Rozdział
III Nina
–– Gizel!
Gizel! –– usłyszała z oddali głosy Marleny –– Est-ce
que tu dors?
––
–– Je
ne dors pas! –– odpowiedziała
szkolnym zwrotem , bo zawstydziła się, że usnęła.
Wrócili do
domu po paru godzinach, zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Marlen
kupiła patchworkową powłoczkę na poduszeczkę, a Paul obrazek.
Gizeli podobały się malutkie kolczyki przedstawiające rozkoszne
aniołki. Były srebrne, a sukieneczki miały zrobione z jakiegoś
błękitnego kamienia. Wyglądały tajemniczo. Nie potrafiła odmówić
sobie prezentu.
Gdy Marlene
i Paul oddalili się, Nina podeszła do Gizel.
–– Chodź,
trochę opowiem ci o nasza familia. –– powiedziała babka.
Gizela zagłębiła się w treść opowieści i powoli znikło
wnętrze pokoju. Pojawiła się stara wioska na wschodnich rubieżach
Polski. Zobaczyła cztery małe, umorusane bose dziewczynki.
Rok 1936
–– Jasia,
gdzie ty znowu idziesz? Mamusia kazali pilnować Broni. ––
Zaniepokojona,
dziesięcioletnia Nina trzymała za rękę młodszą siostrzyczkę.
Mała miała zaledwie pięć lat i bardzo płakała. Była głodna, a
równie głodna Nina nie wiedziała, czym ją nakarmić. W domu nie
było niczego do jedzenia. Zaczął się listopad i pomimo, iż dnie
jeszcze nie były zbyt zimne, coraz ciężej było w lesie znaleźć
coś do jedzenia. Kromka chleba i mleko, które zostawiała rankiem
matka, wychodząc na służbę, starczały na krótko. Z burczącym
brzuchem trzeba było czekać do wieczora. Matka zawsze przynosiła
coś ze dworu. A to parę gotowanych ziemniaków, a to trochę mleka
i mąki, z której robiła zacierkę, a czasem nawet jakieś resztki
z dworskiego obiadu. Wtedy było święto. Często jednak nic nie
dostawała, prócz chleba, a wtedy z pustym brzuchem trzeba było
czekać do następnego ranka, który był równie głodny, jak
wieczór. Czasami najstarsza z rodzeństwa, Franciszka coś
przyniosła ze swojej wyprawy na dworzec kolejowy, do miasteczka. Tam
prosiła o jałmużnę dla sierot. Po śmierci tatusia często tam
chodziła, aby choć trochę pomóc zmęczonej i wiecznie zatroskanej
matce. Nie potrafiła głodna usiedzieć w domu. Miała już
dwanaście lat i zdawała sobie sprawę, że też jest odpowiedzialna
za swoje młodsze siostry. Ona najlepiej pamiętała czasy, gdy
jeszcze było im dobrze. Wtedy mieszkali w Kowlu. Tatuś prowadził
sklep, a mamusia mu pomagała i rodziła kolejne dzieci. Ich rodzina
nie miała szczęścia. Chłopaki nie dożywali dziesiątego roku
życia. Jeden zmarł na suchoty, a drugi latem utopił się w rzece.
Próbował złapać ukrywające się pod kamieniami jazie. Zanurkował
i wsunął rękę zbyt daleko między kamienie. Ręka mu ugrzęzła,
bo coś się obsunęło. Nie wypłynął. Gdy go wyciągnęli, już
nie żył. A później coś nie udało się w handlu i rodzice
musieli zamknąć sklep. Ojciec znalazł posadę na wsi we dworze.
Pracował w stajni przy koniach, bo trochę znał się na tej pracy.
Jeszcze w tym samym roku okazało się, że też ma suchoty. Nie
dożył Bożego Narodzenia. Dola samotnej kobiety z czwórką córek
nie była w tym czasie do pozazdroszczenia.
Nie było
wyjścia, matka musiała dzieci pozostawić w domu i najęła się w
majątku do krów i innych posług w chlewie i oborze. Miała wiele
szczęścia, bo dziewka od dojenia krów wydała się dobrze za mąż
i porzuciła posadę. Ekonom ulitował się nad wdową i gdy
skończyły się oszczędności ze sprzedaży sklepu, zaczęła
służbę. Ale marny to był zarobek. Ciężko było utrzymać trzy
dorastające dziewczyny i jedną małą. Klepały biedę, przeważnie
głodując.
W końcu
któregoś dnia Franciszka nie wróciła z miasteczka. Po paru dniach
matka przywiozła ją sztywną na jakiejś furmance. Była ostra zima
i ktoś znalazł ją w zaspie śnieżnej. Zamarzła w drodze do domu.
Teraz najstarsza była Jasia, ale jej nie w głowie było zajmować
się, jak to mówiła „ zasranymi bachorami”. Uciekała z domu do
innych dzieci. Najczęściej bawiła się z tymi, u których w
chałupie nie było tak strasznej biedy. Tam czasem poczęstowano ją
kromką chleba, czy też miską cienkiej zupy. Mała Bronia zostawała
z Niną.
Nina nie
miała sumienia pozostawić siostry samej. Często płakała razem z
Bronią. Mała z głodu, a ona z głodu i bezsilności. Najlepiej
było latem, gdy w lesie pojawiały się jagody, jeżyny i maliny
oraz wielkie kolorowe kapelusze grzybów. Piekły je na dużych
kamieniach, rozgrzanych w ognisku. Czasem uczta była jeszcze lepsza,
gdy udawało się złapać jakąś rybę. Ryb było dużo pod
kamieniami na dnie rzeki. Jednak nie tak łatwo było je złapać…
Stara
kobieta zamyśliła się. Umilkła. Przetarła załzawione oczy.
Obraz wschodniej wsi gdzieś uleciał.
–– To
było tak dawno. Ja nie wiem, jak wtedy można było żyć. Ciężkie
było nasze życie. Ciężkie było życie naszej mamusi. Nie wiem,
jaki cud sprawił, że Bronia żyła. Teraz ludzie mają wszystko.
Dzieci mają bardzo dobrze. Niedobre te myśli! Jak ja w domu sama,
to mówię do myśli „ alle, alle!!”. Oj, nie chce powracać już
dziś do Sołotwina. Może ta wieś dziś jest kaput?! ––
powiedziała z mocą, kończąc opowieść.
–– Ty
masz zmęczone nogi ? Dużo chodziłaś „à
pied” ? Ja muszę do moja chambre.
Przywiozła sobie jeszcze z Kowla le liwre do modlitwa. Kupiła go za
pierwsze diengi, co dostała od taka pani, u której w czas wojny
pracowała. Kartki już teraz każda sobie, ale polska modlitwa dla
mnie dobra. Poleżę na wieczór, poczytam słowo do Boga i myśli
spokojne. ––– zakończyła swoją smutną opowieść. Nina
krzątała się jeszcze chwilę w kuchni, a później ze szklanką
wody w ręce poszła do swojej sypialni, zostawiając Gizelę samą.
Dziewczyna
zeszła na werandę i usiadła na kamiennym progu. Przed oczami miała
rozkwiecony ogródek babki, położony na stoku miękko schodzącym w
dolinę i ciemność nocy. Światło werandy wyławiało z letniej
nocy kolorowe plamy kwiatów. Szczególnie dużo było pięknych,
pełnych georginii, bo tak Nina nazywała kolorowe kule dalii. Ale
były też malwy i delikatne, smukłe gladiole. Przeciwległy stok
porastał las, który w nocy stanowił jedynie ciemne tło dla
oświetlonych krzewów i drzew ogródka. Gizela wróciła myślami do
pamiętnika matki. Jakże inne było ich dzieciństwo.
–– Biedna
babcia Nina! –– pomyślała ze współczuciem.
Późnym
wieczorem znowu wróciła do wspomnień i pamiętnika matki.
Pamiętnik
Klary, rok 1983
Klara
powoli doszła do siebie. W domu sytuacja unormowała się. Wojtek
przestał wychodzić. Zmienił się. Wrócił dawny, czuły mężczyzna
jej życia. Tylko na dnie jej serca pozostał mały, ostry kamyczek,
którego w żaden sposób nie potrafiła wyrzucić. Jednak nigdy nie
zapytała Wojtka o Danutę Okoń. Parę dni po powrocie ze szpitala
znalazła w skrzynce białą kopertę, adresowaną do niej. W środku
była kolorowa kartka z życzeniami powrotu do zdrowia. Na dole
kartki widniało zdanie, zaczynające się od słowa „przepraszam”
i informujące, że Danuta Okoń wyjechała do innego miasta. Kartkę
podpisał Marian Okoń.
A parę
dni później zdarzył się wypadek komunikacyjny, w którym
ucierpiała Gizela.
Klara
właśnie jechała z córeczką do lekarza, gdy tramwaj wyskoczył z
torów. Rannych było parę starych kobiet i Gizela.
U Klary
skończyło się jedynie na dużym guzie i paru siniakach. Niestety
dziecku potrzebna była transfuzja krwi. Oboje z Wojtkiem stawili się
w punkcie krwiodawstwa i właśnie wtedy dowiedzieli się, że
Wojciech nie jest biologicznym ojcem dziewczynki.
Mimo obaw
Klary, Wojtek nadzwyczaj dobrze przyjął tę informację. Oddał
tyle krwi, ile tylko mógł. Odwiedzał dziecko codziennie i starał
się dowiadywać o stan jej zdrowia, gdy tylko lekarze chcieli
udzielać informacji. W dniu wyjścia Gizeli ze szpitala pomógł
Klarze odwieźć dziecko do domu, po czym spakował walizkę i bez
słowa wyjechał.
Zajęta
rekonwalescencją córeczki Klara, nie miała czasu ani siły, aby
przejąć się tym, co się stało. Zdrowie dziecka wymagało stałej
uwagi kobiety i zabierało ogromną ilość czasu. Klara biegała z
dzieckiem na zajęcia rehabilitacyjne, ćwiczyła z nią w domu, a
gdy już wszystkie córki spały, myślała o tym, że powinna
poinformować prawdziwego ojca dziecka.
Którejś
bezsennej nocy podjęła decyzję. Rankiem wstała, odszukała w
starych notatkach adres Jean Francois’a i napisała krótki list z
informacją, że jest on ojcem Gizeli. Poinformowała, kiedy dziecko
urodziło się, że miało wypadek, ale już jest wszystko w
porządku. I wysłała list. Nie otrzymała odpowiedzi.
A pod
koniec lata Wojtek wrócił do domu.
Jesień
1983 r.
–– Pani
Klara Jasińska! –– usłyszała głos rektora i wyszła z
ławki, aby odebrać kolejny w swoim życiu indeks. Zaczął się rok
akademicki. Wracając do domu, zastanawiała się nad fenomenem zmian
życiowych. Tyle zapowiadają. Tyle mogą pomóc. Pomimo, iż nie
było to łatwe, czuła się fantastycznie. Zrobiła pierwszy krok,
aby odmienić swoje życie. Zapowiedź zmian wyrwała ją z apatii.
Przede wszystkim nagle poczuła się bardzo młoda. Poza tym
zrozumiała, że już nie poddaje się bezwolnie losowi, ale ma jakiś
wpływ na to, co się z nią dzieje. Nie czuje się już jak
marionetka, która ma do rąk i nóg przytroczone sznurki. Wojtek za
nie pociąga i zmusza ją, aby robiła tylko to, co jemu odpowiada.
Bardzo ciążył jej ten małżeński teatr, z wcześniej
przygotowaną dla niej rolą matki, kobiety, a przede wszystkim żony.
W podświadomości tęskniła za możliwością dokonywania własnych
wyborów, układania życia po swojemu. Nie bała się, że w sztuce
braknie roli dla Wojtka, jednak wolała, aby to ona mogła budować
swoją postać. Musiała coś zmienić w swoim życiu, więc uparła
się na kolejny fakultet. Wojtek nie był zachwycony decyzją żony.
Zasypywał ją gradem pytań i rzucał kłody pod nogi.
–– Kochanie,
jak sobie wyobrażasz nasze życie, kiedy ty będziesz studiować? ––
To było pierwsze zdanie, które wypowiedział, gdy próbowała mu
opowiedzieć, jak bardzo cieszy się, że zdała egzamin i została
przyjęta na studia. Zaniemówiła. Bo co mogła odpowiedzieć na
swoją obronę. Przecież Wojtek by nie zrozumiał. W jego ocenie
były to jej fanaberie, bo komu potrzebne kolejne studia. Taka
bezsensowna zachcianka, jak określił Wojtek. Przecież miała już
dyplom ukończenia uczelni. Argument, że nigdy nie lubiła swojej
pracy i nie czuła się na swoim stanowisku dobrze, nie był dla
niego argumentem. Zdaniem męża marnowała swój czas, zabierała
dzieciom siebie, mamę Klarę. Zabierała jemu gospodynię domową i
żonę.
