziała, że masz talent –– stwierdziła. Aby córka mogła ćwiczyć tzw. „palcówki”, w sklepie papierniczym, zakupiono papierową klawiaturę. Godzinami  Bogda musiała na niej ćwiczyć gamy. Nie słyszała dźwięków i nauka szybko ją znudziła. Hala jednak nie pozwoliła na przerwanie zajęć.
        –– Jak się czegoś podejmujesz, to musisz dotrwać do końca. Słomiany zapał jest niedobrą cechą charakteru –– mówiła.
Na lekcjach dziewczynka nie robiła dostatecznie dużych postępów. Ciągle słyszała naganę w głosie nauczycielki muzyki.
–– Znowu jesteś nieprzygotowana. Nie słyszysz, jak grasz?
Bogda dobra była jedynie w teorii, tzw. umuzykalnieniu. Tylko na te zajęcia chodziła chętnie.
        –– Już czas na lekcje w ognisku. — Usłyszała dziewczynka napomnienia Marii. Niechętnie oderwała wzrok od książki, która właśnie czytała.
        –– Babciu, czy muszę iść do tego cholernego ogniska? — Pytała ze złością.
        –– A co to za słownik, moja panno. Język furmana spod budki z piwem. Nie chcę go więcej słyszeć. Nie dyskutuję z tobą. Ubieraj się, bo za pas złapię. –– Maria musiała wypychać dziecko siłą. Brała do ręki pasek, a Bogda wsiadała na rowerek, bo do szkoły było daleko. Ze sto metrów Maria towarzyszyła dziewczynce, idąc obok z pasem w ręku. Nigdy nie użyła tego narzędzia przymusu bezpośredniego, ale obraz jego był równie skuteczny. W końcu doprowadziła do tego, że o określonej porze wnuczka posłusznie wychodziła z domu, ale zamiast na lekcje, jeździła do przyjaciółki. Zbliżył się koniec roku. W połowie czerwca było ostatnie przesłuchanie i koncert. Rozdano świadectwa. Dziewczynka nie przeszła na wyższy poziom. Przeżyła pierwszą gorycz porażki.
        — Nie myśl sobie, że na tym koniec.— Powiedziała zawiedziona Halina. Była zła na córkę. Bardzo mocno odczuła wstyd, który ją spotkał na koncercie.
        –– Nie pozwalam ci przerywać nauki. Chodzisz na pierwszy poziom po raz drugi. — Zadecydowała.
Ten rok Bogda zaliczyła i wtedy Halina pozwoliła jej rzucić ognisko.

        Przerywam wspominki, aby podzielić się swoimi różnymi refleksjami na temat współczesnych wartości; honoru itp. spraw.
Jestem zbulwersowana, bo nagromadziło się ostatnio wiele zdarzeń, nienajlepiej świadczących o współczesnych. Uściślając temat, który może być kanwą niezłej pracy naukowej, wyjaśniam, że chodzi mi o słowność. Nie zamierzam, rozwodzić się w tej sprawie, ale muszę przynajmniej napomknąć, że złości mnie to baaardzo!! Zbyt często potykamy się ostatnio o tzw.„ robienie z gęby cholewy”. Diabli mnie biorą i chyba zaczynam myśleć jak naprawdę leciwa dama, a więc powiem to magiczne zdanie.
        –– W moich czasach aż tak nie było! –– I mam na myśli oczywiście czasy wczesnej młodości. Owszem, zdarzali się fachowcy, którzy obiecywali, obiecywali i na tym się kończyło. Przeważnie obietnice składali osobnicy, o których można powiedzieć, że byli drobnymi pijaczynami, które zarabiają na „kieliszek chleba”, ale jak ktoś się cenił lub był na lekko wyższym stanowisku, to starał się „ trzymać pion”. A teraz jest” urawniłowka” w sprawach honoru. Fachowiec obiecuje, że zadzwoni, i co? Nie dzwoni! Urzędnik na średnio eksponowanym stanowisku w poważnej firmie zapewnia.