––
Przysięgam ci, że nigdy nikt nie odczuje moich
studiów. Konsekwencje swojego kroku poniosę sama. ––
powiedziała w końcu, patrząc w podłogę, aby nie zobaczył łez,
które pojawiły się w oczach.
Z ciężkim
sercem chodziła raz w miesiącu na zajęcia, mając wielkie wyrzuty
sumienia i świadomość, że odziera rodzinę ze swojej obecności w
domu. Wcześniej gotowała posiłki, przygotowywała półprodukty,
pakowała, mroziła, aby Wojtkowi pozostało tylko odgrzanie
jedzenia, aby miał jak najmniej pracy. Uczyła się tylko nocami,
gdy już wszyscy spali. Napuszczała do wanny gorącej wody i
siedziała z książkami i tylko od czasu do czasu dopuszczała sobie
ciepłej wody. Po paru godzinach jej skóra przypominała
pomarszczoną bibułę, ale nikomu tym nie przeszkadzała.
Z czasem
polubiła tą wodną naukę i kiedy była sama w mieszkaniu, a więc
mogła uczyć się w pokoju, jakoś czuła się nieswojo, a wiedza
słabiej „ wchodziła” jej do głowy. Z czasem nabrała większej
pewności siebie. Z zajęć przychodziła odmieniona, uśmiechnięta.
Za każdym razem potykała się o wnikliwe spojrzenie męża, ale nic
nie mówił. I tak minęły pierwsze miesiące nauki. Pewnego
zimowego dnia pani Jadzia, socjalna powiedziała, że zbiera
pieniądze na świnię, bo trudno w sklepach o mięso.
Zaopatrzeniowiec pojedzie służbową nyską pod Lublin, bo tam ma
swoją rodzinę, która mieszka na wsi i hoduje na swoje potrzeby
również świnki. Już rozmawiał w tej sprawie z ciotką. Dla niego
cała świnia to za dużo, a i nie ma czym przywieść. A jak już ma
wieźć z daleka mięso, to niech również inni skorzystają.
Podzielą mięso sprawiedliwie pomiędzy wszystkich chętnych.
Klara
ucieszyła się. Dziewczynki były jakieś blade, słabo odżywione.
Wojtek też narzekał na brak mięsa.
Zaopatrzeniowiec
pojechał w piątek i słuch o nim zaginął. Gdy we wtorek rano nie
pojawił się w pracy, wszyscy byli już mocno zaniepokojeni. W środę
około południa do kadr zadzwonił sierżant z posterunku MO na
trasie wyjazdu. Okazało się, że pracownik został zatrzymany za
szmugiel. Dużo energii i znajomości potrzeba było, aby sprawie „
ukręcić łeb”. Ale świnia bezpowrotnie przepadła.
Przypuszczalnie trafiła do garnka rodziny funkcjonariuszy z
posterunku MO.
–– Kochanie,
zbliżają się święta. Jak tu je wyprawić, kiedy nic nie mamy, ––
zamartwiała się Klara –– a świnia przepadła. W sklepach tylko
ciężarne i staruszki mają szansę na jakieś ochłapy.
–– No,
właśnie! Ja nie mam żadnych szans, bo jestem chłopem, ale ty
możesz być w ciąży! ––
Głos
Wojtka dochodził z łazienki, więc mężczyzna nie zauważył miny
Klary.
–– Oczywiście
nie naprawdę w ciąży, ale jakbyś wepchnęła pod sukienkę
poduszkę, to mogłabyś udawać, że jesteś przy nadziei. ––
Wojtek nie miał żadnych wątpliwości, co do moralnej strony tego
przedsięwzięcia.
–– Wiesz,
teraz liczy się prawo buszu. Albo ty pożresz, albo ciebie pożrą.
Jak chcesz przetrwać, to musisz kombinować! ––
Nie była
pewna oczywistości takiej pokrętnej moralności, ale nie miała
wyjścia. Pojechała do oddalonej od śródmieścia dzielnicy i tam
stanęła w kolejce dla osób uprzywilejowanych. Specjalnie na ten
cel wzięła sobie dzień urlopu
Ubrała
zieloną sukienkę, której krój doskonale pasował do jej roli. Do
tego szary, rozkloszowany płaszczyk. Rozpuściła długie włosy i
mocno wypięła brzuch do przodu. Pomyślała, że pierwszy raz w
życiu do czegoś przyda się jej mała oponka na brzuchu, z którą
tak bardzo walczyła i która nie poddawała się, taka była oporna
.
W sklepie
zastała już wielki, kotłujący się i kłócący się tłum.
Stanęła skromnie z boku, w kolejce dla uprzywilejowanych, która
również była dosyć długa.
–– Pani
w czerwonym płaszczu tu nie stała. –– krzyczał jakiś
rozgorączkowany, rudy jegomość , stojący w połowie kolejki do
blondynki w zaawansowanej ciąży.
–– Tym
ciężarnym, to dawać co trzeciej, bo nam cały towar wykupią. ––
instruował ekspedientki, uwijające się przy ladach.
–– Bo
nam nie wystarczy! –– bardzo krytycznie popatrzył na stojących
spokojnie inwalidów oraz młode, ciężarne kobiety.
–– A
inwalidów to trzeba sprawdzać! Niech pokaże taki książeczkę,
czy rzeczywiście ma grupę inwalidzką! Teraz każdy może
powiedzieć, że jest inwalidą. –– poparła rudego tęga kobieta
w futrze z nutrii. ––
–– Panie!
–– zwróciła się do mężczyzny –– Słyszałam od znajomej,
że dzieci na rękach to sobie ludzie pożyczają, byle tylko
oszukać. Kupi taki towar bez kolejki w jednym i w drugim sklepie,
właśnie dzięki pożyczonym dzieciom , a najbardziej to te
handlary, co potem za mięso biorą dwa razy tyle. Niejedna już na
naszej biedzie majątku się dorobiła. ––
–– Niech
się pani nie wymądrza! –– odpowiedziała szczupła szatynka z
dzieckiem na ręku, podchodząca właśnie do lady. –– Pani nie
wygląda na taką biedaczkę. –– dodała i zwróciła się do
ludzi stojących w kolejce –– W nutriach w kolejkę chodzi. Sama
jest pewnie burżujka! ––
Zaczęły
się dyskusje, kłótnie i utyskiwania. Klara stała jak na
szpilkach. Spociła się. Na czoło jej wyszły krople potu, ale
bojąc się , że ktoś odkryje mistyfikację, nie rozpinała
płaszcza.
–– Ludzie,
sumienia nie macie. –– powiedziała w pewnym momencie starsza,
starannie ubrana i zadbana siwa kobieta.
––
Popatrzcie, jak cierpi ta dziewczyna. W ciąży jest,
źle się czuje, aż pot jej wyszedł na czoło, ale dzielnie stoi i
nie odzywa się, a wy co? Tylko widzicie czubek swojego nosa i gotowi
jesteście pozabijać się za pół kilo strażackiej kiełbasy.
––
Ludzie w
kolejce na chwilę zamilkli, a Klarze zrobiło się wstyd. Jednak
pozostała w kolejce. Straciła cały dzień. Dostała mięso i
kiełbasę, a nawet trochę baleronu. Na święta zaprosiła teściów.
Chciała ukarać siebie za chwilowy brak kręgosłupa moralnego. I
przyrzekła sobie, że nigdy więcej nie poświęci swoich zasad dla
pęta kiełbasy.
Zapiski,
wrzesień 2006r.
Od
paru dni tłucze mi się po głowie pytanie; jaką jestem matką? Co
jest najważniejszego w wychowywaniu dzieci? Może w tej chwili, gdy
córki są dorosłe, jest to już „ musztarda po obiedzie” i
powinnam nad tym zastanawiać się dużo wcześniej. Jednak
wiadomość, która ostatnio dotarła do mnie z takim opóźnieniem,
zmusiła mnie do przyjrzenia się sobie, jako matce. Nie jest to
pierwszy wgląd w siebie. Z pewnością nie raz zadawałam sobie
różne pytania i moje życiowe wybory uwarunkowane były odpowiedzią
na nie. Odpowiedzią na pytania, jakie zadawałam sobie w ciężkich
i łatwych momentach życia. Na prostej i na różnych życiowych
zakrętach.
Gdy byłam
bardzo młoda, rzadko zastanawiałam się nad życiem. Wydawało mi
się, że bycie matką jest instynktowne, no bo co w tym trudnego?
Rodzi się dziecko i już się go kocha, opiekuje się nim. Zwykły
instynkt. Zwierzęta też go mają i w chwili zagrożenia robią
wszystko, aby potomstwo przetrwało. Czasem nawet poświęcają swoje
życie. Jednak nie zadawałam sobie pytania, czy aby być dobrą
matką tyle wystarczy? Nie wnikałam w to, co tak naprawdę potrzebne
jest dzieciom, aby dobrze się rozwijały i były szczęśliwe?
Na
początku byłam przekonana, że dzieciom najbardziej potrzeba pełnej
rodziny. Muszą w końcu wiedzieć, na kim mogą się wzorować jako
kobiety, a jak powinien funkcjonować mężczyzna, z którym
chciałyby się związać. Powinny też widzieć swoją kobiecość
na zasadzie kontrastu z mężczyzną, funkcjonującym w domu.
Oszczędziliśmy z Wojtkiem dziewczynkom ciężkich chwil związanych
z rozpadem rodziny, z życiem z jednym tylko rodzicem i ogromną
tęsknotą za drugim. Czy to wystarczyło, aby córki nasze weszły w
dorosłe życie pewnie, z zapleczem rodzinnej miłości i wyposażone
we wszystko, co niezbędne, aby dokonywać mądrych wyborów oraz
budować szczęśliwe życie ? Przecież nie oszczędziłam moim
kochanym dzieciom naszych kłótni, ciszy ciężkiej i
przytłaczającej wszystkich. Nie potrafiłam stworzyć domu
ciepłego, wesołego i bezpiecznego. A tak bardzo chciałam. Jednak
mogę w tej chwili przyznać się sama przed sobą, że tak naprawdę
nie wiem, jaki jest nasz dom? Czy jest on ciepły, czy zimny? Myślę,
że najtrafniejszym określeniem jest „bardzo niestabilny
emocjonalnie”. Raz kipi szczęściem i uczuciem, a innym razem
wieje w nim lodowaty wiatr wzajemnych pretensji. A więc kolejne
pytanie; czy mojecórki były szczęśliwymi dzieciakami? Czy nasze
dążenie do własnego szczęścia nie stało w sprzeczności z ich
spokojem i bezpieczeństwem? Czy też byliśmy za bardzo egoistyczni,
aby oszczędzić dzieci?
Z całą
pewnością nie jest dobrze, gdy rodzina jest rozbita. Ale też nie
jest dobrze, gdy rodzice skaczą sobie do oczu i nie potrafią się
dogadać. Gdy mają muchy w nosie i nie starają się siebie
nawzajem zrozumieć. Obserwuję Marcelinę, Gizelę i Zuzannę. Każda
z nich jest inna, ma inną wrażliwość, inaczej odbiera porażki, w
inny sposób dąży do sukcesów. Marcela i Zuzia są bliźniętami,
a wydaje się jakby były dziećmi wychowywanymi w innych okresach
naszego życia i przez innych rodziców. Więc czym uwarunkowane jest
to, że jedna z nich jest bardziej nastawiona na zaspokajanie swoich
potrzeb i przez życie idzie, rozpychając się łokciami? I czy taka
postawa życiowa jest zła w dzisiejszych, drapieżnych czasach?
Z
pewnością inaczej wychowywałam Zuzię i Marcelinę, a inaczej
Gizelę. Nie wiem dlaczego tak jest, ale jest to pewnik. Która z
nich trzech jest więc dobrze wychowana? Dlaczego nie potrafiłam
dobrze wychować wszystkich dziewczynek? A może nie to jest ważne,
jak się idzie przez życie? Czy w bardziej ugrzeczniony sposób, czy
bezpardonowo? Różne są poglądy na to, kto ma rację, czy ten
człowiek, który sięgając po coś, pyta, czy można, czy ten
bezpardonowy, który sam bierze? I jak tu wpajać dzieciom, że nie
powinno załamywać się, gdy bez dania racji czegoś im odmawiają?
A może właściwą drogą jest właśnie to „ bezpardonowe
sięganie”? Ciągle słyszę, że obecny świat jest jak dżungla,
że teraz obowiązuje „ wyścig szczurów”., bo młodzi to takie
„ młode wilki”. Gnają do sukcesu, nie szczędząc sił. Są
mądrzy i pracowici. A przecież ja nie chciałam wychować córek,
które deptałyby innych, „ byle do przodu po swoje”. Więc jaką
jestem matką?.
Ponoć
wychowanie, to nauczenie dziecka życia w świecie, w którym ma ono
przetrwać? A jeśli ten świat ma wartości, z którymi nie zgadzamy
się, czy wtedy dzieci trzeba wychowywać wbrew sobie, swoim
wartościom? Paradoksalnie, gdy już skończyłam swój okres
wychowania dzieci, nadal zadaję sobie pytanie ; co to znaczy dobrze
wychować dzieci?