        –– Mam to na widoku, aby nie zapomnieć i jutro do pana zadzwonię, albo przyślę e-maila. –– obiecuje. I co? Nie dzwoni, nie przysyła e-maila, pomimo, iż wie, jak komuś na tym zależy. Spotkało nas to w ostatnim okresie czasu zbyt wiele razy, aby uważać, że to wyjątki od reguły. Śmiem nawet twierdzić, że to stało się regułą, a wyjątek, to słowność, z którą mimo wszystko parę razy spotkaliśmy się. I chwała za to, bo uważałabym, że współczesny świat całkiem zszedł na psy! Jednak bardzo martwię się, czy przez tę regułę zdążymy z postawieniem domów i czy fachowcy od przestawiania domów nie odejdą w siną dal, zeźleni oczekiwaniem na fundamenty. Ponarzekałam i mogę wrócić do trudnych, ale cudnych czasów dzieciństwa.

              Maria nadal nie chodziła do kościoła. Nie miało to jednak nic wspólnego z jej wiarą. Uczyła wnuczki pacierzy, prowadzała na lekcje religii. Pilnowała, aby Hala nie zapominała o katolickim wychowaniu. Halina bardzo martwiła się, jak to będzie z I Komunią Św. pierworodnej córki. Bogda chodziła na lekcje religii, przygotowała się do tego wielkiego dnia. Kazimierz nie protestował, ale był niezadowolony. Chodził na zebrania partyjne, piastował kierownicze stanowisko i zastanawiał się, jak namówić żonę, aby zrezygnowała z tego szalonego pomysłu. Pewnego dnia nawet próbował coś powiedzieć.
        –– Halusiu, czy Bogda koniecznie musi iść do tej komunii?—
        –– A co? Ma nie iść i jak będzie dalej? Jak będzie chciała wziąć kościelny ślub, to, co zrobi? Nie każdy jest tak wyrozumiały, jak ja.—Wypaliła z grubej rury. I ten argument wystarczył. Kazik od dłuższego czasu miał wyrzuty sumienia, że coś odebrał swojej Halusi i nie miał odwagi, aby dalej protestować.
Przed samą komunią Halszka rozchorowała się i leżała w łóżku.
Nie wiedziała, czy to z nerwów, czy zaszkodził jej zbyt tłusty obiad. Miała duże problemy z wątrobą.
 Nie było mowy, aby Kazimierz towarzyszył dziecku w kościele. Pozostawała Maria i Teresa Bójcicka, która była chrzestną Bogdusi. Tym razem Maria zrobiła wyjątek i weszła do kościoła. Nie było gości. W prezencie Hala i Kazimierz kupili dziecku rower. W następnych dniach wezwano Kazimierza na egzekutywę PZPRu.
         –– Towarzyszu, co ma znaczyć to sprzeniewierzenie zasadom socjalizmu? – Zapytał sekretarz powiatowego PZPRu.
         –– Nie mam z tym nic wspólnego. Moja żona i teściowa tak postanowiły. Wiecie towarzyszu, jakie są teściowe. Niech ktoś spróbuje się im przeciwstawić. A moja jest wyjątkowo ostra.–– Kazimierz uchwycił się mitu złej teściowej jak tonący przysłowiowej brzytwy. I chwyciło. Sekretarz złagodniał. Na tym polu miał złe doświadczenia.
        –– Żeby było mi to po raz ostatni. Na razie dostajecie upomnienie. Trzy lata później do I Komunii poszła Lucyna. Kazimierz otrzymał drugie upomnienie. Po I Komunii Beaty, został wyrzucony z partii.  
  
  Dziś jestem już w Belgii u Jean Marca i Brygitte. Czeka nas wesele, bo kuzyn Andrzeja żeni syna Greguara. Po weselu będzie mała wycieczka pod Brukselę. Zostawiliśmy w Bóbrce ekipę, która wylewa fundamenty i przygotowuje wszystko do przełożenia chałup. Kable już nie kolidują z budową, bo zostały przełożone poza ogrodzenie. Mam nadzieję, że właśnie spełnia się moje małe, a może wielkie marzenie. Może w tym roku usiądę na progu swojej” chaty za wsią” i popatrzę na Berdo? Może nawet napiszę nowy wiersz, albo zacznę kolejną książkę? To brzmi bardzo optymistycznie i jest to wersja optymalna.
W wersji minimalnej wystarczy mi, jak roboty, choć trochę posuną się do przodu.

           Maria polubiła Kazimierza. Relacje pomiędzy nimi stopniowo ulegały transformacji. Najpierw stopniały lody, potem weszli w okres tzw. poprawnych stosunków. Kazik ciężko pracował na zmianę zdania teściowej. Halina wróciła do pracy w księgowości i w okresach tzw. bilansów całymi dniami pozostawała poza domem. Okresy te zbliżyły do siebie zięcia z teściową, bo wspólnie prowadzili dom i dbali o dzieci. Maria pewnego dnia odkryła, że zaczyna być bliżej z zięciem, niż z córką. Ujęła ją rozwaga młodego człowieka, pracowitość i oddanie w uczuciu, którym obdarzał jej jedynaczkę. Kazimierz wyczuł zmianę frontu i stał się serdeczniejszy dla „MAMY”, jak pozwoliła z czasem do siebie mówić.
         Było letnie popołudnie. Ogromne okna kuchni stały otworem. Na kuchence rozsiadły się garnki z uchylonymi pokrywkami, z których na zewnątrz wydobywały się małe obłoczki pary i drażniące nozdrza zapachy obiadu. Zmęczona Maria siedziała przy kuchennym stole, zaścielonym kolorową ceratą i czytała lokalną gazetę. Lubiła gazety i dbała, aby co dzień w domu była świeża prasa.
Tym razem wiadomości znowu alarmowały, jak to było parę lat temu, kiedy obawiała się, że może zacząć się kolejna, wojenna zawierucha.  Wtedy sowieckie okręty płynęły do Zatoki Świń. Tym razem pisano o wybuchu ospy we Wrocławiu. W swoim życiu przeszła już parę epidemii i wiedziała, że to nie przelewki. Do kuchni wszedł zięć.
        ––Czy przeglądałeś już prasę?—Zapytała.
Kazimierz spojrzał na zasmuconą twarz kobiety. Mimowolnie poczuł lekkie zdenerwowanie. Przecież teściowa nie była histeryczką i skoro ją coś zasmuciło, sprawa była poważna. Maria podała mu gazetę.
        –– Spójrz na pierwszą stronę. Piszą o zamknięciu Wrocławia i dodatkowych, obowiązkowych szczepieniach.— Poinformowała.
Czytał zachłannie. Były pierwsze ofiary. Władze zakazały poruszania się po kraju bez ważnych przepustek. Ogarnął go lęk.
        –– Wie Mama, u nas w Gruszowie jest taki stary cmentarz. Nazywają go cholerycznym. Tam leży prawie cała wieś, skoszona epidemią. Rzadko kto się uratował. Mam nadzieję, że teraz inne czasy, inna medycyna i do tego nie dojdzie. — Szukał pocieszenia u starszej kobiety.
        –– Myślę, że przede wszystkim teraz jest inna higiena, inna świadomość ludzka i tym razem epidemia nie rozszerzy się na cały kraj. Ale mimo wszystko trzeba będzie dodatkowo się zaszczepić i z wyjazdem na wakacje musicie poczekać do czasu, aż się wszystko uspokoi. A teraz wołaj dziewczynki. Halinka mówiła, że dzisiaj przyjdzie dużo później. — Zaczęła krzątać się po kuchni i wyciągać głębokie talerze. Zięć wyszedł na podwórko i słyszała, że nawołuje swoje latorośle, które pod leszczynowym krzakiem rozbiły namiot z szarych, wojskowych koców. Skrzypnęły drzwi. Nie odwracała się, myśląc, że to wchodzi zięć.
        –– Mamo, czy słyszałaś o ospie.— Podskoczyła, słysząc za plecami zdenerwowany głos Haliny.— Musimy zaraz po obiedzie dowiedzieć się, gdzie szczepią. Musimy dziewczynki trzymać w domu.
        –– Nie ma co denerwować się na zapas. Na zmartwienia zawsze jest czas. Zmartwień nie musimy szukać. One i tak nas odnajdują same. — Starała się uspokoić zdenerwowanie córki. — Siadaj i zjedz obiad. Właśnie nalewam. Miałaś być dłużej w pracy?–– Starała się dowiedzieć, dlaczego Halina tak wcześnie jest w domu.
        –– Jeszcze pytasz? Nie wytrzymałabym w pracy, nie wiedząc, co w domu. Wszyscy mówią tylko o ospie i szczepieniach. Aż rozbolała mnie głowa. Daj chochlę. Naleję zupy, a gdzie zielona pietruszka? Zapytała, odbierając Marii wielką, srebrną chochlę.
        –– Pietruszka rośnie na grządce! — Skwitowała zapytana.