Myślę,
że ważne jest, aby człowiek był szczęśliwy. Więc moim zdaniem
„ dobrze wychować”, to wychować dziecko, które w życiu
potrafi być szczęśliwe. A jak to będzie z Gizelą, do której
miałam wyjątkową słabość i nie zawsze potrafiłam stawiać
właściwych granic? Czy moje córki będą szczęśliwe?...
Pamiętnik
Klary, rok 1985
Tego dnia
Wojtek zaskoczył ją zdaniem;
–– Najwyższy
czas pomyśleć o własnym domu! ––
–– Ale
skąd weźmiemy na to pieniądze? Skąd działka? To przecież będzie
kosztowało majątek. –– zapytała zaskoczona Klara.
–– Już
rozmawiałem w urzędzie miejskim. Można składać podania na zakup
działek na wsi. Niedługo już rozszerzone będą granice miasta.
Teraz te działki są za grosze, bo to nieużytki wiejskie. Cena
zakupu bardzo mała. Twoja pensja! Działka ma zostać przekształcona
w przyszłości na budowlaną. Ale wtedy to już będą inne
pieniądze, więc musimy teraz starać się o nią. Jest ryzyko, że
w inną stronę rozszerzą się granice miasta, ale niewielkie. Tylko
musimy zdecydować, który kawałek by nas interesował. Może dziś
po południu pojedziemy zobaczyć, jak to wygląda? ––
Pojechali.
Minęli granice miasta i skręcili w wąską dróżkę biegnącą w
stronę lasu. W pewnej chwili głębokie dziury uniemożliwiły
dalszą podróż. Wojtek zatrzymał samochód. Poszli piechotą w
stronę wzgórza. Gdy je minęli, zobaczyli u jego podnóża ciemne
futro lasu, wchodzące jęzorem w rozzłoconą mleczami łąkę. W
jednym miejscu ciemnozielone ramiona drzew nie trzymały eliptycznej
linii i bezkarnie obejmowały małą zatoczkę łąki, pełną
kolorowych kwiatów, na której skraju stało pięć małych brzózek.
Widok był niesamowity. Klara popatrzyła na chylące się ku
zachodowi słońce. Długie cienie drzew biegły pod jej stopy, jakby
chciały się przywitać i jak wierne psiaki spokojnie położyć
obok. I pomyślała z zachwytem, że tylko tu mogłaby zbudować swój
dom. Może brzozy to jakiś znak, że tu powinni zbudować swoją
rodzinną przystań? A wtedy poczuła na ramieniu ciepłą dłoń
męża. Przygarnął ją do siebie.
–– Tu
będzie nasze królestwo. Widzę, że i tobie podoba się.
Długo
błądzili po łące budując w marzeniach swój dom.
–– Wiesz
Wojtku, niech te brzozy pozostaną. Może uda się nam wkomponować
je w ogród. Będzie taki oryginalny. Inny niż u wszystkich. ––
–– My
też jesteśmy inni , niż wszyscy. –– odpowiedział mężczyzna
i przytulił się do pleców żony. Patrzyli na działkę, na coraz
niżej wiszące nad horyzontem słońce i coraz dłuższe cienie.
Barwy zmieniały się, zasnute fioletowym mrokiem.
–– Chodźmy
po koc i kanapki. Zostały mi z drugiego śniadania, bo nie miałem
czasu na jedzenie. A teraz będą jak znalazł. ––
Siedzieli
na skraju łąki, jedli zeschnięte kanapki i patrzyli na kępę
brzóz. Brzozy obojgu kojarzyły się tylko ze szczęściem.
Następnego dnia Wojtek złożył podanie o zezwolenie na przydział
działki, którą mogliby kupić pod budowę domu jednorodzinnego.
Rok 1986
Dla
Klary letnia sesja zaczęła się w połowie czerwca. Do paru
egzaminów przystąpiła w terminie zerowym. To był jej sposób na
przedmioty, których nie lubiła, albo najsłabiej wchodziły jej do
głowy. Wracała z egzaminu. Wstąpiła do Feniksa, bo nic nie miała
na kolację i zaskoczyły ją ulotki porozrzucane z boku korytarza.
Podniosła jedną z nich.
–– Niech
pani szybko chowa, bo to bibuła. Można za to beknąć. Ale warto
przeczytać! –– szepnęła jej do ucha przechodząca kobieta.
Szybko
schowała do torby parę sztuk ulotek. Wychodząc ze sklepu spotkała
koleżankę ze studiów. Ulka szła do domu. Przystanęły na rogu
rynku, plotkując o wykładowcach. Nagle od strony ulicy Świdnickiej
nadjechały policyjne samochody. Ludzie zaczęli uciekać. Ula
złapała Klarę za rękaw i również pobiegły w dół ulicą
Świdnicką, jak najdalej od rynku. Klara zasapała się , stanęła
i odwróciła. Widziała za sobą białe bicze wody, biegnących
ludzi. Nagle z drugiej strony, od domu towarowego PDT zaczęły
podjeżdżać kolejne policyjne samochody. Ktoś krzyknął.
–– Gazem
rzucają! Uwaga na gaz! ––
Serce
biło jej jak młot. Zobaczyła niedaleko drzwi kawiarni. Wbiegły.
Długo siedziały wystraszone, bojąc się wystawić nos na ulicę.
–– Wiesz,
–– mówiła Ula –– moja kumpelka, która dojeżdża na
zajęcia i musi załatwiać sobie hotel, została z godziny na
godzinę usunięta z pokoju. Był zjazd ZOMO––wców. Przyszła po
zajęciach i kazali jej zabrać rzeczy, a potem, wynocha. Wszystkie
hotele zostały zajęte przez tę szarańczę. Koleżanka musiała
nocować u znajomych, w jakiejś suterynie, bo co miała zrobić.
Dobrze, że miała znajomych, którzy wynajmowali suterynę studentom
teologii, aby mogli się w niej uczyć. I dobrze, że ich wtedy nie
było w pokoju. ––
–– Gdzieś
ty była? Chyba sobie kogoś na tych studiach przygruchałaś! —
Wojtek siedział zmęczony i naburmuszony.
––
Dziewczynki już dawno w łóżkach. Musiałem Gizeli
bez końca czytać, bo ciągle płakała, że nie ma ciebie w domu.
Jak ma tak wyglądać twoja nauka, to nie wiem, czy to wytrzymamy.
Zastanów się, czy nie powinnaś zrezygnować z nauki. ––
–– Były
armatki wodne i gaz, więc nie mogłam się ruszyć. Za to
przyniosłam bibułę. Poczytaj trochę prawdy. –– zamknęła mu
usta pocałunkiem.
–– Masz
tu jakiś zagraniczny list. –– udobruchany Wojtek podszedł do
kredensu i podał jej białą kopertę, wielokrotnie ostemplowaną.
Nie podejrzewając, że ten skrawek papieru będzie dla Klary, jak
materialny wyrzut sumienia, drżącymi rękami rozdarła kopertę, na
której przyklejony był znaczek świadczący o tym, że list wysłano
z Belgii. Ze środka wypadła mała , biała kartka. Nierównym
pismem, w języku polskim napisane było kilkanaście zdań.
Nie znała
tego rozchwianego, nierównego pisma. Z początku nie potrafiła
zrozumieć treści, bo list pisany był bardzo niegramatycznie, a
niektóre wyrazy nie pasowały do kontekstu.
„ Pani
Klaro! List Pani ja otrzymała po wielu, wielu miesiąc. Od data,
która napisała na dole był daleko. List do mojego Jean Francois.
On tak lubił pani Klara. Czekał na ta wiadomość. I nie doczekał
się. Nie dowiedział się, że ma córka.
Jean
Francois nie ma na ten świat. On odszedł, a ja nawet nie mam jego
mogiła. Nie wiem, gdzie ona leży. Teraz ja by chciała zobaczyć
moja wnuczka, przytulić. Ja wiem, że u nas tam w Polska jest wojna.
I nie można jechać. Proszę tylko o jedno foto. Nina „
W
nocy śnił się jej wielki pożar. W płomieniach zobaczyła Jean
Francois , a później twarz swojego męża, skrzywioną bólem i
twarzyczki córek. Gizela wyciągała rączkę do płonącego ojca, a
później rozpłakała się i pobiegła do Wojciecha. Schowała się
w jego ramionach.
Klara
zbudziła się zapłakana. Z ulgą odkryła, że to tylko sen i mocno
przytuliła się do pleców Wojtka. Parę dni później, gdy
dziewczynki dawno już spały, Wojtek przysiadł na brzegu tapczanu,
na którym leżała Klara.
–– Czy
możesz mi powiedzieć, skąd był ten list? Od kogo? Czy to od ojca
Gizeli? –– wyraz twarzy miał zatroskany i zrezygnowany.
–– Nie,
to nie od Jean Francois’ a, a od jego matki. Nie ma już ojca
Gizeli, ale została jej babcia. Chciałaby zobaczyć wnuczkę. Wie,
że teraz to niemożliwe, ale chciałaby czegoś dowiedzieć się o
Gizeli i mieć jej zdjęcie.
–– To
może okrutne, ale ulżyło mi. Bardzo kocham nasze ostatnie dziecko
i dręczyło mnie, że któregoś dnia ktoś może stanąć w
drzwiach i powiedzieć mi , że nie mam prawa do Gizeli. Druga, a w
zasadzie trzecia babcia dziewczynce nie zaszkodzi. Od przybytku głowa
nie boli. Powinnaś napisać jej o nas, o jej wnuczce i wysłać
fotografię. Proszę cię tylko o jedno. Nie burzmy spokojnego świata
Gizeli. Po co jej wiedza o innym ojcu, innej rodzinie. Przecież
jeśli on nie żyje, to ta wiedza do niczego nie jest jej potrzebna.
Nie było mi łatwo i dalej nie jest, pogodzić się z twoją zdradą.
Ja wiem, że też nie byłem święty –– uprzedził zarzut
Klary. — I zostawmy to. Było minęło. Przyrzekam, że nigdy nie
wrócę do tego. Proszę Cię, aby ta sprawa nie stanęła pomiędzy
mną, a dzieckiem. ––
–– Masz
rację. To stare dzieje. Po co wracać do bolesnych spraw. Co tu
dziecko winne. –– odparła
ze smutkiem. I już zastanawiała się, jak wytłumaczyć matce Jean
Francoisa, że może nigdy nie zobaczy wnuczki.
Rok 1987
Awantura,
która wybuchła tego popołudnia, była dla Klary kompletnym
zaskoczeniem. Poprzedniej nocy tulili się do siebie i opowiadali,
jak będzie wyglądał ich przyszły dom. Wprawdzie w dalszym ciągu
nie dostali żadnej odpowiedzi z urzędu, ale to nie przeszkodziło
im w wymyślaniu rozmieszczenia pokoi, wybieraniu kolorów tynku i
ścian.
–– Jutro
zadzwonię z pracy do urzędu i zapytam, co słychać w sprawie
naszego podania. –– szepnęła Wojtkowi wieczorem, przed
zamknięciem oczu. Cały następny dzień miała trudny. Wprawdzie
parę razy próbowała skontaktować się z panią, zajmującą się
sprawami działek, ale za każdym razem telefon odbierała jej
koleżanka, informując, że pani Goliwoda jest na naradzie. Po
trzynastej musiała wyjść do urzędu skarbowego. W urzędzie sprawa
przeciągnęła się do piętnastej.
–– I
co załatwiłaś? –– zapytał Wojtek zaraz po przyjściu do domu.
Było to pierwsze zdanie, jakie przywitało ją w progu mieszkania.
–– Nic!
Przepraszam cię, ale... –– Nie zdążyła wyjaśnić, bo Wojtek
wypadł z pokoju. Z marsową miną stanął w drzwiach.
–– No
pewnie, jak zwykle obiecanki, cacanki. Miliony tłumaczeń. Jakie
kłamstwo tym razem wymyśliłaś? Jak zwykle kręcisz jak twoja
mamuśka. Nic normalnie! Kłamczucha i krętaczka! Powiedz od razu,
że nie zależy ci na naszym domu. Tylko, że ty nie potrafisz
przyznać się wprost. Ty musisz udawać i kręcić. Choćbyś
dziesięć fakultetów zrobiła, to i tak durna zostaniesz. Tylko
niepotrzebnie forsę na te głupie książki wydajesz! ––
Klara
patrzyła na niego zdumiona. Nie rozumiała, co stało się, skąd
taka wrogość. Po głębszym zastanowieniu odkryła pewną
prawidłowość. Zły humor męża, awantury nasilały się w okresie
sesji. Jakby robił wszystko, aby utrudnić jej, uniemożliwić
dalszą naukę. Nie potrafiła tego zrozumieć. Przecież zmiana
zawodu mogła pomóc im finansowo. Zawsze lepsze możliwości, a nóż
większe pieniądze. Nie bez znaczenia była też satysfakcja Klary.