Maria nie lubiła tzw. zieleniny. Gdy Hala dodawała do zupy zieloną pietruszkę, talerz jej szybko ozdobiony był delikatnym wianuszkiem zielonych listków. Gdy przypadkowo do jej ust trafiał zielony odłamek aromatycznej naci, który zawieruszył się w wywarze, krzywiła śmiesznie usta i całą twarz, jakby napiła się piołunu, co wszystkich przy stole wprawiało w doskonały nastrój. Hali to nie śmieszyło i strofowała.
        –– Po co te fochy, od jednego listka się nie strefnisz! Ty byś tylko jadła kapustę, salceson oraz kotlety. To niezdrowe. Jaki przykład dajesz dzieciom?
        –– Przecież nie jestem królikiem! –– Odparowała oburzona Maria.

         Nie raz patrzę na Mamę i przypominają mi się Jej słowa, które wypowiedziała wiele lat temu. Teraz jest w wieku Babci. Wprawdzie lubi zieleninę, ale tak jak i Babcia jada nie to, co powinna i często miewa problemy z trawieniem oraz bóle żołądka.
       –– Co mi mogło zaszkodzić? –– Dziwi się i nie pamięta, że znowu odżywiała się bardzo niezdrowo. Pewnie i ja taka będę. Oby nie!

          Epidemia została zduszona w zarodku. Najgorzej odczuli ją mieszkańcy Wrocławia i tam były ofiary w ludziach. Po miesiącu można było już swobodnie poruszać się po kraju, jednak w kasach biletowych żądano aktualnych zaświadczeń o szczepieniach przeciw ospie. Maria już była spokojna. Halina również zaczęła myśleć o wyjeździe na wakacje. Postanowili całą rodziną wyjechać do Pleśnej pod Tarnowem. Maria została w domu. Chciała pobyć sama i trochę odpocząć od codziennego pilnowania wnuczek, sprzątania i gotowania. Chciała częściej chodzić na cmentarz, pomyśleć. Dla niej to też były wakacje.
Jechali pociągiem. Bagaże; namiot, kołdry, poduszki i zawinięte w wojskowe, szare koce garnki, zostały nadane na bagaż i jechały w osobnym przedziale, tzw. bagażowym. Grupa wczasowiczów była duża. Oprócz Bogdy, Lucyny, Besi i rodziców jechali ich przyjaciele; Danka i Janek Dzielscy z dziećmi. Ela była dwa lata młodsza od Bogdusi, a Olek miał zaledwie parę miesięcy. Zaraz po przybyciu na miejsce, Kazik powiedział do dziewczynek.
        –– Jesteśmy na wakacjach i teraz jestem waszym kumplem.
Pod koniec dnia Beata poszła do drewnianej wygódki i zabrakło jej papieru, więc zaczęła krzyczeć.
        –– Kumpel, kumpel przynieś mi papieru! –– Bardzo dosłownie przyjęła deklarację swojego taty.
Dzielscy wraz z małym Olkiem zamieszkali w pokoju, który odstąpili im gospodarze. Dziewczynki oraz Kazik z Halą zamieszkali w namiocie, który rozstawili w ogrodzie. Wszyscy spali na kołdrach i kołdrami przykrywali się. Dnie spędzali na jagodach i spacerach. W wyjątkowe upały szli nad rzekę i tam pławili się w wartkiej, górskiej wodzie.  
        ––Co tak śmierdzi? –– Zapytał pewnego ranka Kazik, wychodząc  z namiotu. Smród był przerażający, jakby obok namiotu wylało szambo. Okazało się, że prawie jest to prawda. Obok ogródka sąsiedzi mieli pole, a na nim został rozwieziony nawóz. Aby nie siedzieć w smrodzie, Halina z Kazikiem zabrali dzieci na cały dzień na wycieczkę. Gdy późnym popołudniem wrócili do namiotu. Wtedy odkryli kolejną szkodę. Szczyt namiotu został wygryziony przez konia sąsiadów, który wszedł do cudzego ogrodu. Poszli spać. Przez dziurę w dachu oglądali, przesuwające się po niebie gwiazdy. Dzieci usnęły późno i spały bardzo krótko, bo zbudziły je strumienia wody.
        –– Mamo topimy się! –– Krzyczała przerażona Bogda.
        –– Kazik, wstawaj, bo leje! –– Hala starała się obudzić męża.
        –– Dzieciaki, zgarniamy kołdry i koce i biegiem do budynku!–– Kazimierz od razu stanął na wysokości zadania. Pomagał zbierać pościel, wziął na ręce śpiącą Beatę. Tej nocy wszyscy spali na jednym łóżku w małym pokoiku Dzielskich. Od tego dnia codziennie lało. W namiocie było mokro i nieprzyjemnie. Maria stęskniła się za rodziną. Wsiadła do pociągu i rankiem, następnego dnia była w Pleśnej. Gdy Bogda zobaczyła babcię, nie było mowy, aby została w ociekających deszczem górach. Tego samego dnia ubłagała Marię, aby zabrała ją ze sobą do domu. Halina długo nie chciała się zgodzić, aby córka wracała do Koźla. W końcu dała za wygraną.
Wiele godzin czekały na stacji. Nie było powrotnego pociągu. Przed samym jego przyjazdem na stacji pojawiła się reszta rodziny z Dzielskimi i całą górą bagaży. Wszyscy mieli dość wakacji. Jechali w straszny tłoku. Dzieci i kobiety udało się wepchać do przedziału „ Dla matek z dziećmi”, a Kazimierz i Dzielski stali w wielkim ścisku, na korytarzu. Obok stał mężczyzna, który ledwie trzymał się na nogach. Wracał w ciemnym garniturze i białej ongiś, a w tamtym momencie wymiętej i nieświeżej koszuli, z weselnej uroczystości.
        –– Pan się odsunie i nie czka na mnie!–– Zaniepokoił się Dzielski.
        ––To niech pan się odsunie!–– Powiedział nietrzeźwy, któremu w tym momencie odbiło się i część zawartości żołądka trafiła na sweter Dzielskiego.
        –– Pan jesteś świnia!–– Z odrazą krzyknął Dzielski.
        –– Ja świnia? –– Zapytał zdziwiony podróżny.
        –– To pan jesteś świnia. Ja jestem czysty, a pan porzygany!
Rzeczywiście to za Dzielskim do końca podróży unosił się nieprzyjemny zapach, pomimo iż udało mu się zdjąć i zaprać pobrudzony sweter. Jedyną korzyścią był wolny przedział, bo większość podróżnych wolała spędzić dalszą część podróży z dala od śmierdzącej grupy, na korytarzu.

        Przyjaźń Bogdy z Lucyną pojawiła się w chwili, gdy potrafiły się już między sobą porozumiewać. Niewielka różnica wieku sprzyjała więzi. Maria od początku śledziła ten siostrzany związek z wielką uwagą. Dziewczynki spały w jednym pokoju, w dwóch błękitnych łóżeczkach ze szczeblami. Gdy urodziła się Beata, a one wyrosły z łóżeczek, dostały wspólny pokój z ogromnym tapczanem, na którym wspólnie spędzały noce. Wieczorami do późnych godzin opowiadały sobie wymyślone, śmieszne, czy też straszne historie, chichocząc lub piszcząc, w zależności od treści opowiadania. Potem śmiały się do rozpuku, aż słychać było w kuchni, gdzie po kolacji Maria kończyła zmywać talerze. Gdy w pokoju było zbyt głośno, wpadał Kazimierz i nakazywał zaprzestania chichotów. Najczęściej upomnienia nie skutkowały i dopiero klapsy były szybkim środkiem nasenny. Usypiały, wtulone w siebie, „ na łyżeczkę.
Marię dziwiła ta przyjaźń, bo dziewczynki były tak bardzo odmienne. Nie tylko różnił je wygląd, temperament, ale i usposobienie. Lucynka była mniej refleksyjna i humorzasta.
        ––Być może jest mniej wrażliwa lub bardziej odporna.—myślała. —Dla Kazika i Halinki jest z pewnością prostsza w obsłudze i bardziej zrozumiała. Nic dziwnego, że Hala nazywa Bogdę cudakiem. Jest dzieckiem delikatnym i wrażliwym. Ma bardzo dużą wyobraźnię. —Analizowała w myślach cechy wnuczki. Żeby jeszcze nie była takim mazgajem. Gdy wstaje z rana „ lewą nogą”, z byle powodu wpada w czarną rozpacz. Z oczu leją się potoki łez. O, właśnie jak w tej chwili.