–– Ale,
co go obchodzą moje uczucia! Jakby był kimś obcym. Jestem sama i
muszę sobie z tym poradzić! Jednak nie poddam się! Nie tym razem!
–– pomyślała.
Od tego
dnia awantury powtarzały się bardzo często, aż do końca sesji.
Klara była zmęczona nauką i poczuciem rozżalenia, jakie pozostało
po wyjątkowych epitetach, którymi obdarzył ją mąż w czasie
poprzedniej awantury. Doszło do tego pchnięcie ją na tapczan. Po
raz pierwszy.
–– I
po raz ostatni! –– powiedziała sobie, bo postanowiła nie
darować mu takiego zachowania. Po przyjściu z pracy spakowała w
wielką walizkę rzeczy swoje i dziewczynek. Z ciężkim sercem
wyprowadziła się do mieszkania pani Wiesi. Klucze tydzień temu
zostawiła jej sąsiadka, zanim wyjechała do córki.
–– Kochana,
podlej mi kwiatki, a jeśli będziesz chciała trochę odpocząć od
swojego ślubnego, to nie obrażę się, jak trochę pomieszkasz. Nie
będzie mnie przez dwa, trzy miesiące. Córce zamknęli przedszkole
i muszę trochę pomóc przy dzieciach. –– powiedziała na
odchodnym.
Klara
zostawiła mężowi na stole kopertę i podała w niej powód
odejścia. Była pewna, że na zawsze opuszcza swojego partnera.
–– Mimo
wszystko Kochany mój, a może powinnam napisać Wojtku, bo dziś nie
jestem pewna, czy jeszcze powinnam myśleć o Tobie ;„Kochany”!
–– pisała. –– Nie sprawdziliśmy się jako małżeństwo.
Otrzymaliśmy wielki dar, który nie wszyscy dostają, wielkie i
gorące uczucie, a zgasiliśmy je obelgami, brakiem szacunku. Sam
wiesz, jak wiele w ostatnim okresie przeszliśmy, jak bardzo
staraliśmy się, aby oszczędzić Marysi, Zuzi i Gizeli rozpadu
rodziny, ale nie wyszło. Długo myślałam nad tym, co lepsze; czy
wulkan z dwojgiem wrzeszczących na siebie rodziców, czy spokojne
życie z jednym z nich i możliwość odwiedzin przez drugiego. Chcę
uratować przynajmniej tę odrobinę godności, która w nas
pozostała.
Mimo
wszystko kocham Cię i dlatego odchodzę, aby miłość nie wygasła.
Zostaniemy u pani Wiesi, bo wyjechała do córki. W międzyczasie
może Tobie, albo mnie uda się coś innego wynająć. To ja złożę
pozew rozwodowy, ale nie bój się, bez orzekania o winie. Klara ––
Dziewczynki
początkowo protestowały. Nie chciały bez taty mieszkać, ale
przekonała je, że to tylko tymczasowo, bo tata musi odnowić
mieszkanie.
Pierwsza
noc była dla Klary okropna. Późnym wieczorem słyszała przyjście
męża do domu, chwilę ciszy, a potem trzask zamykanych z wielkim
impetem drzwi i szybkie kroki na schodach. Zbiegał ze złością po
klatce schodowej.
Mieszkanie
pani Wiesi mieściło się dokładnie nad ich mieszkaniem, więc
dokładnie słyszała, co się u dzieje u Wojtka. Z duszą na
ramieniu czekała na powrót męża, leżąc na dywanie z uchem
przystawionym do podłogi. Marcelinka i Zuzia smacznie sobie spały,
a ona płakała. Żal jej było siebie, córek, miłości,
małżeństwa. Następnego dnia zabrała dziewczynki ze sobą do
sądu. Postanowiła iść za ciosem. Weszła do sekretariatu wydziału
rodzinnego.
–– Pani
do kogo?––
Naburmuszona,
drobna kobieta oderwała wzrok od repertoriów i znad szkieł
spojrzała ostro na Klarę. Potem zmierzyła wzrokiem uwieszone z obu
stron córeczki.
––Chciałam
się dowiedzieć, czy tu składa się pozew rozwodowy? ––
nieśmiało odpowiedziała Klara.
–– Tu!
–– odburknęła drobna blondyna. Była w średnim wieku i
sprawiała wrażenie zasuszonej, starej panny.
–– A
co trzeba do pozwu dołączyć? ––
–– Jak
pani ma dzieci, to akty urodzenia, zaświadczenie o zarobkach, no i
podać świadków, że nastąpił trwały rozkład pożycia.
Najlepiej napisać krótko i treściwie. Sędzia nie ma czasu, aby
czytać powieści. To nie będzie od razu rozpatrzone, bo tu nie
piekarnia. Najpierw smarkacze żenią się, a potem chcą zmieniać
mężów, jak rękawiczki. –– skomentowała.
–– Acha
, jak pani chce alimentów, to niech sobie wyliczy, ile ją kosztują
dzieci. Najlepiej, jak sobie wynajmie adwokata.
–– Czy
drogo kosztuje adwokat? ––
–– Jak
panią stać na rozwód, to i na adwokata. –– skwitowała
urzędniczka.
Klara
poczuła się dotknięta pogardliwym spojrzeniem, pogardliwym tonem.
Została oceniona, choć kobieta nic nie wiedziała o jej życiu.
Wieczorem
znowu nasłuchiwała, co się dzieje w ich mieszkaniu. Cierpiała.
Wojtek nie odzywał się. Wracał do domu po północy. Parę dni
później Klara postanowiła napisać pozew.
Uzasadnienie
żądań szło jej bardzo opornie. Jak może w paru zdaniach opisać
powody, dla których postanowiła odejść od męża i narazić córki
na życie tylko z jednym rodzicem?
Czy jest
to w ogóle możliwe? To, co napisała, było tak puste, że sama nie
wierzyła, że to o ich życiu, ich bólu.
Następnego
dnia na progu mieszkania znalazła koszyk truskawek i karteczkę z
napisem ; „Dla Klary, Marcysi, Zuzi i Gizeli. Kocham Was”.
Przez
całe trzy miesiące, kiedy mieszkali osobno, witały ją nowe
niespodzianki. A to bukiecik kwiatów, a to butelka soku, a to
kolorowa karteczka. Pewnego dnia zadzwonił do pracy, prosząc o
spotkanie. Zgodziła się, pomimo iż w szufladzie jej biurka od
dawna leżał komplet dokumentów rozwodowych, tylko nie miała siły,
aby złożyć je w biurze podawczym sądu. Umówili się na Ostrowie
Tumskim. Biegła na spotkanie wystrojona, uśmiechnięta z lekkim
drżeniem serca, jakby czekała ją cudowna randka. Zobaczyła go z
daleka. Stał na moście, wpatrzony w nurty Odry. Wyglądał tak, jak
Jej Kochany Wojtek.
Długo
błądzili po wyspie zawstydzeni, skrępowani, jakby nie znali siebie
już tyle lat. Jakby byli nowo poznanymi, zauroczonymi sobą ludźmi.
Nie wracali do ostatnich zdarzeń, nie patrzyli sobie w oczy. Gdy
zapadł zmrok, przysiedli na ławeczce i wtedy zadał jej pytanie.
–– Co
z nami będzie? Co postanowiłaś?––
Nie miała
siły , aby powiedzieć o rozwodzie, więc odpowiedziała pytaniem.
–– A
myślisz, że co postanowiłam?––
Popatrzył
jej w oczy i powiedział.
–– Złożysz
pozew ?–– Głos Wojtka był cichy i drżący.
–– Tak!
–– odpowiedziała prawie bezgłośnie, ale usłyszał.
–– Proszę,
daj nam jeszcze jedną szansę. ––
–– Wiesz,
że wszystko musi się zmienić? –– zapytała.
–– Wiem.
Postaram się, abyś tego nie żałowała. Czy mi wierzysz?––
Rozpłakała
się. Z oczu płynęła jej rzeka łez i nie potrafiła jej
powstrzymać. Wojtek też miał wilgotne oczy. Przytulił ją do
siebie. Z początku zesztywniała i tkwiła w jego ramionach jak
kawałek drewna, ale ciepło jego ramion, czułe pocałunki, którymi
starał się spić z jej twarzy słoną ulewę, przełamały obcość.
Zamarznięta, bolesna grudka, którą nosiła w sercu, stajała. I
załamała się. Przyznała w duszy, że mu uwierzyła. Chciała
wierzyć najbardziej na świecie.
Wrócili
do domu razem. Po drodze zabrali dziewczynki od koleżanki Klary,
Krystyny.
Zapiski,
maj 2007 r.
I
znowu jestem niepoprawna, bo wracam do pytań. Po raz kolejny pytam
siebie, jaka jestem? Tym razem jaka jestem jako kochająca kobieta?
Gdzie leży tajemnica udanego związku? Dlaczego mój związek tak
trudno ocenić? Czasem wydaje mi się, że jesteśmy dwojgiem
najszczęśliwszych ludzi, a innym razem uważam, że to grzech tkwić
w takim układzie, w którym oboje czujemy się w jakiś sposób
zniewoleni. Bez względu na realia mam swoje zdanie na temat udanych
związków. Myślę, że wszystko zależy od dwojga ludzi, od ich
oczekiwań wobec drugiej osoby. Jeżeli ludzie w jakiś sposób
starają się wzajemnie sprostać oczekiwaniom partnera, nie
poświęcając siebie, to jest szansa na to, aby związek był udany.
Czy można
mówić o szczęściu, gdy jeden z partnerów czuje się stłamszony?
Czy ja też jestem osobą, która tłamsi, pożera? A może
odwrotnie, daje się pożerać? Czy nasze awantury to właśnie przez
obronę własnego terytorium? A jakie ja mam granice? Czy potrafię
ich bronić, a może ich nie postawiłam? Zastanawiam się, dlaczego
prawie w każdym związku tak często toczy się walka o to, kto tu
rządzi. Po co ludziom świadomość, że to oni rządzą. Dlaczego
nie może być związków demokratycznych, w których wszystko byłoby
negocjowane i decyzje podejmowane byłyby ugodowo. Przecież w
systemie prawnym już dawno takie formy, jak mediacje, negocjacje,
ugoda istnieją. Dlaczego ludzie nie wprowadzają tego do związków?
Dlaczego wreszcie my; ja i Wojtek tego nie potrafimy ?
Gdy byłam
młodsza, wydawało mi się naturalne, że w miłości powinniśmy
zlać się ze sobą, stworzyć całość jabłka, aby nie można było
odróżnić mojej części od jego. Wydawało mi się, że to
naturalne, że ludzie zaczynają czuć tak samo, myśleć w ten sam
sposób. Jak dwa ciała splątane w miłosnym uścisku, co w ekstazie
stanowią jedność.
Teraz z
perspektywy tych paru dziesiątków wspólnych lat, wielu przeżyć,
nauczyłam się, że nie do końca tak jest. Szczęśliwy związek to
taki, w którym oboje partnerzy są szczęśliwi.
Na
początku byłam Klarą, która zauroczyła Wojtka, bo była
niepowtarzalna, zadziorna, miała swoje zdanie. I wtedy zrobiłam
straszny błąd. Z miłości zaczęłam patrzeć na świat oczami
Wojtka. Mówić jego słowami, a potem już nie musiałam mówić, bo
po co być echem? A przecież nie taką Klarę pokochał Wojtek. Może
wtedy moja miłość była już tak zaborcza, że zabrałam sobie
siebie? I uśpiłam czujność. Nie postawiłam granic. Przez
przeżyte wspólnie lata, zmieniłam się. W którymś momencie
zadziałał chyba instynkt samozachowawczy. Z obawy przed zniknięciem
zaczęłam odkrywać, że czegoś chcę, mam swoje odczucia,
potrzeby. Patrzę i myślę. Potrafię analizować. W jakiś magiczny
sposób, nawet do końca nie zdając sobie sprawy kiedy, nauczyłam
się nie być kameleonem. I zaczęłam mieć swoje zdanie. Powoli
zaczęłam stawiać granice. To było trudne dla drugiej strony, bo
kto lubi być zdetronizowany? Kto lubi utratę oddanego niewolnika?
Teraz
stoję na swoich nogach. Nie wiem na ile mocno, ale nareszcie wiem,
czego nie chcę. Z pewnością wiem, że już nie chcę tracić
Klary. Jest mi bardzo bliska.
Chciałabym
aby w naszym małżeństwie nastąpił teraz etap samodzielności.
Mam dość życia cudzym życiem. Nie mam ochoty na cudzy gust. Nikt
długo nie przetrwa, jako niewolnik. Może teraz, gdy zaczęłam
odróżniać swoje potrzeby, będę mogła z powrotem zbudować
swoją, osobną drogę życia. Nie chodzi mi o to, aby szła w
przeciwnym kierunku, niż Wojtka. Niech sobie biegnie obok jego
drogi, ale niech będzie tylko moja. Chcę odkryć swój sens życia.