        –– Dzidziusiu, co znowu się stało? –– Zapytała, podchodząc do zapłakanej Bogdy i posadziła ją na kolanach. –– Wytrzyj buzię i popatrz na mnie. Może poczytam ci książeczkę? –– Dziewczynka uspokajała się, wtulona w jej sweter. Jej natura i tchórzostwo, wykluczały również udział w bijatykach szkolnych. Na zaczepki małych łobuziaków nie odpowiadała i starała się szybko zrejterować w pobliże dorosłych, przy których czuła się bezpieczna. Gdy ich nie było w pobliżu, to właśnie młodsza siostra ruszała do boju, rzucając w kąt tornister. Potem okładała pięściami łobuzów.
Beata była młodsza o całe siedem lat, co w dzieciństwie stanowiło niemal całą epokę. Dziewczynka czuła się bardziej jej opiekunką, niż siostrą i trudno im było nawiązać bliskie relacje. Dla starszych sióstr Besia była bardzo uciążliwa i przeszkadzała w spotkaniach z koleżankami.


Rozstania, spotkania..

           Schubertowie po cichu wyjechali do NRD. Wreszcie udało im się otrzymać paszporty i połączyć z pozostałą rodziną. Jednego dnia dzieci bawiły się razem, a drugiego okna mieszkania na drugim piętrze kamienicy ziały czernią i pustką. Znikły białe firaneczki, których tak zazdrościły wszystkie sąsiadki. Na ich miejsce sprowadzili się Dzielscy. Halinka miała blisko do przyjaciółki.
        –– Halinko, czy Hela mówiła ci, że w przyszłym tygodniu wraz z Antkiem przeprowadza się do Kędzierzyna? — Zapytał Kazik, którego zaskoczyła informacja, przekazana przez teściową.
        –– Co ty mówisz? Nic mi nie mówili. A może kupilibyśmy od nich mieszkanie? Po co ma mieszkać z nami ktoś obcy. — Halina była tak samo zdziwiona, jak małżonek. Z niecierpliwością czekali na wieczór i rozmowę z przyjaciółmi.
Zapadał zmrok. W oknach okolicznych domów pojedynczo, po kolei rozbłyskały światła. Maria wyciągnęła z piekarnika bałabuchy. W całym domu rozniósł się zapach drożdżowego ciasta. Rozległo się pukanie. Weszła Hela.
        –– I co, załatwiliście sprawę przeprowadzki? — Zapytała sąsiadkę.
        –– Już wszystko dopięte na ostatni guzik. Jeszcze tylko finalizacja umowy sprzedaży mieszkania. –– Helena rozsiadła się wygodnie na kuchennym krześle.
        –– Jak to sprzedaży? –– Zdziwiła się Maria. –– Nic nie mówiliście o sprzedaży.
        –– Antek znalazł jakiegoś kupca. Podobno młody człowiek. Ma żonę w wieku Hali i dwoje dzieci. Starsza dziewczynka nazywa się chyba tak jak wasza, Beatka.
       –– Robię kawę. Napijesz się? — Maria starała się być bardzo gościnna.
       –– Możesz zrobić, ale mam coś lepszego.— Wyciągnęła z kieszeni szlafroka pół litra czystej wódki. — Daj kieliszki. Wypijemy za naszą przyjaźń.––
Do kuchni weszła Halina z Kazikiem.
        –– A co to za okazja? –– Zapytała z przekąsem. — Wiesz, że mama nie powinna pić.
        –– A co to za picie, połówka na pięć osób, bo i Antek zaraz przyjdzie. — Zbagatelizowała sprawę Helena.
        –– Słyszałam, że wyprowadzacie się. — Zapytała wprost Helenę.
        –– Tak i sprzedajemy mieszkanie. Już jest kupiec.
        –– Przykro mi, że nie zapytaliście, bo może kupilibyśmy to mieszkanie. –– Powiedziała rozczarowana Halina.
        –– Nawet nie pomyśleliśmy. Przecież nie macie pieniędzy, a nam na mieszkanie potrzebna od razu gotówka. –– Tłumaczyła Hela.
Marii zrobiło się ciężko na sercu. Pomyślała, że znowu jakiś etap życia bezpowrotnie się kończy. Niby Kędzierzyn nie jest daleko, ale to nie będzie już to samo, co wspólne niedziele, wspólne święta.
        Przy poprzecznej uliczce naprzeciw domu Marii i Hali stały małe domki. Jeden z nich był zrobiony z czarnego drewna. Mieszkała tu starsza pani Dachorska, wdowa. Pochodziła ze śląskiej rodziny. Pod panią Dachorską było mieszkanie rodziny Misiaków. Pan Misiak jeździł ciężarówką – beczkowozem „Starem”. Często upijał się. Miał drobną żonę i dwójkę dzieci. Tadek był typowym, małym łobuziakiem, a Hanka panną na wydaniu. To jej „wydanie” słychać było późnym wieczorem, gdy z ławki stojącej po drugiej stronie ulicy, dochodziły dziewczęce piski i chichoty oraz tubalne męskie głosy lekko podchmielonych marynarzy.
Pani Dachorska zmarła w połowie lat sześćdziesiątych. Tuż po jej śmierci rozebrano drewniany dom. Pod podłogą robotnicy znaleźli portret Hitlera, czerwoną flagę ze swastyką i dużo niemieckich ulotek. Koło domu pojawiła się ogromna ilość milicjantów. Robotnicy byli podenerwowani, a najbardziej kierownik budowy. Wstrzymano rozbiórkę. Pojawił się przewodniczący Powiatowego komitetu PZPR. Były telefony do województwa i stolicy. Wszystkie okoliczne dzieci, pomimo iż je przeganiano, podglądały „cały ten cyrk”, jak określił Wiesiek Słoński, kolega dziewczynek. W końcu, po wielu konsultacjach, z najwyższego szczebla przyszła decyzja; „spisać protokół i komisyjnie spalić”. Załadowano „wątpliwy skarb” do milicyjnego gazika i zawieziono na miejsce stracenia. Gdzie to było, tego już nikt nie wiedział.
        Gdy na piętrze zjawiła się rodzina Zamerów, była wczesna wiosna. Maria od razu zrozumiała, że nie ma mowy, aby Hala zaprzyjaźniła się z panią Stefanią. Pana Gintera nawet nie brała pod uwagę, kiedy zobaczyła, jak traktuje swoją żonę.
Pan Ginter był grajkiem, członkiem orkiestry dętej. W swoim mieszkaniu, umieszczonym nad mieszkaniem Marii, zwoływał próby orkiestry. Skład orkiestry ograniczał się do smyczków, wiolonczeli, paru trąbek i dużego bębna. Poza umuzykalnieniem charakteryzowało go uwielbienie do wysokoprocentowych trunków. Do wątpliwych zalet należała jeszcze ułańska fantazja. Ulegał jej bez żadnych ograniczeń. Potrafił w środku nocy nabierać chęci do majsterkowania i z piwnicy dochodziły dźwięki wiercenia, tłuczenia młotkiem i tym podobne odgłosy, świadczące o wyjątkowej energii pana Gintera.
W wigilijną noc, gdy rodzina spała pierwszym, głębokim snem po przyjściu z pasterki, Maria obudzona została odgłosami dochodzącymi z korytarza. Gdy wyszła przed drzwi, usłyszała straszny łomot i pod jej nogi stoczył się ze schodów węglowy piecyk- tzw. koza, a później legł półnagi pan Ginter. Dziurawy podkoszulek podciągnął mu się aż pod pachy i obnażył wielki, okrągły wzgórek brzucha. Z połowy pośladków zsunęły się granatowe szorty. Rozwichrzone włosy sterczały na wszystkie strony, niczym skołtunione zwierzęce futro. Mamrotał pod nosem, rozcierając potłuczone kończyny.
        –– Nic dziwnego, że nie wierzyłam, że o północy zwierzęta mówią ludzkim głosem. –– Powiedziała zaskoczona Maria. –– To niektórzy ludzie władają zwierzęcą mową, jak na załączonym obrazku. ––Dodała. Po „obsobaczeniu” delikwenta, Maria zerwała z nim wszelkie relacje, a pozostali członkowie rodziny zrobili to samo. Od tego czasu głównym marzeniem całej rodziny była wyprowadzka.
        ––Widzisz Helu—mówiła Maria do dawnej sąsiadki—zrobiliście sobie wygodę naszym kosztem. Halina nie może wam darować decyzji sprzedaży mieszkania.
         ––Strasznie mi przykro. Nie przypuszczaliśmy, że Zamerowie okażą się tak złośliwi. Wyglądali na sympatycznych. Przepraszam was. — Heli było również bardzo przykro.
 ––Teraz to musztarda po obiedzie. Jednak o nas nie zapominajcie i przyjeżdżajcie, jak tylko znajdziecie trochę czasu. Wszyscy za wami tęsknimy, a szczególnie dzieci — powiedziała serdecznie Maria.