Przecież kiedyś realizowałam swoje marzenia. Teraz też chcę mieć
swoje zainteresowania, swoje miejsce w życiu, a w zasadzie na rynku
życia, a nie w Wojtkowym cieniu. Myślę, że tak jest o wiele
ciekawiej, gdy każdy żyje, jak mu jest wygodniej, a tylko od czasu
do czasu spotyka się na wspólnej części, choćby po to, aby
naopowiadać drugiej stronie, co ciekawego u niego się wydarzyło. I
chyba taki partner jest dużo ciekawszy, niż ten, który potakuje,
ale jest ciągle podwieszony, jak syjamski brat. Myślę, że taka
symbioza jest bardzo szkodliwa.
Wiele
razy zastanawiałam się nad fenomenem braci syjamskich. Niedawno
oglądałam w telewizji program o takich braciach. Byli już
starszymi mężczyznami. Mieli wspólną część tułowia. Jeden
drugiego nosił na swoim grzbiecie. Nie można ich było rozdzielić,
bo z biologicznego punktu widzenia, nie mogli istnieć bez siebie.
Wiele narządów mieli wspólnych. Bardzo różnili się
usposobieniami. Jeden był bardziej ugodowy, niż drugi, który był
do tego stopnia agresywny, że potrafił pobić brata. Marzeniem ich
było odpocząć od siebie, chociaż z drugiej strony nie potrafili
sobie wyobrazić życia solo. Lekarze twierdzili, że śmierć
jednego z nich spowoduje po kilkunastu minutach śmierć drugiego.
Ludzie
często się od siebie tak uzależniają, że są jak ci bracia.
Śmierć jednego, powoduje niemożliwość życia przez drugiego i
wtedy programują się na śmierć. Po paru miesiącach umierają.
Znam takie pary, które były zarówno dobrymi małżeństwami, jak i
te, które żyły z sobą , jak pies z kotem. Symbioza wszystkie
takie pary niszczyła.
Postanowiłam
więc, że póki czas odetnę się. Nie chcę być jednym z braci
syjamskich
Pamiętnik
Klary, rok 1990
Czas
goił rany w kraju, a także w życiu prywatnym Wojtka i Klary. Minął
stan wojenny. Obrady okrągłego stołu zapoczątkowały zmiany
ustrojowe. Dorastanie dziewcząt zmieniało funkcjonowanie ich
rodziny.
Nina
pogodziła się z decyzją Klary. Kobiety pisywały do siebie dwa
razy w roku. Po prostu przy okazji świąt obok kartki z życzeniami
przemycały parę informacji . Klara pisała o Gizeli, a Nina
wspominała syna, mając nadzieję, że może gdy wnuczka dorośnie,
matka przekaże jej trochę wiedzy na temat biologicznego ojca. W
gruncie rzeczy rozumiała argumenty Klary i nie chciała krzywdzić
dziewczynki , ani rozbijać spokoju rodziny.
–– Mamo
czy kupisz mi ten czarny komplet, który ci wczoraj pokazywałam na
Świdnickiej? –– zapytała któregoś dnia Marcelina.
–– Kochanie,
czy jesteś pewna, że go chcesz? Moim zdaniem jest paskudny. Jak
będziesz w nim wyglądała?! Bardziej pasuje do starszej kobiety,
niż do młodej ładnej dziewczyny. ––
Od rana
Klara toczyła boje o ciuch, który Marcelina miała założyć na
koniec roku szkolnego. Zazwyczaj Klara starała się nie ingerować w
gust swoich latorośli, ale tym razem córka przesadziła. Komplet,
na który uparła się, zdaniem Klary był paskudny i w żaden sposób
nie pasował do nastolatki. Marcelina zazwyczaj starała się nie
naciągać rodziców na drogie ubrania i chętnie nosiła to, co jej
Klara kupowała. Tym razem było inaczej.
–– Jak
tak bardzo o nim marzysz, to dam Ci na niego pieniądze. Ale myślę,
że za miesiąc nie ubierzesz go na siebie. –– skapitulowała
Klara. Słysząc zgodę, córka rzuciła się jej na szyję.
–– Cudnie!
Kocham cię Mamuśku! Będę miała taki sam ciuch, jak Sonia! ––
Wreszcie
Klara dowiedziała się skąd pochodzi zachcianka córki.
––
Marcelinko, co to za pomysł, aby wyglądać jak
syjamska siostra przyjaciółki? Nigdy nie lubiłaś, jak ubierałam
ciebie i Zuzię tak samo ! –– skomentowała Klara.
–– Co
innego moja głupia siostra, a co innego Sońka. Obiecałaś!! ––
Klara
uśmiechnęła się. Nie miała zamiaru zmieniać zdania i pozbawiać
córki odrobiny radości. Marcela tak rzadko artykułowała swoje
marzenia.
–– To
mnie tak mało kosztuje, aby sprawić jej radość. –– pomyślała
kobieta. Poczuła się spokojna i zadowolona. W ostatnim okresie
często czuła się dobrze. Tylko jedna rzecz zakłócała jej
poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Biała koperta, którą przyniósł
listonosz jeszcze w czasie trwania stanu wojennego. Koperta była
chyba gdzieś na poczcie otwarta, a później nikt nie silił się,
aby dostatecznie starannie ją zakleić. Nie zadbał, aby adresatka
nie zorientowała się, że ktoś obcy czytał list przeznaczony dla
całkiem innej osoby.
Klarę
bardzo zdenerwowała myśl, że jakieś brudne łapska trzymały ten
list, otwarły go, a później jacyś ludzie odkryli jej tajemnicę i
pewnie długo z niej naśmiewali się. Dlatego nie miała odwagi
otworzyć listu. Dopiero po miesiącu zdecydowała się, aby zapoznać
się z jego treścią.
Drżącymi
rękami rozerwała kopertę. List był w języku francuskim, ale za
pomocą słownika i rozmówek francusko––polskich zrozumiała
jego treść. Wysłany był przed rokiem.
Jean
Francois przyznawał się w nim, że od dawna próbował się z nią
skontaktować, ale jakoś mu to nie wychodziło. Po rozstaniu
początkowo skapitulował. Kochając Klarę, postanowił, że nie
będzie samolubny. Da jej przestrzeń. Nie będzie psuł jej związku
z mężem. Bardzo tęsknił. Chciał ją zobaczyć i nawet
przymierzał się, aby przyjechać do Polski i spróbować
przynajmniej z daleka zobaczyć ją, ale przeszkodził mu w tym stan
wojenny.
Potem
próbował układać sobie życie, ale jakoś tak się zdarzało, że
każda kobieta, z którą się wiązał, po jakimś czasie go
denerwowała. I nic z tego nie wychodziło. Gdy wreszcie mógł
przyjechać do Polski, zachorował. Jedząc zupę po prostu stracił
przytomność, a gdy zbudził się w klinice, okazało się, że ma
sparaliżowaną jedną stronę ciała.
Dochodził
do siebie bardzo powoli. W szpitalu często myślał o niej. Myślał
również o sobie. O swoim życiu. Postanowił, że nigdy nie ożeni
się z inną kobietą. Zresztą po co mu to było? Przecież miał
taką ciekawą pracę. Nie musiał pustki życia rodzinnego, której
nie odczuwał, zapełniać zimnym związkiem. W tym momencie
najważniejsze było jego zdrowie...
Życzył
jej szczęścia i miał nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkają.
Z treści
listu Klara wywnioskowała, że nic nie wiedział o Gizeli.
Wiosna
1996 roku .
Od
kiedy Marcelina i Zuzanna zaczęły chodzić i mówić, ciągle ze
sobą konkurowały, walczyły i starały się, jak tylko mogły,
odróżniać jedna, od drugiej. Klara jakoś dogadywała się z
córkami, ale trudny okres dojrzewania bardzo źle znosił Wojtek.
Denerwowało go demonstracyjne, buntownicze zachowanie Zuzanny,
płaczliwość Marceliny.
Klarę z
kolei martwiła niechęć Wojtka do Zuzi. Wiecznie ze sobą walczyli,
byli ciągle wzajemnie na siebie obrażeni, albo złośliwi .Zuzanna
była głośna, leniwa. Ciągle wszystko poddawała krytyce. Miała
naturę wolną, bujającą w obłokach. Szalone pomysły starała się
realizować za wszelką cenę, nie zważając na protesty rodziców.
Materialistka, nie patrząca na możliwości Klary i Wojtka, domagała
się markowych ciuchów, drogich butów, nowych gier komputerowych.
Marcelina była jej przeciwieństwem. Należała do tak zwanych moli
książkowych. Była karna i ambitna. Myślała za siebie i Zuzannę.
Starała się uchronić siostrę przed strasznymi konsekwencjami
zwariowanych pomysłów i nieciekawego towarzystwa.
Gizela
niczym nie przypominała starszych sióstr. Nie była w żaden sposób
podobna do Marceliny, ani Zuzanny. Swoim uporem i zawziętością
biła na łeb Zuzię, ale była również bardziej wrażliwa niż
siostra. Najmłodsza, starała się dla siebie wyszarpać od rodziców
i rodzeństwa jak najwięcej. Po matce odziedziczyła artystyczne
zamiłowania i zdolności.
Wojtek
był dla córek twardy, nieustępliwy. Klara starała się łagodzić
domowy reżim. Gdy stawała w obronie córek, narażała się na
wyrzuty męża, który zarzucał jej, że podważa jego autorytet.
Dlatego zaczęła kryć przed mężem szkolne wybryki Zuzanny, jej
nieciekawe oceny. Bała się, że Wojtek może potraktować córki w
sposób, który spowoduje zerwanie wszelkiego porozumienia pomiędzy
nimi, a dziećmi. Jedynie Gizelę Wojciech traktował bardzo ulgowo.
Miał dla niej najwięcej uczucia i cierpliwości, mimo iż córka
wystawiała niejednokrotnie jego cierpliwość na próbę.
Czasem
Klarze zdawało się, że mąż próbuje w ten sposób nadrobić
wszystkie złe słowa, rzucone przed poczęciem dziecka i wymazać ze
swojego życia złe wspomnienia.
Kobietę
cieszyły uzdolnienia córki, łatwość nauki, wrodzona
inteligencja. Gizela w zasadzie wychowywała się bezproblemowo. Nie
trzeba było jej gonić do odrabiania lekcji. Wszystko chciała
poznać. Lubiła ruch, a więc należała do SKSu. Ale także kochała
książki, które czytała bez wyboru. Miała duże zdolności do
nauki języków obcych. Jedynie Klarę martwił jej” słomiany
zapał” do wszystkiego. Nigdy przy niczym nie zatrzymywała się na
dłużej. Wszystko traktowała po łebkach. Siostry miały do małej
dużą słabość i często kryły przed matką jej wyskoki,
pomagając wykaraskać się z nieciekawych sytuacji .A więc życie
Gizeli nie sprawiało większych trudności i wydawało się miłe i
ciekawe.
Pewnego
dnia od nawału czynności służbowych oderwał Klarę telefon z
posterunku policji.
–– Czy
pani Klara Jasińska? –– usłyszała służbowy, suchy, męski
głos.
–– Tak,
słucham! –– odparła .
–– Tu
komisariat policji, dzielnicowy Gajdzik. Jestem mężem pani
koleżanki z pracy, Katarzyny Gajdzik. Mam na posterunku nastolatkę,
która podaje się za pani córkę. Ma na imię Gizela. ––
–– To
niemożliwe, aby to była moja córka.–– Klara była zdumiona.
Nie wierzyła, że policjant mógł pomyśleć, że jej kochana
córeczka mogła popełnić przestępstwo. ––
–– Nazywa
się Gizela Jasińska i ma bujne rude włosy. Na prawym policzku
mały pieprzyk. Czy to pani córka?–– upewniał się policjant.
–– No,
chyba jednak to moja Gizela. Czy została aresztowana? –– pod
Klarą ugięły się nogi.
–– Nie,
ale została zatrzymana w grupie bardzo głośno zachowującej się
młodzieży. U dwóch osób znaleziono parę opakowań marihuany.
Wszyscy pili alkohol. Proszę przyjechać po córkę, bo inaczej
trafi do policyjnej izby dziecka. ––
–– Dobrze!
Już jadę. Proszę jej nie odsyłać. Przyjadę, jak najszybciej
będę mogła. ––
Trzęsącymi
rękami zgarnęła wszystkie papiery i schowała do biurka. Ubrała
płaszcz i poszła do kadr po przepustkę. Pojechała taksówką, nie
patrząc na koszty z tym związane, chociaż ostatnio obiecywała
sobie ściśle analizować wszystkie wydatki. Chciała przynajmniej
raz pojechać z rodziną za granicę, bo wreszcie nie mieli problemów
z wyrobieniem paszportu. Na posterunku podszedł do niej mężczyzna
ubrany w cywilne ubranie. Poznała twarz męża Kasi.
–– Proszę
tutaj. Najpierw porozmawiamy u mnie w pokoju. Proszę siadać. ––
Mężczyzna zaprosił ją do swojego pokoju.
–– Pani
córka będzie musiała stanąć przed sądem dla nieletnich. ––
powiedział. –– Wprawdzie nie przy niej znaleziono narkotyki, ale
również i ona piła z koleżankami alkohol. Nie miała go dużo we
krwi, przypuszczam, że było to pół piwa. Jednak jest nieletnia i
nie powinna w ogóle sięgać po alkohol. Naruszyła przepisy ustawy
o nieletnich i musi odpowiedzieć. To jeszcze nie tragedia, ale musi
pani uważać na jej towarzystwo. To, w którym ją zatrzymano, nie
jest najlepsze. ––
Klara
była przerażona. Wyrzucała sobie, że zaniedbała dziecko. Zamiast
poświęcić dziewczynkom więcej czasu, uczyła się. Zafundowała
sobie trójkę dzieci, a nie miała dla nich czasu.
–– Jestem
straszną egoistką!. Jak mogłam tak zrobić? Jak mogłam zbudować
dom, w którym są ciągłe nieporozumienia. Jak mogłam nie
zauważyć, że z Gizlą coś niedobrego się dzieje ? ––
pytała siebie, czekając na zwolnienie córki.
Zabrała
córkę z komisariatu, chciała z nią porozmawiać, ale dziewczynka
zacięła się. Wieczorem Klara opowiedziała wszystko Wojtkowi.
–– To
twoja wina! Masz rezultaty swojej liberalnej polityki. — powiedział
z przekąsem.
Wezwanie
do sądu było dla wszystkich jak kubeł zimnej wody. Skończyło się
na rozmowie ostrzegawczej i na wielkim wstydzie. Ale od tego dnia
relacje Gizeli z Wojtkiem bardzo się skomplikowały. Rozczarowany
najmłodszą córką zaczął bardziej krytykować również Zuzannę.
––
Kłamczucha i leniwiec! Z pewnością nie zda
egzaminów. Ale jak nie chce się uczyć, to won do pracy! Nie będę
utrzymywać darmozjada. –– usłyszała Klara następnego
wieczora komentarz Wojtka, który wrócił z wywiadówki.
–– Co
innego Marcelina. Tej się nie powstydzisz. Ambitna, pracowita.
Kompletne przeciwieństwo tego lekkoducha. A za niedługo koniec
semestru.. Marcelina myśli o pójściu na równoległy kierunek
studiów, może nawet prawo. Biega na dodatkowe zajęcia. Siedzi
ciągle z nosem w książkach. Trzeba ją od nich wręcz odganiać.
–– Ciężko westchnął i kontynuował –– Zuzanna
powiedziała bezczelnie, że na razie sobie odpocznie, bo zmęczona.
Nie wie, co chce w życiu robić. Już po maturze chciała zatrudnić
się w jarzyniaku. Podobno nawet rozmawiała z właścicielką
sklepiku z naszej ulicy. To wstyd, aby tak zdolne dziecko marnowało
swój potencjał przy oskrobywaniu z ziemi marchewki. Ale jak sobie
pościele, tak się wyśpi. Ciekawe, czy wystarczy jej pieniędzy na
te markowe dżinsy, które tak lubi, bo ja nie zamierzam dokładać
do jej pensji. Niech na własnym tyłku uczy się życia. ––
dodał mściwie.
–– Jesteś
niesprawiedliwy! Gizelę traktujesz jak świętą krowę. Na wszystko
jej pozwalasz, a Zuzannę zawsze tłamsisz, a więc szaleje. ––
powiedziała zaczepnie.
–– No,
chyba o to nie powinnaś mieć pretensji. Gizela dopiero co nieźle
się popisała! –– odpowiedział z przekąsem i wychodząc
trzasnął drzwiami.
Odłożyła
zapiski, bo czuła, że lada chwilą zaśnie z zeszytem pod głową.
* * *
Dzień
chylił się ku zachodowi. Nina przygotowała ciepłą kolację dla
Gizeli , Marlen i Paula. Na kolację miała przyjść również
Syndi oraz Janik, którzy postanowili przyjechać do babki, aby
poznać kuzynkę. Właśnie Gizela pomagała babce w lepieniu
pierogów z ziemniakami, gdy usłyszały dźwięk dzwonka i do domu
weszła roześmiana para ludzi mniej więcej w wieku Gizeli.
–– Bon
jour grand–mere ! –– nad Niną pochyliła się Syndi, witając
się z babką.
–– Qu'est-ce
que c'est? Est-ce
que ce sont pierogi? –– zapytała.
–– Gizel
! –– przedstawiła wnuczkę babcia. –– Syndi et Janik ! ––
powiedziała do Gizeli.
Młodzi
podeszli do Gizeli i cmoknęli ją w policzek.
–– Merci
Gizel ! Bonne fete ! P––ie––ro––gi! –– puściła oko
do kuzynki. I bardzo szybko powiedziała coś do Niny. Gizela
wyczuła, że dziewczyna ma o coś pretensje.
–– Syndi
mówi; ty dawno nie robiła swoje pierogi. Przyjechała Gizel i ty
fair pierogi. To musi być duże święto. –– uśmiechnęła się
Nina –– Ona trochę robić zazdrość. ––– dodała i
pogroziła palcem Syndi.
–– Ja
teraz już nie pamiętam inna potrawa polska. Dużo lat do tyłu ja
dużo robiła inna potrawa, ale zapomniała. Swoje pierogi też już
nie tak często ja trawaj. Oj, stara ja, stara babka! ––
podsumowała.
–– Vous
travaillez! –– wskazała na kredens.
–– Rozłóż
talerze na stół. –– powiedziała do Gizeli.
Kobieta
otworzyła kredens i podała kuzynce naczynia. Ta przekazywała
swojemu chłopakowi, który zanosił je na stół. Po chwili stół
był zastawiony, a Nina z kuchni zaczęła wynosić parujące miski
z pierogami, marchewką i groszkiem oraz pieczeń w gęstym sosie.
Siedzieli
już przy jedzeniu, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. To przybyli
spóźnieni goście; Marlen i Paul. Szybko przysiedli się do stołu
i zaczęli coś tłumaczyć Ninie. Marlen mówiła energicznie,
gestykulując rękami. Gizela domyśliła się, że przekazują coś
ważnego.
–– Czy
ty masz zdrowe swoje nogi? –– zapytała po chwili Nina,
spoglądając na Gizelę. –– Marlen pyta, czy ty chcesz chodzić
dwanaście kilometr po las z nimi. Idą też inni z ich wioska i
oturde. Jutro jest taka ekskursją. Oni wszystkie chodzić cały
wieczór. Do ciemna noc. Potem wszystkie siadać do taka restaurant i
tam być biesiada. ––
–– Bardzo
chętnie pójdę na ten długi spacer! ––uśmiechnęła się
Gizela –– W końcu nic lepszego nie mam do roboty! ––
dodała. –– Przynajmniej trochę poznam okolicę i ludzi. To w
końcu są moje wakacje. Najlepsze wakacje są w ruchu. ––
stwierdziła.
Babka
potakująco kiwała głową, przekazując decyzję Marlen.
Wyruszyli
następnego dnia około dziewiętnastej, gdy już minęły
najgorętsze momenty dnia. Podjechali do pobliskiej miejscowości,
gdzie pod kościołem zebrało się ponad dwieście osób. Gizela
była zaskoczona ilością chętnych, którzy postanowili wspólnie
wyruszyć na długą wyprawę. Gdy wysiadła z samochodu, zaskoczyła
ją nie tylko ilość ludzi, ale również ich przekrój wiekowy.
Obok młodzieży i osób w średnim wieku dostrzegła rodziny z
małymi dziećmi, jak również ludzi wiekowych. Pochód prowadził
przewodnik ubrany w kamizelkę odblaskową. Za nim ruszyła kawalkada
młodych i starych. Z psami i bez psów. Jedni byli ubrani w markowe
stroje sportowe, inni w kolorowe t––shirt’y, a na nogach mieli
zwykłe sandały. Gizela ubrana była w krótkie spodenki, zwykłą
podkoszulkę i kolorowe tenisówki. Biodra opasała koszulą z
długimi rękawami, tak na wszelki wypadek, gdyby wieczorna
temperatura okazała się niższa, niż ta, na jaką liczyła.
Związała zwykłą gumką burzę włosów na czubku głowy i upchała
pod słomkowy kapelusz.
Marlen
podeszła do wysokiej kobiety ubranej w odblaskową kamizelkę i
wyposażoną w olbrzymią latarkę oraz kompas. Zamieniła z nią
parę zdań i zwróciła się do Gizeli.
–– Gizel!
Weronik! –– Dokonała prezentacji pomiędzy kobietami.
––
Weronika est guide
! — wyjaśniła.
Przeczekali,
aż przejdą wszyscy i powoli przyłączyli się do kolumny. Weronika
zamykała pochód, pilnując, aby nikt nie został poza kolumną.
Przeszli uliczkami wioski i wyszli poza zabudowania na piaszczystą
drogę. Kolorowy wąż piechurów wił się pomiędzy polami,
kierując się w stronę zalesionych wzgórz. W pewnym momencie drogę
przecięła drewniana brama. Była uchylona. Gizelę to rozśmieszyło.
Pomyślała, że co kraj, to obyczaj. Do tej pory nie spotkała się
z bramą do lasu.
Za uchyloną
bramą na leśnej ścieżce leżały ułożone z szyszek strzałki i
wskazywały kierunek marszu. Poczuła się jak w dzieciństwie, gdy
należała do harcerstwa. Wtedy nie raz z koleżankami bawiły się w
podchody. Dzieliły się na dwie grupy i jedna z grup biegła
przodem, wskazując szyszkami, patykami kierunek. Bądź rysowały
strzałki na ścieżkach. Gdy biegnąc za koleżankami, znajdowały
symbol koperty, a obok nakreślone cyfry, szukały zawzięcie,
odmierzając kroki do schowanego polecenia. Gdyby któregoś nie
znalazły, nie wykonały, skazałyby się od razu na przegraną.
Teraz
poczuła, jak przed laty, mały dreszczyk na plecach. Wszyscy poszli
w kierunku, który wskazywała strzałka. Zanurzyli się w las.
Szpalery drzew prześwietlone były promieniami wędrującego coraz
niżej słońca. Cienie drzew przecinające ścieżkę, coraz
bardziej wydłużały się. Szli wolno. Już dawno z zasięgu wzroku
zniknęli ostatni piechurzy. Co chwilę zatrzymywali się, aby
odkręcić korek butelki i napić się wody, która stawała się
coraz cieplejsza, coraz mniej smaczna. Po drodze oglądali piękne
huby , które jak bajkowe kwiaty pojawiały się na powalonych
drzewach.
Droga
prowadziła przez lasy i polany. Przecinała wzgórza i strumyki oraz
troszkę większe rzeczki, z przerzuconymi przez nie kładkami.
Odkrywali stare drzewa z dziuplami, mieszczącymi dorosłego
człowieka, leśne łąki pachnące rozkwitłymi ziołami i kłosami
zsychających wysokich traw.
Po trzech
godzinach, gdy słońce schowało się już za lasem i niebo powoli z
czerwonego zmieniło barwę na granatowe i rozświetlił je rój
gwiazd, zanurzyli się w wyjątkowo gęsty kawałek lasu. Po chwili
marszu nastała atramentowa ciemność. Gizela poczuła strach. Przez
moment pomyślała o możliwości zagubienia się pomiędzy obcymi
drzewami i konieczności spędzenia tutaj całej nocy. Na skronie
wystąpił pot, a serce przyspieszyło swój bieg. Stan ten ogarnął
ją jednak jedynie na chwilę, bo z daleka zobaczyła światło
latarki. To Weronika światłem dawała znak, że odnalazła ułożoną
z polnych kamieni strzałkę, wskazującą kierunek marszu. Gizela
przyspieszyła kroku i po chwili dogoniła swoją grupę. Po
kwadransie wyszli z lasu. Byli na skraju wsi. W oknach domów
rozbłysły światełka. Na falujących łanach pól pyzaty księżyc
rozkładał swoje srebrne welony. Zmęczeni przysiedli na powalonym
pniu drzewa.
–– Ale
piękna noc! –– zamruczała pod nosem Gizela.
–– Le
beau soir ! –– potwierdziła Weronik.
Marlen i
Paul nic nie mówili, zbyt zmęczeni, aby wdawać się w rozmowę.
Siedzieli
przytuleni, objęci, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo.
–– Czasem
fajnie jest, gdy nie można się porozumieć. Milczenie w takiej
chwili jest czymś najlepszym. –– pomyślała Gizela i poczuła
wielką sympatię do towarzyszących jej ludzi.
Po krótkim
odpoczynku podeszli pod gospodę. Przez otwarte okna słychać było
gwary głosów, śmiechy, nawoływania oraz brzęk szkła.
Gizela nie
miała ochoty na towarzystwo obcych osób i na migi pokazała, że
zostanie na małej ławeczce pod gospodą. Marlen z Paulem niechętnie
pozostawili ją samą. Zmęczona zamknęła oczy i pomyślała o
pamiętniku matki.
Pamiętnik
Klary, lipiec 1997roku
Stan
wody na Odrze w Miedoni był wyjątkowo wysoki. Od paru dni lało bez
przerwy. Dziennik telewizyjny donosił o fali powodziowej, która
szła od granicy z Czechami, w stronę Wrocławia. Pod wodą znikały
kolejno wszystkie miasta położone nad Odrą.
Tej nocy
Klara spała bardzo źle. Przez całą noc słyszała radio. To
Wojtek śledził stan wody na Odrze. Zza sennej zasłony docierały
do niej pojedyncze słowa, cicha muzykę. Podświadomie zaczęła
odczuwać wielki niepokój. Śniły jej się koszmary.
Wstała
wczesnym rankiem, niewyspana, połamana. Tego dnia było pochmurno.
Nie padało, ale krajobraz za oknem wyglądał jak posypany popiołem.
Kobieta
zrobiła sobie kawę, ale nie była w stanie usiedzieć przy
kuchennym stole. Szybko ubrała się i wyszła przed blok. Miasto
jeszcze spało. Na ulicach nie widać było porannej krzątaniny.
Dzielnica wyglądała jak wymarła. Spojrzała w głąb ulicy. Na
samym jej końcu zobaczyła srebrne pasmo. Wyglądało, jak rozsnuta
między domami gruba warstwa świątecznej lamety. Rozszerzała się
bardzo szybko. Zdawało się, że zza domów wyłania się srebrzysta
mgła, która snuje się nad jezdnią
Klara
chwilę zastanawiała się nad tym dziwnym zjawiskiem. Z galopady
myśli wyrwało ją przejmujące zimno. Nagle poczuła, że ma mokre
buty. Spojrzała pod nogi i ze zdziwieniem strzegła swoje nogi w
kałuży, która z
sekundy na sekundę stawała się coraz szersza. Rozglądnęła się
wokoło, chcąc zlokalizować źródło wody. Rzut oka w stronę
najbliższej przecznicy wystarczył. To stamtąd, podstępnie, przy
krawężniku pełzła brudna struga. Rozglądnęła się po jezdni i
dostrzegła małe fontanny wody wydobywające się z kratek
ściekowych. Szybko zorientowała się, co to znaczy i zdenerwowała
się. Obróciła się na pięcie i z impetem pobiegła do mieszkania.
Krzyknęła w stronę Wojciecha, aby pozbierał dokumenty i wszystkie
najpotrzebniejsze przedmioty. Muszą przenosić się na wyższe
piętro. Najlepiej do zaprzyjaźnionej sąsiadki. W tym momencie
opanowała ją panika i przestała działać automatycznie. Gdy
próbowała zebrać myśli, to okazywało się, że nie potrafi. Nie
wiedziała, co ma robić, które przedmioty zbierać w pierwszej
kolejności. Kręciła się po mieszkaniu całkiem bezproduktywnie,
zbierając, co jej wpadło w ręce i gnała do sąsiadki. Wojciech
działał w podobny sposób.
Biegnąc
do góry, po drodze zawiadamiali sąsiadów. Z tobołami na plecach,
jak mrówki biegali z parteru na piętro, mijając się z innymi,
którzy tak jak i oni starali się zgarnąć i ocalić jak
najwięcej z posiadanego dobytku. W czasie bieganiny stracili
poczucie czasu. Zahamował ich ból łydek i zmęczenie. Zdążyli
poprzenosić pościel, trochę ubrań, dokumenty, fotografie.
Wtłoczyli telewizor i przystawkę magnetowidu na górne szafki
meblościanki. Na stoły powkładali kanapy , a na nie fotele i
krzesła. Klara nie wiedziała, skąd u niej znalazło się tyle
siły, aby pomagać dźwiganiu ciężkich mebli. Gdy wspinali się
po schodach z pudłami pełnymi ulubionych książek, gonił ich
odgłos huczącej, spadającej do piwnicy wody, głuche dudnienie
wywracających się lodówek, brzęk rozbijanych szyb. Już
bezpieczni na piętrze, obserwowali, jak na dole kotłowało się i
trzaskało. Woda rwała, wchłaniała wszystko, czego dosięgła.
Z
niepokojem patrzyli na pogrążające się w wodzie coraz wyżej i
wyżej okoliczne kamienice. W brunatnym szlamie i wodzie znikały
ozdobne gzymsy.
Każdy
miał miernik, według którego sprawdzał przyrost wody. Klara
obserwowała znikający powoli napis sklepu spożywczego. Zauważyła,
że przerażająco szybko woda wchłaniała kolejne linijki napisu.
Ogarnął ją strach. Bała się o córki i Wojtka! O sobie w tym
czasie nie myślała. W tym uczuciu strachu dotrwała do wieczora,
który okazał się najtrudniejszy, bo ciemny i zimny. Gdy zapadł
zmrok podeszła do okna i obserwowała okoliczne kamienice. W
czarnych plamach okolicznych domów dostrzegła gdzieniegdzie małe,
jasne iskierki światełek. Były świadectwem istniejącego obok
życia. Dodawały nadziei. Wzięła świeczkę i wstawiła w słoik.
Otwarła szeroko okno. Postawiła słoik na parapecie. Chciała dać
prezent innym, u których nie było światła, bo zabrakło latarki,
czy świeczek.
Uczucie
niepewności i strachu towarzyszyło jej przez parę kolejnych dni,
kiedy korzystając z życzliwości sąsiedzkiej koczowali w obcym
mieszkaniu, czekając, co będzie dalej. Klara pomagała sąsiadce w
uprzątaniu, zapchanego mieszkania. Próbowały jakoś ogarnąć
zatłoczoną przestrzeń, aby dało się prowadzić normalne życie.
Na turystycznej kuchence gotowały wielkie gary jedzenia, aby nic nie
uronić z wnętrza rozmrożonych lodówek. Kuchenkę wraz z butlą
gazową znalazła pod łóżkiem Zuzi. Tym razem lenistwo córki
wyszło im na dobre. Zuzanna zwykle bardzo opieszale wykonywała
polecenia rodziców, co bardzo denerwowało Wojtka. Po przyjeździe z
biwaku wrzuciła butlę pod łóżko i o niej zapomniała.
Zaczęli
poznawać sąsiadów. Wreszcie nie było tylko codziennego „dzień
dobry”, a prawdziwe zainteresowanie drugim człowiekiem.
Zintegrowali się z sąsiadami. Na klatce schodowej panował handel
wymienny. Każdy miał czegoś w nadmiarze, za to brakowało mu
innych artykułów. Nowe, tymczasowe życie przynosiło nie tylko
ograniczenia i strach,, ale również wprowadzało nowości. Klara
pierwszy raz w życiu jadła jajecznicę usmażoną na patelni,
położonej na grillu, bo w nadmiarze miała węgla drzewnego i
jajek. Mogła obdzielić jajecznicą paru sąsiadów.
Gdy
rankiem następnego dnia otworzyli oczy, widok z okna był
niesamowity. Zanurzone w wodzie okoliczne kamienice wyglądały jak
weneckie budowle. Świeciło słońce i Klara nabrała optymizmu.
Potem nad kamienicami ukazały się ratownicze helikoptery,
wyglądające na tle błękitnego nieba, jak wielkie ważki. Z uwagą
i napięciem obserwowała ewakuację ze stromego dachu jakieś
tęgiej kobiety.
Patrzyła
też z wielkim strachem na parę staruszków stojących na balkonie
pierwszego pietra. Wymościli balkon jakimś dywanikiem. Na parapecie
okiennym postawili obraz z Matką Boską Częstochowską i klęczeli,
modląc się ratunek albo bezbolesną, rychłą śmierć. Widziała,
jak do balkonu podpłynęła jakaś łódka z dwojgiem młodych
ludzi, którzy próbowali ewakuować staruszków. Niestety, zadanie
było trudne, bo zniedołężniali, nie potrafili wygramolić się na
barierkę balkonu. W końcu jeden z mężczyzn wziął po kolei
każdego z nich na plecy i zaniósł na łódkę. W czasie
przenoszenia starego mężczyzny, łódka niebezpiecznie się
zakołysała i o mały włos oboje nie wpadli do wody. Obserwujący
ich ze swoich okien ludzie z przerażenia zamarli. Kilka kobiet nawet
krzyknęło. Całe szczęście, że drugi z ratowników opanował
sytuację i pomógł staruszkowi. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Łódka
odpłynęła.
Klara
miała łzy w oczach. Długo w nocy wspominała obrazek odpływającej
łódki, na tle zachodzącego słońca.
Poziom
rzeki zaczął opadać. Na wodzie, obok ich kamienicy co chwilę
przepływały amfibie, łódki. Zaczął pojawiać się też jakiś
sprzęt pływający z ludźmi wiozącymi butle z wodą, bochny
chleba, konserwy, środki czystości i kalosze. Klara, która
wcześniej odczuwała wielkie rozczarowanie władzami miasta, które
nie przewidziały możliwości takiej tragedii i dopuściły do
zalania jej ukochanego miasta, poczuła się spokojniejsza i
pewniejsza. Już nie taka samotna. Znowu odczuła, że jednak nikt
ich wszystkich, powodzian, nie porzucił. Ktoś o nich myśli i dba,
aby nikt nie umarł z głodu i pragnienia. Jeszcze przez trzy dni nie
mogli dostać się do swojego mieszkania. Gdy woda opadła i wreszcie
zeszli na swoje piętro, widok zniszczeń był porażający. Brud,
szlam, kupa gratów! Mieszkanie wyglądało jak brudna, czarna nora.
W żaden sposób nie nadawało się do mieszkania. Poczuli się
prawdziwie bezdomni. Najgorsze było to, że Klara nie mogła sobie
przypomnieć tych dni, gdy tkwiła w obcym mieszkaniu. Nie
odtwarzała, co robiła, jak żyła, jakby wymazała z pamięci
szczegóły tego koczowania. Nie pamiętała też, co robił Wojtek i
dziewczynki.
Znowu
zaczęła odczuwać wielką samotność. Widziała, że to samo
dzieje się z jej mężem.
–– Jakoś
będzie! –– powiedział, gdy zabrali się do sprzątania swojego
mieszkania. –– Wszystko wróci do normy! ––
Jednak od
tego momentu nic już nie było takie jak wcześniej.
Powódź
zmieniła nie tylko ich mieszkanie, które już przestało być
przytulnym gniazdkiem, a stało się zwykłą norą. Z czasem
okazało się, że odcisnęła również ślad na ich wspólnym
życiu. Grubą kreską oddzieliła okres przed tragedią. Zmieniło
się też miasto.
Ukochana
dzielnica w ciągu jednego dnia przeobraziła się w wielkie
wysypisko zniszczonych, zabłoconych, cuchnących śmieci. Pod domami
piętrzyły się mokre, brudne, szare piramidy mebli, dywanów i
domowych sprzętów. Wszędzie widać było jakieś brudne szmaty,
potłuczone słoiki.
Chcąc
przejść do nie zalanych dzielnic miasta, chodzili w tunelach,
między szarymi górami cuchnących odpadów. Klarze zaczęło zdawać
się, że cały otaczający świat stał się szary i cuchnący.
Nawet słońce wylegujące się na chodnikach, było zszarzałe,
wyblakłe. Takie zaczęło wydawać się Klarze ich życie.
Wieczorami napadały na nich chmury komarów, mimo iż miasto zrobiło
akcję trucia komarów.
Kobieta
bardzo mocno odczuła stratę przytulnego azylu, jakim było
mieszkanie. Najbardziej żal jej było pięknego zbioru książek,
który został całkowicie zniszczony. Płakała nad każdą
zapleśniałą stroną. Próbowała je suszyć, ratować. Wszystko
jednak na darmo. Wilgoć była zabójcza. Opanowała większość
książek. Pokryły się one zielonym nalotem pleśni. Nie dały w
żaden sposób uratować. Marcelinie i Gizeli też było bardzo
przykro rozstawać się ze swoim zbiorem. Z ciężkim sercem żegnały
się z każdym egzemplarzem, jak z dobrym przyjacielem.
Czasem po
kryjomu, jedna przed drugą chowały książki, które wydawały się
im nadające do uratowania. Niestety po paru dniach okazywało się,
że i one pokrywały się wielkimi jęzorami agresywnej pleśni. Na
stosie przed domem zaczęło przybywać wyrzuconych egzemplarzy.
Wojtek,
jak tysiące innych ludzi, wpadł w wir prac remontowych. Dzielił
czas pomiędzy pracę zawodową i remont mieszkania. Był rozżalony,
że żona pomaga mu jedynie przy uprzątnięciu i wyrzuceniu zalanych
przedmiotów. Kobieta gotowała posiłki i załatwiała sprawy
urzędowe oraz sprawunki. Uważał, że to stanowczo za mało. Na
dodatek w żaden sposób Klara nie potrafiła mu fachowo doradzić,
zarządzić, co ma robić. Wojtek czuł się z każdym dniem bardziej
zagubiony i przerażony ogromem prac, do których nie czuł się
stworzony. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że oskarża Klarę
bezpodstawnie, że zwala na nią swoje poczucie winy, że nie radzi
sobie z sytuacją, ale tak mu było łatwiej i jeszcze bardziej
wpadał w złość. Po wielu złośliwych docinkach, które
codziennie słyszała Klara, kobieta zamknęła się w sobie. Zaczęła
chorować. Nie rozumiała pretensji męża, który wymagał od niej
pracy na miarę męskiej siły.
–– Jestem
z wszystkim sam. Znikąd pomocy. –– To zdanie Klara słyszała
od rana do wieczora. Wojtek powtarzał je jak mantrę, aż w końcu
sam w nie uwierzył. I wtedy jeszcze bardziej oddalili się od
siebie, oboje zatopieni we własnym bólu, niepewności, rozpaczy.
Nie kłócili się, ale też nie wymieniali innych zdań, oprócz
komunikatów dotyczących prac remontowych. Stłoczeni w piątkę w
jednym, małym pokoiku mieszkania sąsiadki, czuli brzemię
bezdomności, chociaż zapewniano ich, że nie przeszkadzają.
Zaczęła
się ich fizyczna separacja. Wojtek ze swojego mieszkania
przychodził zmęczony, zdenerwowany, bo trudno było mu porozumieć
się z fachowcami. O każdego z nich było bardzo ciężko, bo
przecież nie byli jedyni w tak trudnej sytuacji. Wieczorem mężczyzna
kładł się na łóżko i spał do rana kamiennym snem. Klary nie
zauważał. Czasem próbowała przytulić się do męża, ale odsuwał
się od niej, jakby jej dotyk parzył. W ferworze remontu mieszkania
znikła dawna fizyczna bliskość. Zaczęli żyć jak dwoje obcych
ludzi. Gdy pewnego razu próbowała o tym porozmawiać, usłyszała,
że trudno zbliżać się do siebie, gdy dzieli się pokój z
córkami. Z bólem serca musiała przyznać mu rację. Przecież on
nie rozumiał, że chodziło jej tylko o przytulenie, czuły gest.
Przeżyta
powódź na dalszy plan odsunęła ciągłe kłopoty z Zuzanną i
Gizelą, które w obliczu pogromu okazały się mikroskopijne.
Marcelina pomagała we wszystkim i towarzyszyła Klarze w codziennych
zajęciach, również w przygotowaniu garów jedzenia, które
szykowały malarzom, tynkarzom, cieślom i innym fachowcom, aby
szybciej doprowadzili ich gniazdko do
porządku.
Zuzanna
powódź przespała. Tak było jej łatwiej. Odmówiła pomocy przy
pracach remontowych. Parokrotnie zmuszana do noszenia, wyrzucania,
sprzątania, robiła to niechętnie, utyskując nad swoim losem,
okropnymi rodzicami, których otrzymała w zestawie przy pojawieniu
się na świecie. Gizela w tym czasie po prostu znikała. Klara nie
wiedziała, gdzie jej córka całymi dniami przebywa, sama zagubiona
pomiędzy pracami remontowymi, załatwianiem spraw urzędowych, a
śpiącą Zuzanną.
Gizela od
początku starała się nie rzucać nikomu w oczy. Coś tam od czasu
do czasu pomagała, coś nosiła, a później gdzieś na wiele
godzin przepadała. Nikt nie wiedział gdzie i z kim przebywa.
Dziewczyna żonglowała pomiędzy rodzicami i siostrami, nie mogąc
sobie znaleźć miejsca. W zasadzie bardziej solidaryzowała się z
Zuzanną ,z którą miała wiele wspólnych cech charakteru.
A
potem przyszła kolejna fala opadów, która spowodowała, że
napięte do granic możliwości nerwy nie wytrzymywały. Jednego,
wyjątkowo trudnego dnia, gdy ponownie pogoda dała się we znaki,
wracająca z pracy Klara już od drzwi klatki schodowej usłyszała
odgłosy wielkiej awantury. Dochodziły z ich mieszkania. Gdy weszła,
potrąciła otwartą puszkę farby, która przewróciła się na
świeżo położone panele.
–– Kto
to postawił pod drzwiami? –– zdenerwowała się Klara.
–– Pewnie
znowu będzie na mnie. Jak zwykle. Od rana słyszę tylko wasz
jazgot. Jesteście jak te gęsi. Albo gęgacie i syczycie na
siebie, albo na mnie! Mam was dość! –– krzyknęła Zuzanna.
–– Jak
mówisz do matki! –– Wojtek nie był jej dłużny. ––
Masz matkę szanować! ––
–– I
ty to mówisz? Ty nic nie wiesz o szacunku! Jak można traktować
tak jak ty osobę, o której mówisz, że ją kochasz. Hipokryta! ––
odcięła się córka.
Klara,
jak w zwolnionym tempie zobaczyła rękę Wojtka, która zatoczyła
łuk i wylądowała na policzku Zuzanny. Widziała okrągłe ze
zdziwienia oczy córki. Zapaliły się w nich ogniki złości i
upokorzenia. Cała trójka na chwilę zamarła. Wszyscy poczuli
niedowierzanie.
––
Nienawidzę ciebie! –– wywrzeszczała Wojtkowi
w oczy Zuzanna i z impetem wypadła przez drzwi. Zbiegła po schodach
i za chwilę oboje usłyszeli głośny trzask drzwi wejściowych.
Później zapadła ciężka cisza.
–– Jak
mogłeś? –– nie wytrzymała Klara.
––
Oczywiście, znowu to wszystko moja wina. A jak ty
możesz nie zauważać, że stanąłem w twojej obronie? Ta smarkula
wykorzystuje każdą sytuacje, aby uzyskać to, co tylko chce i to
jak najmniejszym nakładem swojej pracy. Tylko żąda. Okręciła
sobie ciebie wokół palca . Już jest dorosła, a zachowuje się,
jakby miała pięć lat. Nie podoba mi się to, co oglądam. Robi nas
cały czas „w balona”. A gdzie solidarność rodzinna? Gdzie
poczucie obowiązku? Gdzie zwykła przyzwoitość ? Od dziś nie
zamierzam jej niańczyć! Jak chce pracować i zarabiać na siebie,
to niech pracuje. Jak chce się wyprowadzać, to niech szuka
mieszkania. A jak będzie na swoim, to niech robi co chce. ––
Zaciśnięte szczęki, które zakończyły tyradę mężczyzny,
zamknęły usta Klarze. Chciała mężowi powiedzieć, że tak nie
można, że dzieci mają prawo do błądzenia, ale nie odezwała się.
Wyszła z mieszkania i poszła piętro wyżej, gdzie Gizela kończyła
odkurzanie. Wieczorem nie czekała na przyjście Wojtka. Ból serca
zmusił ją do zażycia niedawno przepisanych leków i usnęła
ciężkim, bolesnym snem, pełnym majaków i dręczących obrazów.
Niedługo
po tym zdarzeniu powrócili do swojego mieszkania, nigdy jednak nie
wrócili do poprzedniego życia. Relacje pomiędzy Wojtkiem a Zuzanną
wyraźnie popsuły się. Związek Wojtka i Klary też zaczął się
zmieniać. Oboje nie wiedzieli czy na lepsze, czy gorsze. Powoli
wróciła bliskość fizyczna, ale już nie taka, jak przed powodzią.
I wtedy
listonosz przyniósł list. Drżącymi dłońmi ujęła kopertę i
rozerwała. Ze środka wypadła mała , biała kartka. Trzęsącym
się pismem, w języku polskim napisane było kilkanaście zdań.
Gdy po
wielekroć przeczytała go na głos, zrozumiała, że przynosi on
kolejne wieści z obcego kraju i jest zarazem prośbą starej matki
Jean Francois o prawdę. Jednak Klara nadal nie była gotowa, aby
zburzyć spokój swojej najmłodszej córki. Nie teraz, nie w tak
trudnym dla wszystkich okresie.
Następnego
dnia, gdy wracała z pracy, na wystawie jednej z małych galerii
dostrzegała sporych rozmiarów obraz. Urzekł ją kolorami,
tajemnicą bijącą z wnętrza. Przedstawiał jakiś bajkowy ogród
ze stojącym pośrodku pięknym drzewem. Oczarował ją. Był jak
barwna oaza wśród szarości ulic. Skojarzył się jej z dobrem,
życiem, odrodzeniem. W myślach nawała go „ drzewo życia”.
Weszła
do środka. Zapytała o cenę. Była bardzo wysoka. Posmutniała.
Sprzedawca zauważył na jej twarzy rozczarowanie.
–– A
ile dałaby pani za obraz? ––
zapytał.
Wymieniła
kwotę, która w tej chwili była dla niej również horrendalna, ale
możliwa. Sprzedawca chwilę pomyślał, a później bez słowa
zaczął pakować obraz.
Zapiski,
kwiecień 2008r.
Od
dawna nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to jest z
moją wiarą w Boga? Jestem katoliczką. Ochrzczono mnie, posłano do
komunii, do bierzmowania. Czy to już jest równoznaczne z wiarą?
Czym dla mnie jest Bóg? Jak go pojmuję?
Gdy świat wali się mi na głowę i
nie mam żadnych pomysłów na powstrzymanie totalnej tragedii,
powierzam opatrzności siebie i swój świat. Czy to znaczy, że
wierzę w Boga?
Ktoś
kiedyś powiedział mi o teorii wielu światów. Podobno każdy
człowiek tworzy sobie swój własny świat. Związane jest to z
innym postrzeganiem otoczenia, innymi odczuciami, które towarzyszą
temu postrzeganiu. Idąc za tym tokiem rozumowania, każdy ma swoje
postrzeganie lub nie postrzeganie Boga. Jedni mają świadomość
jego obecności, inni nie.
Ja MAM
POTRZEBĘ Jego obecności i pomocy. Muszę mieć Boga, aby czuwał
nad moim światem i rozwiązywał problemy, którym sama nie potrafię
zaradzić. Z tego chyba wynika, że jestem wobec Opatrzności bardzo
roszczeniowa, choć staram się aby w moich modlitwach nie było zbyt
wielu tak zwanych pierdoł.
Gdy byłam
małą dziewczynką, nie dostrzegałam obecności Boga, mimo, iż
regularnie uczestniczyłam w mszach. Nudziły mnie długie obrzędy,
które oglądałam zza pleców dużo większych ode mnie ludzi.
Męczył niesamowity tłok panującym we wnętrzu starego, gotyckiego
kościoła. Nie rozumiałam łacińskich wersów, które wyśpiewywali
kapłani. Jedyne, co lubiłam, to nastrój obrzędów, zapach
kadzideł, wosku i blask świec. Ten nastrój powodował, że
starałam się być grzeczna i posłuszna rodzicom.
Teraz
myślę, że była to dla mnie, małej dziewczynki, obecność Boga w
życiu. Taka materialna oprawa, która implikowała konieczność
wewnętrznego doskonalenia.
Czy teraz
mój BÓG to okruch przyzwoitości tkwiący we mnie? Czy bardziej
jest to wewnętrzne przekonanie o opatrzności , której mogę
powierzać nierozwiązywalne problemy, z wewnętrzną pewnością,
że znajdzie się na nie sposób? A jeśli nie, to widać tak ma być,
bo opatrzność ma dla mnie swój plan. Czy jestem w związku z tym
wierząca, bo zrozumiałam, że jestem słaba i niedoskonała?
Od
chwili, gdy zaczęłam w ten sposób myśleć, zrobiło mi się
lepiej. Jestem spokojniejsza. Przestałam szarpać się. Gdy zaczynam
bić głową w mur i czuję pierwszy ból, rezygnuję. Nawet jak na
początku wpadam w rozpacz, to szybko przypominam sobie, że mam „
telefon do przyjaciela”.
Od lat
mam już świadomość tego, że mój świat, to nie tylko świat
Wojtka. Przez wiele lat nie potrafiłam zrozumieć, że mój mąż
nie może na życie patrzeć tak jak ja, bo nie patrzy moimi oczyma,
tylko swoimi. Teraz chciałabym tylko, aby nasze światy były jak
dwa zbiory matematyczne, które mają sporo punktów wspólnych. Nie
muszą się pokrywać. Chciałabym, aby Wojtek też zrozumiał, że
nie mogę widzieć spraw, tak jak on.
I mam
nadzieję, że mój Bóg czuwa, aby zbyt wiele wspólnych elementów
naszych zbiorów nie należało do zbioru pustego…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz