niedziela, 5 lipca 2015

Taniec Motyli - cd. Nina



  Rozdział III Nina

–– Gizel! Gizel! –– usłyszała z oddali głosy Marleny –– Est-ce que tu dors? ––
–– Je ne dors pas! –– odpowiedziała szkolnym zwrotem , bo zawstydziła się, że usnęła.
Wrócili do domu po paru godzinach, zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Marlen kupiła patchworkową powłoczkę na poduszeczkę, a Paul obrazek. Gizeli podobały się malutkie kolczyki przedstawiające rozkoszne aniołki. Były srebrne, a sukieneczki miały zrobione z jakiegoś błękitnego kamienia. Wyglądały tajemniczo. Nie potrafiła odmówić sobie prezentu.
Gdy Marlene i Paul oddalili się, Nina podeszła do Gizel.
–– Chodź, trochę opowiem ci o nasza familia. –– powiedziała babka. Gizela zagłębiła się w treść opowieści i powoli znikło wnętrze pokoju. Pojawiła się stara wioska na wschodnich rubieżach Polski. Zobaczyła cztery małe, umorusane bose dziewczynki.

Rok 1936

–– Jasia, gdzie ty znowu idziesz? Mamusia kazali pilnować Broni. ––
Zaniepokojona, dziesięcioletnia Nina trzymała za rękę młodszą siostrzyczkę. Mała miała zaledwie pięć lat i bardzo płakała. Była głodna, a równie głodna Nina nie wiedziała, czym ją nakarmić. W domu nie było niczego do jedzenia. Zaczął się listopad i pomimo, iż dnie jeszcze nie były zbyt zimne, coraz ciężej było w lesie znaleźć coś do jedzenia. Kromka chleba i mleko, które zostawiała rankiem matka, wychodząc na służbę, starczały na krótko. Z burczącym brzuchem trzeba było czekać do wieczora. Matka zawsze przynosiła coś ze dworu. A to parę gotowanych ziemniaków, a to trochę mleka i mąki, z której robiła zacierkę, a czasem nawet jakieś resztki z dworskiego obiadu. Wtedy było święto. Często jednak nic nie dostawała, prócz chleba, a wtedy z pustym brzuchem trzeba było czekać do następnego ranka, który był równie głodny, jak wieczór. Czasami najstarsza z rodzeństwa, Franciszka coś przyniosła ze swojej wyprawy na dworzec kolejowy, do miasteczka. Tam prosiła o jałmużnę dla sierot. Po śmierci tatusia często tam chodziła, aby choć trochę pomóc zmęczonej i wiecznie zatroskanej matce. Nie potrafiła głodna usiedzieć w domu. Miała już dwanaście lat i zdawała sobie sprawę, że też jest odpowiedzialna za swoje młodsze siostry. Ona najlepiej pamiętała czasy, gdy jeszcze było im dobrze. Wtedy mieszkali w Kowlu. Tatuś prowadził sklep, a mamusia mu pomagała i rodziła kolejne dzieci. Ich rodzina nie miała szczęścia. Chłopaki nie dożywali dziesiątego roku życia. Jeden zmarł na suchoty, a drugi latem utopił się w rzece. Próbował złapać ukrywające się pod kamieniami jazie. Zanurkował i wsunął rękę zbyt daleko między kamienie. Ręka mu ugrzęzła, bo coś się obsunęło. Nie wypłynął. Gdy go wyciągnęli, już nie żył. A później coś nie udało się w handlu i rodzice musieli zamknąć sklep. Ojciec znalazł posadę na wsi we dworze. Pracował w stajni przy koniach, bo trochę znał się na tej pracy. Jeszcze w tym samym roku okazało się, że też ma suchoty. Nie dożył Bożego Narodzenia. Dola samotnej kobiety z czwórką córek nie była w tym czasie do pozazdroszczenia.
Nie było wyjścia, matka musiała dzieci pozostawić w domu i najęła się w majątku do krów i innych posług w chlewie i oborze. Miała wiele szczęścia, bo dziewka od dojenia krów wydała się dobrze za mąż i porzuciła posadę. Ekonom ulitował się nad wdową i gdy skończyły się oszczędności ze sprzedaży sklepu, zaczęła służbę. Ale marny to był zarobek. Ciężko było utrzymać trzy dorastające dziewczyny i jedną małą. Klepały biedę, przeważnie głodując.
W końcu któregoś dnia Franciszka nie wróciła z miasteczka. Po paru dniach matka przywiozła ją sztywną na jakiejś furmance. Była ostra zima i ktoś znalazł ją w zaspie śnieżnej. Zamarzła w drodze do domu. Teraz najstarsza była Jasia, ale jej nie w głowie było zajmować się, jak to mówiła „ zasranymi bachorami”. Uciekała z domu do innych dzieci. Najczęściej bawiła się z tymi, u których w chałupie nie było tak strasznej biedy. Tam czasem poczęstowano ją kromką chleba, czy też miską cienkiej zupy. Mała Bronia zostawała z Niną.
Nina nie miała sumienia pozostawić siostry samej. Często płakała razem z Bronią. Mała z głodu, a ona z głodu i bezsilności. Najlepiej było latem, gdy w lesie pojawiały się jagody, jeżyny i maliny oraz wielkie kolorowe kapelusze grzybów. Piekły je na dużych kamieniach, rozgrzanych w ognisku. Czasem uczta była jeszcze lepsza, gdy udawało się złapać jakąś rybę. Ryb było dużo pod kamieniami na dnie rzeki. Jednak nie tak łatwo było je złapać…


Stara kobieta zamyśliła się. Umilkła. Przetarła załzawione oczy. Obraz wschodniej wsi gdzieś uleciał.
–– To było tak dawno. Ja nie wiem, jak wtedy można było żyć. Ciężkie było nasze życie. Ciężkie było życie naszej mamusi. Nie wiem, jaki cud sprawił, że Bronia żyła. Teraz ludzie mają wszystko. Dzieci mają bardzo dobrze. Niedobre te myśli! Jak ja w domu sama, to mówię do myśli „ alle, alle!!”. Oj, nie chce powracać już dziś do Sołotwina. Może ta wieś dziś jest kaput?! –– powiedziała z mocą, kończąc opowieść.
–– Ty masz zmęczone nogi ? Dużo chodziłaś „à pied” ? Ja muszę do moja chambre. Przywiozła sobie jeszcze z Kowla le liwre do modlitwa. Kupiła go za pierwsze diengi, co dostała od taka pani, u której w czas wojny pracowała. Kartki już teraz każda sobie, ale polska modlitwa dla mnie dobra. Poleżę na wieczór, poczytam słowo do Boga i myśli spokojne. ––– zakończyła swoją smutną opowieść. Nina krzątała się jeszcze chwilę w kuchni, a później ze szklanką wody w ręce poszła do swojej sypialni, zostawiając Gizelę samą.
Dziewczyna zeszła na werandę i usiadła na kamiennym progu. Przed oczami miała rozkwiecony ogródek babki, położony na stoku miękko schodzącym w dolinę i ciemność nocy. Światło werandy wyławiało z letniej nocy kolorowe plamy kwiatów. Szczególnie dużo było pięknych, pełnych georginii, bo tak Nina nazywała kolorowe kule dalii. Ale były też malwy i delikatne, smukłe gladiole. Przeciwległy stok porastał las, który w nocy stanowił jedynie ciemne tło dla oświetlonych krzewów i drzew ogródka. Gizela wróciła myślami do pamiętnika matki. Jakże inne było ich dzieciństwo.
–– Biedna babcia Nina! –– pomyślała ze współczuciem.
Późnym wieczorem znowu wróciła do wspomnień i pamiętnika matki.


Pamiętnik Klary, rok 1983


Klara powoli doszła do siebie. W domu sytuacja unormowała się. Wojtek przestał wychodzić. Zmienił się. Wrócił dawny, czuły mężczyzna jej życia. Tylko na dnie jej serca pozostał mały, ostry kamyczek, którego w żaden sposób nie potrafiła wyrzucić. Jednak nigdy nie zapytała Wojtka o Danutę Okoń. Parę dni po powrocie ze szpitala znalazła w skrzynce białą kopertę, adresowaną do niej. W środku była kolorowa kartka z życzeniami powrotu do zdrowia. Na dole kartki widniało zdanie, zaczynające się od słowa „przepraszam” i informujące, że Danuta Okoń wyjechała do innego miasta. Kartkę podpisał Marian Okoń.
A parę dni później zdarzył się wypadek komunikacyjny, w którym ucierpiała Gizela.
Klara właśnie jechała z córeczką do lekarza, gdy tramwaj wyskoczył z torów. Rannych było parę starych kobiet i Gizela.
U Klary skończyło się jedynie na dużym guzie i paru siniakach. Niestety dziecku potrzebna była transfuzja krwi. Oboje z Wojtkiem stawili się w punkcie krwiodawstwa i właśnie wtedy dowiedzieli się, że Wojciech nie jest biologicznym ojcem dziewczynki.
Mimo obaw Klary, Wojtek nadzwyczaj dobrze przyjął tę informację. Oddał tyle krwi, ile tylko mógł. Odwiedzał dziecko codziennie i starał się dowiadywać o stan jej zdrowia, gdy tylko lekarze chcieli udzielać informacji. W dniu wyjścia Gizeli ze szpitala pomógł Klarze odwieźć dziecko do domu, po czym spakował walizkę i bez słowa wyjechał.
Zajęta rekonwalescencją córeczki Klara, nie miała czasu ani siły, aby przejąć się tym, co się stało. Zdrowie dziecka wymagało stałej uwagi kobiety i zabierało ogromną ilość czasu. Klara biegała z dzieckiem na zajęcia rehabilitacyjne, ćwiczyła z nią w domu, a gdy już wszystkie córki spały, myślała o tym, że powinna poinformować prawdziwego ojca dziecka.
Którejś bezsennej nocy podjęła decyzję. Rankiem wstała, odszukała w starych notatkach adres Jean Francois’a i napisała krótki list z informacją, że jest on ojcem Gizeli. Poinformowała, kiedy dziecko urodziło się, że miało wypadek, ale już jest wszystko w porządku. I wysłała list. Nie otrzymała odpowiedzi.
A pod koniec lata Wojtek wrócił do domu.



Jesień 1983 r.
–– Pani Klara Jasińska! –– usłyszała głos rektora i wyszła z ławki, aby odebrać kolejny w swoim życiu indeks. Zaczął się rok akademicki. Wracając do domu, zastanawiała się nad fenomenem zmian życiowych. Tyle zapowiadają. Tyle mogą pomóc. Pomimo, iż nie było to łatwe, czuła się fantastycznie. Zrobiła pierwszy krok, aby odmienić swoje życie. Zapowiedź zmian wyrwała ją z apatii. Przede wszystkim nagle poczuła się bardzo młoda. Poza tym zrozumiała, że już nie poddaje się bezwolnie losowi, ale ma jakiś wpływ na to, co się z nią dzieje. Nie czuje się już jak marionetka, która ma do rąk i nóg przytroczone sznurki. Wojtek za nie pociąga i zmusza ją, aby robiła tylko to, co jemu odpowiada. Bardzo ciążył jej ten małżeński teatr, z wcześniej przygotowaną dla niej rolą matki, kobiety, a przede wszystkim żony. W podświadomości tęskniła za możliwością dokonywania własnych wyborów, układania życia po swojemu. Nie bała się, że w sztuce braknie roli dla Wojtka, jednak wolała, aby to ona mogła budować swoją postać. Musiała coś zmienić w swoim życiu, więc uparła się na kolejny fakultet. Wojtek nie był zachwycony decyzją żony. Zasypywał ją gradem pytań i rzucał kłody pod nogi.
–– Kochanie, jak sobie wyobrażasz nasze życie, kiedy ty będziesz studiować? –– To było pierwsze zdanie, które wypowiedział, gdy próbowała mu opowiedzieć, jak bardzo cieszy się, że zdała egzamin i została przyjęta na studia. Zaniemówiła. Bo co mogła odpowiedzieć na swoją obronę. Przecież Wojtek by nie zrozumiał. W jego ocenie były to jej fanaberie, bo komu potrzebne kolejne studia. Taka bezsensowna zachcianka, jak określił Wojtek. Przecież miała już dyplom ukończenia uczelni. Argument, że nigdy nie lubiła swojej pracy i nie czuła się na swoim stanowisku dobrze, nie był dla niego argumentem. Zdaniem męża marnowała swój czas, zabierała dzieciom siebie, mamę Klarę. Zabierała jemu gospodynię domową i żonę.
–– Przysięgam ci, że nigdy nikt nie odczuje moich studiów. Konsekwencje swojego kroku poniosę sama. –– powiedziała w końcu, patrząc w podłogę, aby nie zobaczył łez, które pojawiły się w oczach.
Z ciężkim sercem chodziła raz w miesiącu na zajęcia, mając wielkie wyrzuty sumienia i świadomość, że odziera rodzinę ze swojej obecności w domu. Wcześniej gotowała posiłki, przygotowywała półprodukty, pakowała, mroziła, aby Wojtkowi pozostało tylko odgrzanie jedzenia, aby miał jak najmniej pracy. Uczyła się tylko nocami, gdy już wszyscy spali. Napuszczała do wanny gorącej wody i siedziała z książkami i tylko od czasu do czasu dopuszczała sobie ciepłej wody. Po paru godzinach jej skóra przypominała pomarszczoną bibułę, ale nikomu tym nie przeszkadzała.
Z czasem polubiła tą wodną naukę i kiedy była sama w mieszkaniu, a więc mogła uczyć się w pokoju, jakoś czuła się nieswojo, a wiedza słabiej „ wchodziła” jej do głowy. Z czasem nabrała większej pewności siebie. Z zajęć przychodziła odmieniona, uśmiechnięta. Za każdym razem potykała się o wnikliwe spojrzenie męża, ale nic nie mówił. I tak minęły pierwsze miesiące nauki. Pewnego zimowego dnia pani Jadzia, socjalna powiedziała, że zbiera pieniądze na świnię, bo trudno w sklepach o mięso. Zaopatrzeniowiec pojedzie służbową nyską pod Lublin, bo tam ma swoją rodzinę, która mieszka na wsi i hoduje na swoje potrzeby również świnki. Już rozmawiał w tej sprawie z ciotką. Dla niego cała świnia to za dużo, a i nie ma czym przywieść. A jak już ma wieźć z daleka mięso, to niech również inni skorzystają. Podzielą mięso sprawiedliwie pomiędzy wszystkich chętnych.
Klara ucieszyła się. Dziewczynki były jakieś blade, słabo odżywione. Wojtek też narzekał na brak mięsa.
Zaopatrzeniowiec pojechał w piątek i słuch o nim zaginął. Gdy we wtorek rano nie pojawił się w pracy, wszyscy byli już mocno zaniepokojeni. W środę około południa do kadr zadzwonił sierżant z posterunku MO na trasie wyjazdu. Okazało się, że pracownik został zatrzymany za szmugiel. Dużo energii i znajomości potrzeba było, aby sprawie „ ukręcić łeb”. Ale świnia bezpowrotnie przepadła. Przypuszczalnie trafiła do garnka rodziny funkcjonariuszy z posterunku MO.
–– Kochanie, zbliżają się święta. Jak tu je wyprawić, kiedy nic nie mamy, –– zamartwiała się Klara –– a świnia przepadła. W sklepach tylko ciężarne i staruszki mają szansę na jakieś ochłapy.
–– No, właśnie! Ja nie mam żadnych szans, bo jestem chłopem, ale ty możesz być w ciąży! ––
Głos Wojtka dochodził z łazienki, więc mężczyzna nie zauważył miny Klary.
–– Oczywiście nie naprawdę w ciąży, ale jakbyś wepchnęła pod sukienkę poduszkę, to mogłabyś udawać, że jesteś przy nadziei. –– Wojtek nie miał żadnych wątpliwości, co do moralnej strony tego przedsięwzięcia.
–– Wiesz, teraz liczy się prawo buszu. Albo ty pożresz, albo ciebie pożrą. Jak chcesz przetrwać, to musisz kombinować! ––
Nie była pewna oczywistości takiej pokrętnej moralności, ale nie miała wyjścia. Pojechała do oddalonej od śródmieścia dzielnicy i tam stanęła w kolejce dla osób uprzywilejowanych. Specjalnie na ten cel wzięła sobie dzień urlopu
Ubrała zieloną sukienkę, której krój doskonale pasował do jej roli. Do tego szary, rozkloszowany płaszczyk. Rozpuściła długie włosy i mocno wypięła brzuch do przodu. Pomyślała, że pierwszy raz w życiu do czegoś przyda się jej mała oponka na brzuchu, z którą tak bardzo walczyła i która nie poddawała się, taka była oporna .
W sklepie zastała już wielki, kotłujący się i kłócący się tłum. Stanęła skromnie z boku, w kolejce dla uprzywilejowanych, która również była dosyć długa.
–– Pani w czerwonym płaszczu tu nie stała. –– krzyczał jakiś rozgorączkowany, rudy jegomość , stojący w połowie kolejki do blondynki w zaawansowanej ciąży.
–– Tym ciężarnym, to dawać co trzeciej, bo nam cały towar wykupią. –– instruował ekspedientki, uwijające się przy ladach.
–– Bo nam nie wystarczy! –– bardzo krytycznie popatrzył na stojących spokojnie inwalidów oraz młode, ciężarne kobiety.
–– A inwalidów to trzeba sprawdzać! Niech pokaże taki książeczkę, czy rzeczywiście ma grupę inwalidzką! Teraz każdy może powiedzieć, że jest inwalidą. –– poparła rudego tęga kobieta w futrze z nutrii. ––
–– Panie! –– zwróciła się do mężczyzny –– Słyszałam od znajomej, że dzieci na rękach to sobie ludzie pożyczają, byle tylko oszukać. Kupi taki towar bez kolejki w jednym i w drugim sklepie, właśnie dzięki pożyczonym dzieciom , a najbardziej to te handlary, co potem za mięso biorą dwa razy tyle. Niejedna już na naszej biedzie majątku się dorobiła. ––
–– Niech się pani nie wymądrza! –– odpowiedziała szczupła szatynka z dzieckiem na ręku, podchodząca właśnie do lady. –– Pani nie wygląda na taką biedaczkę. –– dodała i zwróciła się do ludzi stojących w kolejce –– W nutriach w kolejkę chodzi. Sama jest pewnie burżujka! ––
Zaczęły się dyskusje, kłótnie i utyskiwania. Klara stała jak na szpilkach. Spociła się. Na czoło jej wyszły krople potu, ale bojąc się , że ktoś odkryje mistyfikację, nie rozpinała płaszcza.
–– Ludzie, sumienia nie macie. –– powiedziała w pewnym momencie starsza, starannie ubrana i zadbana siwa kobieta.
–– Popatrzcie, jak cierpi ta dziewczyna. W ciąży jest, źle się czuje, aż pot jej wyszedł na czoło, ale dzielnie stoi i nie odzywa się, a wy co? Tylko widzicie czubek swojego nosa i gotowi jesteście pozabijać się za pół kilo strażackiej kiełbasy. ––
Ludzie w kolejce na chwilę zamilkli, a Klarze zrobiło się wstyd. Jednak pozostała w kolejce. Straciła cały dzień. Dostała mięso i kiełbasę, a nawet trochę baleronu. Na święta zaprosiła teściów. Chciała ukarać siebie za chwilowy brak kręgosłupa moralnego. I przyrzekła sobie, że nigdy więcej nie poświęci swoich zasad dla pęta kiełbasy.



Zapiski, wrzesień 2006r.

Od paru dni tłucze mi się po głowie pytanie; jaką jestem matką? Co jest najważniejszego w wychowywaniu dzieci? Może w tej chwili, gdy córki są dorosłe, jest to już „ musztarda po obiedzie” i powinnam nad tym zastanawiać się dużo wcześniej. Jednak wiadomość, która ostatnio dotarła do mnie z takim opóźnieniem, zmusiła mnie do przyjrzenia się sobie, jako matce. Nie jest to pierwszy wgląd w siebie. Z pewnością nie raz zadawałam sobie różne pytania i moje życiowe wybory uwarunkowane były odpowiedzią na nie. Odpowiedzią na pytania, jakie zadawałam sobie w ciężkich i łatwych momentach życia. Na prostej i na różnych życiowych zakrętach.
Gdy byłam bardzo młoda, rzadko zastanawiałam się nad życiem. Wydawało mi się, że bycie matką jest instynktowne, no bo co w tym trudnego? Rodzi się dziecko i już się go kocha, opiekuje się nim. Zwykły instynkt. Zwierzęta też go mają i w chwili zagrożenia robią wszystko, aby potomstwo przetrwało. Czasem nawet poświęcają swoje życie. Jednak nie zadawałam sobie pytania, czy aby być dobrą matką tyle wystarczy? Nie wnikałam w to, co tak naprawdę potrzebne jest dzieciom, aby dobrze się rozwijały i były szczęśliwe?
Na początku byłam przekonana, że dzieciom najbardziej potrzeba pełnej rodziny. Muszą w końcu wiedzieć, na kim mogą się wzorować jako kobiety, a jak powinien funkcjonować mężczyzna, z którym chciałyby się związać. Powinny też widzieć swoją kobiecość na zasadzie kontrastu z mężczyzną, funkcjonującym w domu. Oszczędziliśmy z Wojtkiem dziewczynkom ciężkich chwil związanych z rozpadem rodziny, z życiem z jednym tylko rodzicem i ogromną tęsknotą za drugim. Czy to wystarczyło, aby córki nasze weszły w dorosłe życie pewnie, z zapleczem rodzinnej miłości i wyposażone we wszystko, co niezbędne, aby dokonywać mądrych wyborów oraz budować szczęśliwe życie ? Przecież nie oszczędziłam moim kochanym dzieciom naszych kłótni, ciszy ciężkiej i przytłaczającej wszystkich. Nie potrafiłam stworzyć domu ciepłego, wesołego i bezpiecznego. A tak bardzo chciałam. Jednak mogę w tej chwili przyznać się sama przed sobą, że tak naprawdę nie wiem, jaki jest nasz dom? Czy jest on ciepły, czy zimny? Myślę, że najtrafniejszym określeniem jest „bardzo niestabilny emocjonalnie”. Raz kipi szczęściem i uczuciem, a innym razem wieje w nim lodowaty wiatr wzajemnych pretensji. A więc kolejne pytanie; czy mojecórki były szczęśliwymi dzieciakami? Czy nasze dążenie do własnego szczęścia nie stało w sprzeczności z ich spokojem i bezpieczeństwem? Czy też byliśmy za bardzo egoistyczni, aby oszczędzić dzieci?
Z całą pewnością nie jest dobrze, gdy rodzina jest rozbita. Ale też nie jest dobrze, gdy rodzice skaczą sobie do oczu i nie potrafią się dogadać. Gdy mają muchy w nosie i nie starają się siebie nawzajem zrozumieć. Obserwuję Marcelinę, Gizelę i Zuzannę. Każda z nich jest inna, ma inną wrażliwość, inaczej odbiera porażki, w inny sposób dąży do sukcesów. Marcela i Zuzia są bliźniętami, a wydaje się jakby były dziećmi wychowywanymi w innych okresach naszego życia i przez innych rodziców. Więc czym uwarunkowane jest to, że jedna z nich jest bardziej nastawiona na zaspokajanie swoich potrzeb i przez życie idzie, rozpychając się łokciami? I czy taka postawa życiowa jest zła w dzisiejszych, drapieżnych czasach?
Z pewnością inaczej wychowywałam Zuzię i Marcelinę, a inaczej Gizelę. Nie wiem dlaczego tak jest, ale jest to pewnik. Która z nich trzech jest więc dobrze wychowana? Dlaczego nie potrafiłam dobrze wychować wszystkich dziewczynek? A może nie to jest ważne, jak się idzie przez życie? Czy w bardziej ugrzeczniony sposób, czy bezpardonowo? Różne są poglądy na to, kto ma rację, czy ten człowiek, który sięgając po coś, pyta, czy można, czy ten bezpardonowy, który sam bierze? I jak tu wpajać dzieciom, że nie powinno załamywać się, gdy bez dania racji czegoś im odmawiają? A może właściwą drogą jest właśnie to „ bezpardonowe sięganie”? Ciągle słyszę, że obecny świat jest jak dżungla, że teraz obowiązuje „ wyścig szczurów”., bo młodzi to takie „ młode wilki”. Gnają do sukcesu, nie szczędząc sił. Są mądrzy i pracowici. A przecież ja nie chciałam wychować córek, które deptałyby innych, „ byle do przodu po swoje”. Więc jaką jestem matką?.
Ponoć wychowanie, to nauczenie dziecka życia w świecie, w którym ma ono przetrwać? A jeśli ten świat ma wartości, z którymi nie zgadzamy się, czy wtedy dzieci trzeba wychowywać wbrew sobie, swoim wartościom? Paradoksalnie, gdy już skończyłam swój okres wychowania dzieci, nadal zadaję sobie pytanie ; co to znaczy dobrze wychować dzieci?
Myślę, że ważne jest, aby człowiek był szczęśliwy. Więc moim zdaniem „ dobrze wychować”, to wychować dziecko, które w życiu potrafi być szczęśliwe. A jak to będzie z Gizelą, do której miałam wyjątkową słabość i nie zawsze potrafiłam stawiać właściwych granic? Czy moje córki będą szczęśliwe?...




Pamiętnik Klary, rok 1985

Tego dnia Wojtek zaskoczył ją zdaniem;
–– Najwyższy czas pomyśleć o własnym domu! ––
–– Ale skąd weźmiemy na to pieniądze? Skąd działka? To przecież będzie kosztowało majątek. –– zapytała zaskoczona Klara.
–– Już rozmawiałem w urzędzie miejskim. Można składać podania na zakup działek na wsi. Niedługo już rozszerzone będą granice miasta. Teraz te działki są za grosze, bo to nieużytki wiejskie. Cena zakupu bardzo mała. Twoja pensja! Działka ma zostać przekształcona w przyszłości na budowlaną. Ale wtedy to już będą inne pieniądze, więc musimy teraz starać się o nią. Jest ryzyko, że w inną stronę rozszerzą się granice miasta, ale niewielkie. Tylko musimy zdecydować, który kawałek by nas interesował. Może dziś po południu pojedziemy zobaczyć, jak to wygląda? ––
Pojechali. Minęli granice miasta i skręcili w wąską dróżkę biegnącą w stronę lasu. W pewnej chwili głębokie dziury uniemożliwiły dalszą podróż. Wojtek zatrzymał samochód. Poszli piechotą w stronę wzgórza. Gdy je minęli, zobaczyli u jego podnóża ciemne futro lasu, wchodzące jęzorem w rozzłoconą mleczami łąkę. W jednym miejscu ciemnozielone ramiona drzew nie trzymały eliptycznej linii i bezkarnie obejmowały małą zatoczkę łąki, pełną kolorowych kwiatów, na której skraju stało pięć małych brzózek. Widok był niesamowity. Klara popatrzyła na chylące się ku zachodowi słońce. Długie cienie drzew biegły pod jej stopy, jakby chciały się przywitać i jak wierne psiaki spokojnie położyć obok. I pomyślała z zachwytem, że tylko tu mogłaby zbudować swój dom. Może brzozy to jakiś znak, że tu powinni zbudować swoją rodzinną przystań? A wtedy poczuła na ramieniu ciepłą dłoń męża. Przygarnął ją do siebie.
–– Tu będzie nasze królestwo. Widzę, że i tobie podoba się.
Długo błądzili po łące budując w marzeniach swój dom.
–– Wiesz Wojtku, niech te brzozy pozostaną. Może uda się nam wkomponować je w ogród. Będzie taki oryginalny. Inny niż u wszystkich. ––
–– My też jesteśmy inni , niż wszyscy. –– odpowiedział mężczyzna i przytulił się do pleców żony. Patrzyli na działkę, na coraz niżej wiszące nad horyzontem słońce i coraz dłuższe cienie. Barwy zmieniały się, zasnute fioletowym mrokiem.
–– Chodźmy po koc i kanapki. Zostały mi z drugiego śniadania, bo nie miałem czasu na jedzenie. A teraz będą jak znalazł. ––
Siedzieli na skraju łąki, jedli zeschnięte kanapki i patrzyli na kępę brzóz. Brzozy obojgu kojarzyły się tylko ze szczęściem. Następnego dnia Wojtek złożył podanie o zezwolenie na przydział działki, którą mogliby kupić pod budowę domu jednorodzinnego.


Rok 1986


Dla Klary letnia sesja zaczęła się w połowie czerwca. Do paru egzaminów przystąpiła w terminie zerowym. To był jej sposób na przedmioty, których nie lubiła, albo najsłabiej wchodziły jej do głowy. Wracała z egzaminu. Wstąpiła do Feniksa, bo nic nie miała na kolację i zaskoczyły ją ulotki porozrzucane z boku korytarza. Podniosła jedną z nich.
–– Niech pani szybko chowa, bo to bibuła. Można za to beknąć. Ale warto przeczytać! –– szepnęła jej do ucha przechodząca kobieta.
Szybko schowała do torby parę sztuk ulotek. Wychodząc ze sklepu spotkała koleżankę ze studiów. Ulka szła do domu. Przystanęły na rogu rynku, plotkując o wykładowcach. Nagle od strony ulicy Świdnickiej nadjechały policyjne samochody. Ludzie zaczęli uciekać. Ula złapała Klarę za rękaw i również pobiegły w dół ulicą Świdnicką, jak najdalej od rynku. Klara zasapała się , stanęła i odwróciła. Widziała za sobą białe bicze wody, biegnących ludzi. Nagle z drugiej strony, od domu towarowego PDT zaczęły podjeżdżać kolejne policyjne samochody. Ktoś krzyknął.
–– Gazem rzucają! Uwaga na gaz! ––
Serce biło jej jak młot. Zobaczyła niedaleko drzwi kawiarni. Wbiegły. Długo siedziały wystraszone, bojąc się wystawić nos na ulicę.
–– Wiesz, –– mówiła Ula –– moja kumpelka, która dojeżdża na zajęcia i musi załatwiać sobie hotel, została z godziny na godzinę usunięta z pokoju. Był zjazd ZOMO––wców. Przyszła po zajęciach i kazali jej zabrać rzeczy, a potem, wynocha. Wszystkie hotele zostały zajęte przez tę szarańczę. Koleżanka musiała nocować u znajomych, w jakiejś suterynie, bo co miała zrobić. Dobrze, że miała znajomych, którzy wynajmowali suterynę studentom teologii, aby mogli się w niej uczyć. I dobrze, że ich wtedy nie było w pokoju. ––
–– Gdzieś ty była? Chyba sobie kogoś na tych studiach przygruchałaś! — Wojtek siedział zmęczony i naburmuszony.
–– Dziewczynki już dawno w łóżkach. Musiałem Gizeli bez końca czytać, bo ciągle płakała, że nie ma ciebie w domu. Jak ma tak wyglądać twoja nauka, to nie wiem, czy to wytrzymamy. Zastanów się, czy nie powinnaś zrezygnować z nauki. ––
–– Były armatki wodne i gaz, więc nie mogłam się ruszyć. Za to przyniosłam bibułę. Poczytaj trochę prawdy. –– zamknęła mu usta pocałunkiem.
–– Masz tu jakiś zagraniczny list. –– udobruchany Wojtek podszedł do kredensu i podał jej białą kopertę, wielokrotnie ostemplowaną. Nie podejrzewając, że ten skrawek papieru będzie dla Klary, jak materialny wyrzut sumienia, drżącymi rękami rozdarła kopertę, na której przyklejony był znaczek świadczący o tym, że list wysłano z Belgii. Ze środka wypadła mała , biała kartka. Nierównym pismem, w języku polskim napisane było kilkanaście zdań.
Nie znała tego rozchwianego, nierównego pisma. Z początku nie potrafiła zrozumieć treści, bo list pisany był bardzo niegramatycznie, a niektóre wyrazy nie pasowały do kontekstu.

Pani Klaro! List Pani ja otrzymała po wielu, wielu miesiąc. Od data, która napisała na dole był daleko. List do mojego Jean Francois. On tak lubił pani Klara. Czekał na ta wiadomość. I nie doczekał się. Nie dowiedział się, że ma córka.
Jean Francois nie ma na ten świat. On odszedł, a ja nawet nie mam jego mogiła. Nie wiem, gdzie ona leży. Teraz ja by chciała zobaczyć moja wnuczka, przytulić. Ja wiem, że u nas tam w Polska jest wojna. I nie można jechać. Proszę tylko o jedno foto. Nina „

W nocy śnił się jej wielki pożar. W płomieniach zobaczyła Jean Francois , a później twarz swojego męża, skrzywioną bólem i twarzyczki córek. Gizela wyciągała rączkę do płonącego ojca, a później rozpłakała się i pobiegła do Wojciecha. Schowała się w jego ramionach.
Klara zbudziła się zapłakana. Z ulgą odkryła, że to tylko sen i mocno przytuliła się do pleców Wojtka. Parę dni później, gdy dziewczynki dawno już spały, Wojtek przysiadł na brzegu tapczanu, na którym leżała Klara.
–– Czy możesz mi powiedzieć, skąd był ten list? Od kogo? Czy to od ojca Gizeli? –– wyraz twarzy miał zatroskany i zrezygnowany.
–– Nie, to nie od Jean Francois’ a, a od jego matki. Nie ma już ojca Gizeli, ale została jej babcia. Chciałaby zobaczyć wnuczkę. Wie, że teraz to niemożliwe, ale chciałaby czegoś dowiedzieć się o Gizeli i mieć jej zdjęcie.
–– To może okrutne, ale ulżyło mi. Bardzo kocham nasze ostatnie dziecko i dręczyło mnie, że któregoś dnia ktoś może stanąć w drzwiach i powiedzieć mi , że nie mam prawa do Gizeli. Druga, a w zasadzie trzecia babcia dziewczynce nie zaszkodzi. Od przybytku głowa nie boli. Powinnaś napisać jej o nas, o jej wnuczce i wysłać fotografię. Proszę cię tylko o jedno. Nie burzmy spokojnego świata Gizeli. Po co jej wiedza o innym ojcu, innej rodzinie. Przecież jeśli on nie żyje, to ta wiedza do niczego nie jest jej potrzebna. Nie było mi łatwo i dalej nie jest, pogodzić się z twoją zdradą. Ja wiem, że też nie byłem święty –– uprzedził zarzut Klary. — I zostawmy to. Było minęło. Przyrzekam, że nigdy nie wrócę do tego. Proszę Cię, aby ta sprawa nie stanęła pomiędzy mną, a dzieckiem. ––
–– Masz rację. To stare dzieje. Po co wracać do bolesnych spraw. Co tu dziecko winne. –– odparła ze smutkiem. I już zastanawiała się, jak wytłumaczyć matce Jean Francoisa, że może nigdy nie zobaczy wnuczki.



Rok 1987

Awantura, która wybuchła tego popołudnia, była dla Klary kompletnym zaskoczeniem. Poprzedniej nocy tulili się do siebie i opowiadali, jak będzie wyglądał ich przyszły dom. Wprawdzie w dalszym ciągu nie dostali żadnej odpowiedzi z urzędu, ale to nie przeszkodziło im w wymyślaniu rozmieszczenia pokoi, wybieraniu kolorów tynku i ścian.
–– Jutro zadzwonię z pracy do urzędu i zapytam, co słychać w sprawie naszego podania. –– szepnęła Wojtkowi wieczorem, przed zamknięciem oczu. Cały następny dzień miała trudny. Wprawdzie parę razy próbowała skontaktować się z panią, zajmującą się sprawami działek, ale za każdym razem telefon odbierała jej koleżanka, informując, że pani Goliwoda jest na naradzie. Po trzynastej musiała wyjść do urzędu skarbowego. W urzędzie sprawa przeciągnęła się do piętnastej.
–– I co załatwiłaś? –– zapytał Wojtek zaraz po przyjściu do domu. Było to pierwsze zdanie, jakie przywitało ją w progu mieszkania.
–– Nic! Przepraszam cię, ale... –– Nie zdążyła wyjaśnić, bo Wojtek wypadł z pokoju. Z marsową miną stanął w drzwiach.
–– No pewnie, jak zwykle obiecanki, cacanki. Miliony tłumaczeń. Jakie kłamstwo tym razem wymyśliłaś? Jak zwykle kręcisz jak twoja mamuśka. Nic normalnie! Kłamczucha i krętaczka! Powiedz od razu, że nie zależy ci na naszym domu. Tylko, że ty nie potrafisz przyznać się wprost. Ty musisz udawać i kręcić. Choćbyś dziesięć fakultetów zrobiła, to i tak durna zostaniesz. Tylko niepotrzebnie forsę na te głupie książki wydajesz! ––
Klara patrzyła na niego zdumiona. Nie rozumiała, co stało się, skąd taka wrogość. Po głębszym zastanowieniu odkryła pewną prawidłowość. Zły humor męża, awantury nasilały się w okresie sesji. Jakby robił wszystko, aby utrudnić jej, uniemożliwić dalszą naukę. Nie potrafiła tego zrozumieć. Przecież zmiana zawodu mogła pomóc im finansowo. Zawsze lepsze możliwości, a nóż większe pieniądze. Nie bez znaczenia była też satysfakcja Klary.
–– Ale, co go obchodzą moje uczucia! Jakby był kimś obcym. Jestem sama i muszę sobie z tym poradzić! Jednak nie poddam się! Nie tym razem! –– pomyślała.
Od tego dnia awantury powtarzały się bardzo często, aż do końca sesji. Klara była zmęczona nauką i poczuciem rozżalenia, jakie pozostało po wyjątkowych epitetach, którymi obdarzył ją mąż w czasie poprzedniej awantury. Doszło do tego pchnięcie ją na tapczan. Po raz pierwszy.
–– I po raz ostatni! –– powiedziała sobie, bo postanowiła nie darować mu takiego zachowania. Po przyjściu z pracy spakowała w wielką walizkę rzeczy swoje i dziewczynek. Z ciężkim sercem wyprowadziła się do mieszkania pani Wiesi. Klucze tydzień temu zostawiła jej sąsiadka, zanim wyjechała do córki.
–– Kochana, podlej mi kwiatki, a jeśli będziesz chciała trochę odpocząć od swojego ślubnego, to nie obrażę się, jak trochę pomieszkasz. Nie będzie mnie przez dwa, trzy miesiące. Córce zamknęli przedszkole i muszę trochę pomóc przy dzieciach. –– powiedziała na odchodnym.
Klara zostawiła mężowi na stole kopertę i podała w niej powód odejścia. Była pewna, że na zawsze opuszcza swojego partnera.
–– Mimo wszystko Kochany mój, a może powinnam napisać Wojtku, bo dziś nie jestem pewna, czy jeszcze powinnam myśleć o Tobie ;„Kochany”! –– pisała. –– Nie sprawdziliśmy się jako małżeństwo. Otrzymaliśmy wielki dar, który nie wszyscy dostają, wielkie i gorące uczucie, a zgasiliśmy je obelgami, brakiem szacunku. Sam wiesz, jak wiele w ostatnim okresie przeszliśmy, jak bardzo staraliśmy się, aby oszczędzić Marysi, Zuzi i Gizeli rozpadu rodziny, ale nie wyszło. Długo myślałam nad tym, co lepsze; czy wulkan z dwojgiem wrzeszczących na siebie rodziców, czy spokojne życie z jednym z nich i możliwość odwiedzin przez drugiego. Chcę uratować przynajmniej tę odrobinę godności, która w nas pozostała.
Mimo wszystko kocham Cię i dlatego odchodzę, aby miłość nie wygasła. Zostaniemy u pani Wiesi, bo wyjechała do córki. W międzyczasie może Tobie, albo mnie uda się coś innego wynająć. To ja złożę pozew rozwodowy, ale nie bój się, bez orzekania o winie. Klara ––
Dziewczynki początkowo protestowały. Nie chciały bez taty mieszkać, ale przekonała je, że to tylko tymczasowo, bo tata musi odnowić mieszkanie.
Pierwsza noc była dla Klary okropna. Późnym wieczorem słyszała przyjście męża do domu, chwilę ciszy, a potem trzask zamykanych z wielkim impetem drzwi i szybkie kroki na schodach. Zbiegał ze złością po klatce schodowej.
Mieszkanie pani Wiesi mieściło się dokładnie nad ich mieszkaniem, więc dokładnie słyszała, co się u dzieje u Wojtka. Z duszą na ramieniu czekała na powrót męża, leżąc na dywanie z uchem przystawionym do podłogi. Marcelinka i Zuzia smacznie sobie spały, a ona płakała. Żal jej było siebie, córek, miłości, małżeństwa. Następnego dnia zabrała dziewczynki ze sobą do sądu. Postanowiła iść za ciosem. Weszła do sekretariatu wydziału rodzinnego.
–– Pani do kogo?––
Naburmuszona, drobna kobieta oderwała wzrok od repertoriów i znad szkieł spojrzała ostro na Klarę. Potem zmierzyła wzrokiem uwieszone z obu stron córeczki.
––Chciałam się dowiedzieć, czy tu składa się pozew rozwodowy? –– nieśmiało odpowiedziała Klara.
–– Tu! –– odburknęła drobna blondyna. Była w średnim wieku i sprawiała wrażenie zasuszonej, starej panny.
–– A co trzeba do pozwu dołączyć? ––
–– Jak pani ma dzieci, to akty urodzenia, zaświadczenie o zarobkach, no i podać świadków, że nastąpił trwały rozkład pożycia. Najlepiej napisać krótko i treściwie. Sędzia nie ma czasu, aby czytać powieści. To nie będzie od razu rozpatrzone, bo tu nie piekarnia. Najpierw smarkacze żenią się, a potem chcą zmieniać mężów, jak rękawiczki. –– skomentowała.
–– Acha , jak pani chce alimentów, to niech sobie wyliczy, ile ją kosztują dzieci. Najlepiej, jak sobie wynajmie adwokata.
–– Czy drogo kosztuje adwokat? ––
–– Jak panią stać na rozwód, to i na adwokata. –– skwitowała urzędniczka.
Klara poczuła się dotknięta pogardliwym spojrzeniem, pogardliwym tonem. Została oceniona, choć kobieta nic nie wiedziała o jej życiu.
Wieczorem znowu nasłuchiwała, co się dzieje w ich mieszkaniu. Cierpiała. Wojtek nie odzywał się. Wracał do domu po północy. Parę dni później Klara postanowiła napisać pozew.
Uzasadnienie żądań szło jej bardzo opornie. Jak może w paru zdaniach opisać powody, dla których postanowiła odejść od męża i narazić córki na życie tylko z jednym rodzicem?
Czy jest to w ogóle możliwe? To, co napisała, było tak puste, że sama nie wierzyła, że to o ich życiu, ich bólu.
Następnego dnia na progu mieszkania znalazła koszyk truskawek i karteczkę z napisem ; „Dla Klary, Marcysi, Zuzi i Gizeli. Kocham Was”.
Przez całe trzy miesiące, kiedy mieszkali osobno, witały ją nowe niespodzianki. A to bukiecik kwiatów, a to butelka soku, a to kolorowa karteczka. Pewnego dnia zadzwonił do pracy, prosząc o spotkanie. Zgodziła się, pomimo iż w szufladzie jej biurka od dawna leżał komplet dokumentów rozwodowych, tylko nie miała siły, aby złożyć je w biurze podawczym sądu. Umówili się na Ostrowie Tumskim. Biegła na spotkanie wystrojona, uśmiechnięta z lekkim drżeniem serca, jakby czekała ją cudowna randka. Zobaczyła go z daleka. Stał na moście, wpatrzony w nurty Odry. Wyglądał tak, jak Jej Kochany Wojtek.
Długo błądzili po wyspie zawstydzeni, skrępowani, jakby nie znali siebie już tyle lat. Jakby byli nowo poznanymi, zauroczonymi sobą ludźmi. Nie wracali do ostatnich zdarzeń, nie patrzyli sobie w oczy. Gdy zapadł zmrok, przysiedli na ławeczce i wtedy zadał jej pytanie.
–– Co z nami będzie? Co postanowiłaś?––
Nie miała siły , aby powiedzieć o rozwodzie, więc odpowiedziała pytaniem.
–– A myślisz, że co postanowiłam?––
Popatrzył jej w oczy i powiedział.
–– Złożysz pozew ?–– Głos Wojtka był cichy i drżący.
–– Tak! –– odpowiedziała prawie bezgłośnie, ale usłyszał.
–– Proszę, daj nam jeszcze jedną szansę. ––
–– Wiesz, że wszystko musi się zmienić? –– zapytała.
–– Wiem. Postaram się, abyś tego nie żałowała. Czy mi wierzysz?––
Rozpłakała się. Z oczu płynęła jej rzeka łez i nie potrafiła jej powstrzymać. Wojtek też miał wilgotne oczy. Przytulił ją do siebie. Z początku zesztywniała i tkwiła w jego ramionach jak kawałek drewna, ale ciepło jego ramion, czułe pocałunki, którymi starał się spić z jej twarzy słoną ulewę, przełamały obcość. Zamarznięta, bolesna grudka, którą nosiła w sercu, stajała. I załamała się. Przyznała w duszy, że mu uwierzyła. Chciała wierzyć najbardziej na świecie.
Wrócili do domu razem. Po drodze zabrali dziewczynki od koleżanki Klary, Krystyny.


Zapiski, maj 2007 r.

I znowu jestem niepoprawna, bo wracam do pytań. Po raz kolejny pytam siebie, jaka jestem? Tym razem jaka jestem jako kochająca kobieta? Gdzie leży tajemnica udanego związku? Dlaczego mój związek tak trudno ocenić? Czasem wydaje mi się, że jesteśmy dwojgiem najszczęśliwszych ludzi, a innym razem uważam, że to grzech tkwić w takim układzie, w którym oboje czujemy się w jakiś sposób zniewoleni. Bez względu na realia mam swoje zdanie na temat udanych związków. Myślę, że wszystko zależy od dwojga ludzi, od ich oczekiwań wobec drugiej osoby. Jeżeli ludzie w jakiś sposób starają się wzajemnie sprostać oczekiwaniom partnera, nie poświęcając siebie, to jest szansa na to, aby związek był udany.
Czy można mówić o szczęściu, gdy jeden z partnerów czuje się stłamszony? Czy ja też jestem osobą, która tłamsi, pożera? A może odwrotnie, daje się pożerać? Czy nasze awantury to właśnie przez obronę własnego terytorium? A jakie ja mam granice? Czy potrafię ich bronić, a może ich nie postawiłam? Zastanawiam się, dlaczego prawie w każdym związku tak często toczy się walka o to, kto tu rządzi. Po co ludziom świadomość, że to oni rządzą. Dlaczego nie może być związków demokratycznych, w których wszystko byłoby negocjowane i decyzje podejmowane byłyby ugodowo. Przecież w systemie prawnym już dawno takie formy, jak mediacje, negocjacje, ugoda istnieją. Dlaczego ludzie nie wprowadzają tego do związków? Dlaczego wreszcie my; ja i Wojtek tego nie potrafimy ?
Gdy byłam młodsza, wydawało mi się naturalne, że w miłości powinniśmy zlać się ze sobą, stworzyć całość jabłka, aby nie można było odróżnić mojej części od jego. Wydawało mi się, że to naturalne, że ludzie zaczynają czuć tak samo, myśleć w ten sam sposób. Jak dwa ciała splątane w miłosnym uścisku, co w ekstazie stanowią jedność.
Teraz z perspektywy tych paru dziesiątków wspólnych lat, wielu przeżyć, nauczyłam się, że nie do końca tak jest. Szczęśliwy związek to taki, w którym oboje partnerzy są szczęśliwi.
Na początku byłam Klarą, która zauroczyła Wojtka, bo była niepowtarzalna, zadziorna, miała swoje zdanie. I wtedy zrobiłam straszny błąd. Z miłości zaczęłam patrzeć na świat oczami Wojtka. Mówić jego słowami, a potem już nie musiałam mówić, bo po co być echem? A przecież nie taką Klarę pokochał Wojtek. Może wtedy moja miłość była już tak zaborcza, że zabrałam sobie siebie? I uśpiłam czujność. Nie postawiłam granic. Przez przeżyte wspólnie lata, zmieniłam się. W którymś momencie zadziałał chyba instynkt samozachowawczy. Z obawy przed zniknięciem zaczęłam odkrywać, że czegoś chcę, mam swoje odczucia, potrzeby. Patrzę i myślę. Potrafię analizować. W jakiś magiczny sposób, nawet do końca nie zdając sobie sprawy kiedy, nauczyłam się nie być kameleonem. I zaczęłam mieć swoje zdanie. Powoli zaczęłam stawiać granice. To było trudne dla drugiej strony, bo kto lubi być zdetronizowany? Kto lubi utratę oddanego niewolnika?
Teraz stoję na swoich nogach. Nie wiem na ile mocno, ale nareszcie wiem, czego nie chcę. Z pewnością wiem, że już nie chcę tracić Klary. Jest mi bardzo bliska.
Chciałabym aby w naszym małżeństwie nastąpił teraz etap samodzielności. Mam dość życia cudzym życiem. Nie mam ochoty na cudzy gust. Nikt długo nie przetrwa, jako niewolnik. Może teraz, gdy zaczęłam odróżniać swoje potrzeby, będę mogła z powrotem zbudować swoją, osobną drogę życia. Nie chodzi mi o to, aby szła w przeciwnym kierunku, niż Wojtka. Niech sobie biegnie obok jego drogi, ale niech będzie tylko moja. Chcę odkryć swój sens życia. Przecież kiedyś realizowałam swoje marzenia. Teraz też chcę mieć swoje zainteresowania, swoje miejsce w życiu, a w zasadzie na rynku życia, a nie w Wojtkowym cieniu. Myślę, że tak jest o wiele ciekawiej, gdy każdy żyje, jak mu jest wygodniej, a tylko od czasu do czasu spotyka się na wspólnej części, choćby po to, aby naopowiadać drugiej stronie, co ciekawego u niego się wydarzyło. I chyba taki partner jest dużo ciekawszy, niż ten, który potakuje, ale jest ciągle podwieszony, jak syjamski brat. Myślę, że taka symbioza jest bardzo szkodliwa.
Wiele razy zastanawiałam się nad fenomenem braci syjamskich. Niedawno oglądałam w telewizji program o takich braciach. Byli już starszymi mężczyznami. Mieli wspólną część tułowia. Jeden drugiego nosił na swoim grzbiecie. Nie można ich było rozdzielić, bo z biologicznego punktu widzenia, nie mogli istnieć bez siebie. Wiele narządów mieli wspólnych. Bardzo różnili się usposobieniami. Jeden był bardziej ugodowy, niż drugi, który był do tego stopnia agresywny, że potrafił pobić brata. Marzeniem ich było odpocząć od siebie, chociaż z drugiej strony nie potrafili sobie wyobrazić życia solo. Lekarze twierdzili, że śmierć jednego z nich spowoduje po kilkunastu minutach śmierć drugiego.
Ludzie często się od siebie tak uzależniają, że są jak ci bracia. Śmierć jednego, powoduje niemożliwość życia przez drugiego i wtedy programują się na śmierć. Po paru miesiącach umierają. Znam takie pary, które były zarówno dobrymi małżeństwami, jak i te, które żyły z sobą , jak pies z kotem. Symbioza wszystkie takie pary niszczyła.
Postanowiłam więc, że póki czas odetnę się. Nie chcę być jednym z braci syjamskich


Pamiętnik Klary, rok 1990

Czas goił rany w kraju, a także w życiu prywatnym Wojtka i Klary. Minął stan wojenny. Obrady okrągłego stołu zapoczątkowały zmiany ustrojowe. Dorastanie dziewcząt zmieniało funkcjonowanie ich rodziny.
Nina pogodziła się z decyzją Klary. Kobiety pisywały do siebie dwa razy w roku. Po prostu przy okazji świąt obok kartki z życzeniami przemycały parę informacji . Klara pisała o Gizeli, a Nina wspominała syna, mając nadzieję, że może gdy wnuczka dorośnie, matka przekaże jej trochę wiedzy na temat biologicznego ojca. W gruncie rzeczy rozumiała argumenty Klary i nie chciała krzywdzić dziewczynki , ani rozbijać spokoju rodziny.
–– Mamo czy kupisz mi ten czarny komplet, który ci wczoraj pokazywałam na Świdnickiej? –– zapytała któregoś dnia Marcelina.
–– Kochanie, czy jesteś pewna, że go chcesz? Moim zdaniem jest paskudny. Jak będziesz w nim wyglądała?! Bardziej pasuje do starszej kobiety, niż do młodej ładnej dziewczyny. ––
Od rana Klara toczyła boje o ciuch, który Marcelina miała założyć na koniec roku szkolnego. Zazwyczaj Klara starała się nie ingerować w gust swoich latorośli, ale tym razem córka przesadziła. Komplet, na który uparła się, zdaniem Klary był paskudny i w żaden sposób nie pasował do nastolatki. Marcelina zazwyczaj starała się nie naciągać rodziców na drogie ubrania i chętnie nosiła to, co jej Klara kupowała. Tym razem było inaczej.
–– Jak tak bardzo o nim marzysz, to dam Ci na niego pieniądze. Ale myślę, że za miesiąc nie ubierzesz go na siebie. –– skapitulowała Klara. Słysząc zgodę, córka rzuciła się jej na szyję.
–– Cudnie! Kocham cię Mamuśku! Będę miała taki sam ciuch, jak Sonia! ––
Wreszcie Klara dowiedziała się skąd pochodzi zachcianka córki.
–– Marcelinko, co to za pomysł, aby wyglądać jak syjamska siostra przyjaciółki? Nigdy nie lubiłaś, jak ubierałam ciebie i Zuzię tak samo ! –– skomentowała Klara.
–– Co innego moja głupia siostra, a co innego Sońka. Obiecałaś!! ––
Klara uśmiechnęła się. Nie miała zamiaru zmieniać zdania i pozbawiać córki odrobiny radości. Marcela tak rzadko artykułowała swoje marzenia.
–– To mnie tak mało kosztuje, aby sprawić jej radość. –– pomyślała kobieta. Poczuła się spokojna i zadowolona. W ostatnim okresie często czuła się dobrze. Tylko jedna rzecz zakłócała jej poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Biała koperta, którą przyniósł listonosz jeszcze w czasie trwania stanu wojennego. Koperta była chyba gdzieś na poczcie otwarta, a później nikt nie silił się, aby dostatecznie starannie ją zakleić. Nie zadbał, aby adresatka nie zorientowała się, że ktoś obcy czytał list przeznaczony dla całkiem innej osoby.
Klarę bardzo zdenerwowała myśl, że jakieś brudne łapska trzymały ten list, otwarły go, a później jacyś ludzie odkryli jej tajemnicę i pewnie długo z niej naśmiewali się. Dlatego nie miała odwagi otworzyć listu. Dopiero po miesiącu zdecydowała się, aby zapoznać się z jego treścią.
Drżącymi rękami rozerwała kopertę. List był w języku francuskim, ale za pomocą słownika i rozmówek francusko––polskich zrozumiała jego treść. Wysłany był przed rokiem.
Jean Francois przyznawał się w nim, że od dawna próbował się z nią skontaktować, ale jakoś mu to nie wychodziło. Po rozstaniu początkowo skapitulował. Kochając Klarę, postanowił, że nie będzie samolubny. Da jej przestrzeń. Nie będzie psuł jej związku z mężem. Bardzo tęsknił. Chciał ją zobaczyć i nawet przymierzał się, aby przyjechać do Polski i spróbować przynajmniej z daleka zobaczyć ją, ale przeszkodził mu w tym stan wojenny.
Potem próbował układać sobie życie, ale jakoś tak się zdarzało, że każda kobieta, z którą się wiązał, po jakimś czasie go denerwowała. I nic z tego nie wychodziło. Gdy wreszcie mógł przyjechać do Polski, zachorował. Jedząc zupę po prostu stracił przytomność, a gdy zbudził się w klinice, okazało się, że ma sparaliżowaną jedną stronę ciała.
Dochodził do siebie bardzo powoli. W szpitalu często myślał o niej. Myślał również o sobie. O swoim życiu. Postanowił, że nigdy nie ożeni się z inną kobietą. Zresztą po co mu to było? Przecież miał taką ciekawą pracę. Nie musiał pustki życia rodzinnego, której nie odczuwał, zapełniać zimnym związkiem. W tym momencie najważniejsze było jego zdrowie...
Życzył jej szczęścia i miał nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkają.
Z treści listu Klara wywnioskowała, że nic nie wiedział o Gizeli.



Wiosna 1996 roku .
Od kiedy Marcelina i Zuzanna zaczęły chodzić i mówić, ciągle ze sobą konkurowały, walczyły i starały się, jak tylko mogły, odróżniać jedna, od drugiej. Klara jakoś dogadywała się z córkami, ale trudny okres dojrzewania bardzo źle znosił Wojtek. Denerwowało go demonstracyjne, buntownicze zachowanie Zuzanny, płaczliwość Marceliny.
Klarę z kolei martwiła niechęć Wojtka do Zuzi. Wiecznie ze sobą walczyli, byli ciągle wzajemnie na siebie obrażeni, albo złośliwi .Zuzanna była głośna, leniwa. Ciągle wszystko poddawała krytyce. Miała naturę wolną, bujającą w obłokach. Szalone pomysły starała się realizować za wszelką cenę, nie zważając na protesty rodziców. Materialistka, nie patrząca na możliwości Klary i Wojtka, domagała się markowych ciuchów, drogich butów, nowych gier komputerowych. Marcelina była jej przeciwieństwem. Należała do tak zwanych moli książkowych. Była karna i ambitna. Myślała za siebie i Zuzannę. Starała się uchronić siostrę przed strasznymi konsekwencjami zwariowanych pomysłów i nieciekawego towarzystwa.
Gizela niczym nie przypominała starszych sióstr. Nie była w żaden sposób podobna do Marceliny, ani Zuzanny. Swoim uporem i zawziętością biła na łeb Zuzię, ale była również bardziej wrażliwa niż siostra. Najmłodsza, starała się dla siebie wyszarpać od rodziców i rodzeństwa jak najwięcej. Po matce odziedziczyła artystyczne zamiłowania i zdolności.
Wojtek był dla córek twardy, nieustępliwy. Klara starała się łagodzić domowy reżim. Gdy stawała w obronie córek, narażała się na wyrzuty męża, który zarzucał jej, że podważa jego autorytet. Dlatego zaczęła kryć przed mężem szkolne wybryki Zuzanny, jej nieciekawe oceny. Bała się, że Wojtek może potraktować córki w sposób, który spowoduje zerwanie wszelkiego porozumienia pomiędzy nimi, a dziećmi. Jedynie Gizelę Wojciech traktował bardzo ulgowo. Miał dla niej najwięcej uczucia i cierpliwości, mimo iż córka wystawiała niejednokrotnie jego cierpliwość na próbę.
Czasem Klarze zdawało się, że mąż próbuje w ten sposób nadrobić wszystkie złe słowa, rzucone przed poczęciem dziecka i wymazać ze swojego życia złe wspomnienia.
Kobietę cieszyły uzdolnienia córki, łatwość nauki, wrodzona inteligencja. Gizela w zasadzie wychowywała się bezproblemowo. Nie trzeba było jej gonić do odrabiania lekcji. Wszystko chciała poznać. Lubiła ruch, a więc należała do SKSu. Ale także kochała książki, które czytała bez wyboru. Miała duże zdolności do nauki języków obcych. Jedynie Klarę martwił jej” słomiany zapał” do wszystkiego. Nigdy przy niczym nie zatrzymywała się na dłużej. Wszystko traktowała po łebkach. Siostry miały do małej dużą słabość i często kryły przed matką jej wyskoki, pomagając wykaraskać się z nieciekawych sytuacji .A więc życie Gizeli nie sprawiało większych trudności i wydawało się miłe i ciekawe.
Pewnego dnia od nawału czynności służbowych oderwał Klarę telefon z posterunku policji.
–– Czy pani Klara Jasińska? –– usłyszała służbowy, suchy, męski głos.
–– Tak, słucham! –– odparła .
–– Tu komisariat policji, dzielnicowy Gajdzik. Jestem mężem pani koleżanki z pracy, Katarzyny Gajdzik. Mam na posterunku nastolatkę, która podaje się za pani córkę. Ma na imię Gizela. ––
–– To niemożliwe, aby to była moja córka.–– Klara była zdumiona. Nie wierzyła, że policjant mógł pomyśleć, że jej kochana córeczka mogła popełnić przestępstwo. ––
–– Nazywa się Gizela Jasińska i ma bujne rude włosy. Na prawym policzku mały pieprzyk. Czy to pani córka?–– upewniał się policjant.
–– No, chyba jednak to moja Gizela. Czy została aresztowana? –– pod Klarą ugięły się nogi.
–– Nie, ale została zatrzymana w grupie bardzo głośno zachowującej się młodzieży. U dwóch osób znaleziono parę opakowań marihuany. Wszyscy pili alkohol. Proszę przyjechać po córkę, bo inaczej trafi do policyjnej izby dziecka. ––
–– Dobrze! Już jadę. Proszę jej nie odsyłać. Przyjadę, jak najszybciej będę mogła. ––
Trzęsącymi rękami zgarnęła wszystkie papiery i schowała do biurka. Ubrała płaszcz i poszła do kadr po przepustkę. Pojechała taksówką, nie patrząc na koszty z tym związane, chociaż ostatnio obiecywała sobie ściśle analizować wszystkie wydatki. Chciała przynajmniej raz pojechać z rodziną za granicę, bo wreszcie nie mieli problemów z wyrobieniem paszportu. Na posterunku podszedł do niej mężczyzna ubrany w cywilne ubranie. Poznała twarz męża Kasi.
–– Proszę tutaj. Najpierw porozmawiamy u mnie w pokoju. Proszę siadać. –– Mężczyzna zaprosił ją do swojego pokoju.
–– Pani córka będzie musiała stanąć przed sądem dla nieletnich. –– powiedział. –– Wprawdzie nie przy niej znaleziono narkotyki, ale również i ona piła z koleżankami alkohol. Nie miała go dużo we krwi, przypuszczam, że było to pół piwa. Jednak jest nieletnia i nie powinna w ogóle sięgać po alkohol. Naruszyła przepisy ustawy o nieletnich i musi odpowiedzieć. To jeszcze nie tragedia, ale musi pani uważać na jej towarzystwo. To, w którym ją zatrzymano, nie jest najlepsze. ––
Klara była przerażona. Wyrzucała sobie, że zaniedbała dziecko. Zamiast poświęcić dziewczynkom więcej czasu, uczyła się. Zafundowała sobie trójkę dzieci, a nie miała dla nich czasu.
–– Jestem straszną egoistką!. Jak mogłam tak zrobić? Jak mogłam zbudować dom, w którym są ciągłe nieporozumienia. Jak mogłam nie zauważyć, że z Gizlą coś niedobrego się dzieje ? –– pytała siebie, czekając na zwolnienie córki.
Zabrała córkę z komisariatu, chciała z nią porozmawiać, ale dziewczynka zacięła się. Wieczorem Klara opowiedziała wszystko Wojtkowi.
–– To twoja wina! Masz rezultaty swojej liberalnej polityki. — powiedział z przekąsem.
Wezwanie do sądu było dla wszystkich jak kubeł zimnej wody. Skończyło się na rozmowie ostrzegawczej i na wielkim wstydzie. Ale od tego dnia relacje Gizeli z Wojtkiem bardzo się skomplikowały. Rozczarowany najmłodszą córką zaczął bardziej krytykować również Zuzannę.
–– Kłamczucha i leniwiec! Z pewnością nie zda egzaminów. Ale jak nie chce się uczyć, to won do pracy! Nie będę utrzymywać darmozjada. –– usłyszała Klara następnego wieczora komentarz Wojtka, który wrócił z wywiadówki.
–– Co innego Marcelina. Tej się nie powstydzisz. Ambitna, pracowita. Kompletne przeciwieństwo tego lekkoducha. A za niedługo koniec semestru.. Marcelina myśli o pójściu na równoległy kierunek studiów, może nawet prawo. Biega na dodatkowe zajęcia. Siedzi ciągle z nosem w książkach. Trzeba ją od nich wręcz odganiać. –– Ciężko westchnął i kontynuował –– Zuzanna powiedziała bezczelnie, że na razie sobie odpocznie, bo zmęczona. Nie wie, co chce w życiu robić. Już po maturze chciała zatrudnić się w jarzyniaku. Podobno nawet rozmawiała z właścicielką sklepiku z naszej ulicy. To wstyd, aby tak zdolne dziecko marnowało swój potencjał przy oskrobywaniu z ziemi marchewki. Ale jak sobie pościele, tak się wyśpi. Ciekawe, czy wystarczy jej pieniędzy na te markowe dżinsy, które tak lubi, bo ja nie zamierzam dokładać do jej pensji. Niech na własnym tyłku uczy się życia. –– dodał mściwie.
–– Jesteś niesprawiedliwy! Gizelę traktujesz jak świętą krowę. Na wszystko jej pozwalasz, a Zuzannę zawsze tłamsisz, a więc szaleje. –– powiedziała zaczepnie.
–– No, chyba o to nie powinnaś mieć pretensji. Gizela dopiero co nieźle się popisała! –– odpowiedział z przekąsem i wychodząc trzasnął drzwiami.


Odłożyła zapiski, bo czuła, że lada chwilą zaśnie z zeszytem pod głową.


* * *

Dzień chylił się ku zachodowi. Nina przygotowała ciepłą kolację dla Gizeli , Marlen i Paula. Na kolację miała przyjść również Syndi oraz Janik, którzy postanowili przyjechać do babki, aby poznać kuzynkę. Właśnie Gizela pomagała babce w lepieniu pierogów z ziemniakami, gdy usłyszały dźwięk dzwonka i do domu weszła roześmiana para ludzi mniej więcej w wieku Gizeli.
–– Bon jour grand–mere ! –– nad Niną pochyliła się Syndi, witając się z babką.
–– Qu'est-ce que c'est? Est-ce que ce sont pierogi? –– zapytała.
–– Gizel ! –– przedstawiła wnuczkę babcia. –– Syndi et Janik ! –– powiedziała do Gizeli.
Młodzi podeszli do Gizeli i cmoknęli ją w policzek.
–– Merci Gizel ! Bonne fete ! P––ie––ro––gi! –– puściła oko do kuzynki. I bardzo szybko powiedziała coś do Niny. Gizela wyczuła, że dziewczyna ma o coś pretensje.
–– Syndi mówi; ty dawno nie robiła swoje pierogi. Przyjechała Gizel i ty fair pierogi. To musi być duże święto. –– uśmiechnęła się Nina –– Ona trochę robić zazdrość. ––– dodała i pogroziła palcem Syndi.
–– Ja teraz już nie pamiętam inna potrawa polska. Dużo lat do tyłu ja dużo robiła inna potrawa, ale zapomniała. Swoje pierogi też już nie tak często ja trawaj. Oj, stara ja, stara babka! –– podsumowała.
–– Vous travaillez! –– wskazała na kredens.
–– Rozłóż talerze na stół. –– powiedziała do Gizeli.
Kobieta otworzyła kredens i podała kuzynce naczynia. Ta przekazywała swojemu chłopakowi, który zanosił je na stół. Po chwili stół był zastawiony, a Nina z kuchni zaczęła wynosić parujące miski z pierogami, marchewką i groszkiem oraz pieczeń w gęstym sosie.
Siedzieli już przy jedzeniu, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. To przybyli spóźnieni goście; Marlen i Paul. Szybko przysiedli się do stołu i zaczęli coś tłumaczyć Ninie. Marlen mówiła energicznie, gestykulując rękami. Gizela domyśliła się, że przekazują coś ważnego.
–– Czy ty masz zdrowe swoje nogi? –– zapytała po chwili Nina, spoglądając na Gizelę. –– Marlen pyta, czy ty chcesz chodzić dwanaście kilometr po las z nimi. Idą też inni z ich wioska i oturde. Jutro jest taka ekskursją. Oni wszystkie chodzić cały wieczór. Do ciemna noc. Potem wszystkie siadać do taka restaurant i tam być biesiada. ––
–– Bardzo chętnie pójdę na ten długi spacer! ––uśmiechnęła się Gizela –– W końcu nic lepszego nie mam do roboty! –– dodała. –– Przynajmniej trochę poznam okolicę i ludzi. To w końcu są moje wakacje. Najlepsze wakacje są w ruchu. –– stwierdziła.
Babka potakująco kiwała głową, przekazując decyzję Marlen.
Wyruszyli następnego dnia około dziewiętnastej, gdy już minęły najgorętsze momenty dnia. Podjechali do pobliskiej miejscowości, gdzie pod kościołem zebrało się ponad dwieście osób. Gizela była zaskoczona ilością chętnych, którzy postanowili wspólnie wyruszyć na długą wyprawę. Gdy wysiadła z samochodu, zaskoczyła ją nie tylko ilość ludzi, ale również ich przekrój wiekowy. Obok młodzieży i osób w średnim wieku dostrzegła rodziny z małymi dziećmi, jak również ludzi wiekowych. Pochód prowadził przewodnik ubrany w kamizelkę odblaskową. Za nim ruszyła kawalkada młodych i starych. Z psami i bez psów. Jedni byli ubrani w markowe stroje sportowe, inni w kolorowe t––shirt’y, a na nogach mieli zwykłe sandały. Gizela ubrana była w krótkie spodenki, zwykłą podkoszulkę i kolorowe tenisówki. Biodra opasała koszulą z długimi rękawami, tak na wszelki wypadek, gdyby wieczorna temperatura okazała się niższa, niż ta, na jaką liczyła. Związała zwykłą gumką burzę włosów na czubku głowy i upchała pod słomkowy kapelusz.
Marlen podeszła do wysokiej kobiety ubranej w odblaskową kamizelkę i wyposażoną w olbrzymią latarkę oraz kompas. Zamieniła z nią parę zdań i zwróciła się do Gizeli.
–– Gizel! Weronik! –– Dokonała prezentacji pomiędzy kobietami.
–– Weronika est guide ! — wyjaśniła.
Przeczekali, aż przejdą wszyscy i powoli przyłączyli się do kolumny. Weronika zamykała pochód, pilnując, aby nikt nie został poza kolumną. Przeszli uliczkami wioski i wyszli poza zabudowania na piaszczystą drogę. Kolorowy wąż piechurów wił się pomiędzy polami, kierując się w stronę zalesionych wzgórz. W pewnym momencie drogę przecięła drewniana brama. Była uchylona. Gizelę to rozśmieszyło. Pomyślała, że co kraj, to obyczaj. Do tej pory nie spotkała się z bramą do lasu.
Za uchyloną bramą na leśnej ścieżce leżały ułożone z szyszek strzałki i wskazywały kierunek marszu. Poczuła się jak w dzieciństwie, gdy należała do harcerstwa. Wtedy nie raz z koleżankami bawiły się w podchody. Dzieliły się na dwie grupy i jedna z grup biegła przodem, wskazując szyszkami, patykami kierunek. Bądź rysowały strzałki na ścieżkach. Gdy biegnąc za koleżankami, znajdowały symbol koperty, a obok nakreślone cyfry, szukały zawzięcie, odmierzając kroki do schowanego polecenia. Gdyby któregoś nie znalazły, nie wykonały, skazałyby się od razu na przegraną.
Teraz poczuła, jak przed laty, mały dreszczyk na plecach. Wszyscy poszli w kierunku, który wskazywała strzałka. Zanurzyli się w las. Szpalery drzew prześwietlone były promieniami wędrującego coraz niżej słońca. Cienie drzew przecinające ścieżkę, coraz bardziej wydłużały się. Szli wolno. Już dawno z zasięgu wzroku zniknęli ostatni piechurzy. Co chwilę zatrzymywali się, aby odkręcić korek butelki i napić się wody, która stawała się coraz cieplejsza, coraz mniej smaczna. Po drodze oglądali piękne huby , które jak bajkowe kwiaty pojawiały się na powalonych drzewach.
Droga prowadziła przez lasy i polany. Przecinała wzgórza i strumyki oraz troszkę większe rzeczki, z przerzuconymi przez nie kładkami. Odkrywali stare drzewa z dziuplami, mieszczącymi dorosłego człowieka, leśne łąki pachnące rozkwitłymi ziołami i kłosami zsychających wysokich traw.
Po trzech godzinach, gdy słońce schowało się już za lasem i niebo powoli z czerwonego zmieniło barwę na granatowe i rozświetlił je rój gwiazd, zanurzyli się w wyjątkowo gęsty kawałek lasu. Po chwili marszu nastała atramentowa ciemność. Gizela poczuła strach. Przez moment pomyślała o możliwości zagubienia się pomiędzy obcymi drzewami i konieczności spędzenia tutaj całej nocy. Na skronie wystąpił pot, a serce przyspieszyło swój bieg. Stan ten ogarnął ją jednak jedynie na chwilę, bo z daleka zobaczyła światło latarki. To Weronika światłem dawała znak, że odnalazła ułożoną z polnych kamieni strzałkę, wskazującą kierunek marszu. Gizela przyspieszyła kroku i po chwili dogoniła swoją grupę. Po kwadransie wyszli z lasu. Byli na skraju wsi. W oknach domów rozbłysły światełka. Na falujących łanach pól pyzaty księżyc rozkładał swoje srebrne welony. Zmęczeni przysiedli na powalonym pniu drzewa.
–– Ale piękna noc! –– zamruczała pod nosem Gizela.
–– Le beau soir ! –– potwierdziła Weronik.
Marlen i Paul nic nie mówili, zbyt zmęczeni, aby wdawać się w rozmowę.
Siedzieli przytuleni, objęci, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo.
–– Czasem fajnie jest, gdy nie można się porozumieć. Milczenie w takiej chwili jest czymś najlepszym. –– pomyślała Gizela i poczuła wielką sympatię do towarzyszących jej ludzi.
Po krótkim odpoczynku podeszli pod gospodę. Przez otwarte okna słychać było gwary głosów, śmiechy, nawoływania oraz brzęk szkła.
Gizela nie miała ochoty na towarzystwo obcych osób i na migi pokazała, że zostanie na małej ławeczce pod gospodą. Marlen z Paulem niechętnie pozostawili ją samą. Zmęczona zamknęła oczy i pomyślała o pamiętniku matki.


Pamiętnik Klary, lipiec 1997roku

Stan wody na Odrze w Miedoni był wyjątkowo wysoki. Od paru dni lało bez przerwy. Dziennik telewizyjny donosił o fali powodziowej, która szła od granicy z Czechami, w stronę Wrocławia. Pod wodą znikały kolejno wszystkie miasta położone nad Odrą.
Tej nocy Klara spała bardzo źle. Przez całą noc słyszała radio. To Wojtek śledził stan wody na Odrze. Zza sennej zasłony docierały do niej pojedyncze słowa, cicha muzykę. Podświadomie zaczęła odczuwać wielki niepokój. Śniły jej się koszmary.
Wstała wczesnym rankiem, niewyspana, połamana. Tego dnia było pochmurno. Nie padało, ale krajobraz za oknem wyglądał jak posypany popiołem.
Kobieta zrobiła sobie kawę, ale nie była w stanie usiedzieć przy kuchennym stole. Szybko ubrała się i wyszła przed blok. Miasto jeszcze spało. Na ulicach nie widać było porannej krzątaniny. Dzielnica wyglądała jak wymarła. Spojrzała w głąb ulicy. Na samym jej końcu zobaczyła srebrne pasmo. Wyglądało, jak rozsnuta między domami gruba warstwa świątecznej lamety. Rozszerzała się bardzo szybko. Zdawało się, że zza domów wyłania się srebrzysta mgła, która snuje się nad jezdnią
Klara chwilę zastanawiała się nad tym dziwnym zjawiskiem. Z galopady myśli wyrwało ją przejmujące zimno. Nagle poczuła, że ma mokre buty. Spojrzała pod nogi i ze zdziwieniem strzegła swoje nogi w kałuży, która z sekundy na sekundę stawała się coraz szersza. Rozglądnęła się wokoło, chcąc zlokalizować źródło wody. Rzut oka w stronę najbliższej przecznicy wystarczył. To stamtąd, podstępnie, przy krawężniku pełzła brudna struga. Rozglądnęła się po jezdni i dostrzegła małe fontanny wody wydobywające się z kratek ściekowych. Szybko zorientowała się, co to znaczy i zdenerwowała się. Obróciła się na pięcie i z impetem pobiegła do mieszkania. Krzyknęła w stronę Wojciecha, aby pozbierał dokumenty i wszystkie najpotrzebniejsze przedmioty. Muszą przenosić się na wyższe piętro. Najlepiej do zaprzyjaźnionej sąsiadki. W tym momencie opanowała ją panika i przestała działać automatycznie. Gdy próbowała zebrać myśli, to okazywało się, że nie potrafi. Nie wiedziała, co ma robić, które przedmioty zbierać w pierwszej kolejności. Kręciła się po mieszkaniu całkiem bezproduktywnie, zbierając, co jej wpadło w ręce i gnała do sąsiadki. Wojciech działał w podobny sposób.
Biegnąc do góry, po drodze zawiadamiali sąsiadów. Z tobołami na plecach, jak mrówki biegali z parteru na piętro, mijając się z innymi, którzy tak jak i oni starali się zgarnąć i ocalić jak najwięcej z posiadanego dobytku. W czasie bieganiny stracili poczucie czasu. Zahamował ich ból łydek i zmęczenie. Zdążyli poprzenosić pościel, trochę ubrań, dokumenty, fotografie. Wtłoczyli telewizor i przystawkę magnetowidu na górne szafki meblościanki. Na stoły powkładali kanapy , a na nie fotele i krzesła. Klara nie wiedziała, skąd u niej znalazło się tyle siły, aby pomagać dźwiganiu ciężkich mebli. Gdy wspinali się po schodach z pudłami pełnymi ulubionych książek, gonił ich odgłos huczącej, spadającej do piwnicy wody, głuche dudnienie wywracających się lodówek, brzęk rozbijanych szyb. Już bezpieczni na piętrze, obserwowali, jak na dole kotłowało się i trzaskało. Woda rwała, wchłaniała wszystko, czego dosięgła.
Z niepokojem patrzyli na pogrążające się w wodzie coraz wyżej i wyżej okoliczne kamienice. W brunatnym szlamie i wodzie znikały ozdobne gzymsy.
Każdy miał miernik, według którego sprawdzał przyrost wody. Klara obserwowała znikający powoli napis sklepu spożywczego. Zauważyła, że przerażająco szybko woda wchłaniała kolejne linijki napisu. Ogarnął ją strach. Bała się o córki i Wojtka! O sobie w tym czasie nie myślała. W tym uczuciu strachu dotrwała do wieczora, który okazał się najtrudniejszy, bo ciemny i zimny. Gdy zapadł zmrok podeszła do okna i obserwowała okoliczne kamienice. W czarnych plamach okolicznych domów dostrzegła gdzieniegdzie małe, jasne iskierki światełek. Były świadectwem istniejącego obok życia. Dodawały nadziei. Wzięła świeczkę i wstawiła w słoik. Otwarła szeroko okno. Postawiła słoik na parapecie. Chciała dać prezent innym, u których nie było światła, bo zabrakło latarki, czy świeczek.
Uczucie niepewności i strachu towarzyszyło jej przez parę kolejnych dni, kiedy korzystając z życzliwości sąsiedzkiej koczowali w obcym mieszkaniu, czekając, co będzie dalej. Klara pomagała sąsiadce w uprzątaniu, zapchanego mieszkania. Próbowały jakoś ogarnąć zatłoczoną przestrzeń, aby dało się prowadzić normalne życie. Na turystycznej kuchence gotowały wielkie gary jedzenia, aby nic nie uronić z wnętrza rozmrożonych lodówek. Kuchenkę wraz z butlą gazową znalazła pod łóżkiem Zuzi. Tym razem lenistwo córki wyszło im na dobre. Zuzanna zwykle bardzo opieszale wykonywała polecenia rodziców, co bardzo denerwowało Wojtka. Po przyjeździe z biwaku wrzuciła butlę pod łóżko i o niej zapomniała.
Zaczęli poznawać sąsiadów. Wreszcie nie było tylko codziennego „dzień dobry”, a prawdziwe zainteresowanie drugim człowiekiem. Zintegrowali się z sąsiadami. Na klatce schodowej panował handel wymienny. Każdy miał czegoś w nadmiarze, za to brakowało mu innych artykułów. Nowe, tymczasowe życie przynosiło nie tylko ograniczenia i strach,, ale również wprowadzało nowości. Klara pierwszy raz w życiu jadła jajecznicę usmażoną na patelni, położonej na grillu, bo w nadmiarze miała węgla drzewnego i jajek. Mogła obdzielić jajecznicą paru sąsiadów.
Gdy rankiem następnego dnia otworzyli oczy, widok z okna był niesamowity. Zanurzone w wodzie okoliczne kamienice wyglądały jak weneckie budowle. Świeciło słońce i Klara nabrała optymizmu. Potem nad kamienicami ukazały się ratownicze helikoptery, wyglądające na tle błękitnego nieba, jak wielkie ważki. Z uwagą i napięciem obserwowała ewakuację ze stromego dachu jakieś tęgiej kobiety.
Patrzyła też z wielkim strachem na parę staruszków stojących na balkonie pierwszego pietra. Wymościli balkon jakimś dywanikiem. Na parapecie okiennym postawili obraz z Matką Boską Częstochowską i klęczeli, modląc się ratunek albo bezbolesną, rychłą śmierć. Widziała, jak do balkonu podpłynęła jakaś łódka z dwojgiem młodych ludzi, którzy próbowali ewakuować staruszków. Niestety, zadanie było trudne, bo zniedołężniali, nie potrafili wygramolić się na barierkę balkonu. W końcu jeden z mężczyzn wziął po kolei każdego z nich na plecy i zaniósł na łódkę. W czasie przenoszenia starego mężczyzny, łódka niebezpiecznie się zakołysała i o mały włos oboje nie wpadli do wody. Obserwujący ich ze swoich okien ludzie z przerażenia zamarli. Kilka kobiet nawet krzyknęło. Całe szczęście, że drugi z ratowników opanował sytuację i pomógł staruszkowi. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Łódka odpłynęła.
Klara miała łzy w oczach. Długo w nocy wspominała obrazek odpływającej łódki, na tle zachodzącego słońca.
Poziom rzeki zaczął opadać. Na wodzie, obok ich kamienicy co chwilę przepływały amfibie, łódki. Zaczął pojawiać się też jakiś sprzęt pływający z ludźmi wiozącymi butle z wodą, bochny chleba, konserwy, środki czystości i kalosze. Klara, która wcześniej odczuwała wielkie rozczarowanie władzami miasta, które nie przewidziały możliwości takiej tragedii i dopuściły do zalania jej ukochanego miasta, poczuła się spokojniejsza i pewniejsza. Już nie taka samotna. Znowu odczuła, że jednak nikt ich wszystkich, powodzian, nie porzucił. Ktoś o nich myśli i dba, aby nikt nie umarł z głodu i pragnienia. Jeszcze przez trzy dni nie mogli dostać się do swojego mieszkania. Gdy woda opadła i wreszcie zeszli na swoje piętro, widok zniszczeń był porażający. Brud, szlam, kupa gratów! Mieszkanie wyglądało jak brudna, czarna nora. W żaden sposób nie nadawało się do mieszkania. Poczuli się prawdziwie bezdomni. Najgorsze było to, że Klara nie mogła sobie przypomnieć tych dni, gdy tkwiła w obcym mieszkaniu. Nie odtwarzała, co robiła, jak żyła, jakby wymazała z pamięci szczegóły tego koczowania. Nie pamiętała też, co robił Wojtek i dziewczynki.
Znowu zaczęła odczuwać wielką samotność. Widziała, że to samo dzieje się z jej mężem.
–– Jakoś będzie! –– powiedział, gdy zabrali się do sprzątania swojego mieszkania. –– Wszystko wróci do normy! ––
Jednak od tego momentu nic już nie było takie jak wcześniej.
Powódź zmieniła nie tylko ich mieszkanie, które już przestało być przytulnym gniazdkiem, a stało się zwykłą norą. Z czasem okazało się, że odcisnęła również ślad na ich wspólnym życiu. Grubą kreską oddzieliła okres przed tragedią. Zmieniło się też miasto.
Ukochana dzielnica w ciągu jednego dnia przeobraziła się w wielkie wysypisko zniszczonych, zabłoconych, cuchnących śmieci. Pod domami piętrzyły się mokre, brudne, szare piramidy mebli, dywanów i domowych sprzętów. Wszędzie widać było jakieś brudne szmaty, potłuczone słoiki.
Chcąc przejść do nie zalanych dzielnic miasta, chodzili w tunelach, między szarymi górami cuchnących odpadów. Klarze zaczęło zdawać się, że cały otaczający świat stał się szary i cuchnący. Nawet słońce wylegujące się na chodnikach, było zszarzałe, wyblakłe. Takie zaczęło wydawać się Klarze ich życie. Wieczorami napadały na nich chmury komarów, mimo iż miasto zrobiło akcję trucia komarów.
Kobieta bardzo mocno odczuła stratę przytulnego azylu, jakim było mieszkanie. Najbardziej żal jej było pięknego zbioru książek, który został całkowicie zniszczony. Płakała nad każdą zapleśniałą stroną. Próbowała je suszyć, ratować. Wszystko jednak na darmo. Wilgoć była zabójcza. Opanowała większość książek. Pokryły się one zielonym nalotem pleśni. Nie dały w żaden sposób uratować. Marcelinie i Gizeli też było bardzo przykro rozstawać się ze swoim zbiorem. Z ciężkim sercem żegnały się z każdym egzemplarzem, jak z dobrym przyjacielem.
Czasem po kryjomu, jedna przed drugą chowały książki, które wydawały się im nadające do uratowania. Niestety po paru dniach okazywało się, że i one pokrywały się wielkimi jęzorami agresywnej pleśni. Na stosie przed domem zaczęło przybywać wyrzuconych egzemplarzy.
Wojtek, jak tysiące innych ludzi, wpadł w wir prac remontowych. Dzielił czas pomiędzy pracę zawodową i remont mieszkania. Był rozżalony, że żona pomaga mu jedynie przy uprzątnięciu i wyrzuceniu zalanych przedmiotów. Kobieta gotowała posiłki i załatwiała sprawy urzędowe oraz sprawunki. Uważał, że to stanowczo za mało. Na dodatek w żaden sposób Klara nie potrafiła mu fachowo doradzić, zarządzić, co ma robić. Wojtek czuł się z każdym dniem bardziej zagubiony i przerażony ogromem prac, do których nie czuł się stworzony. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że oskarża Klarę bezpodstawnie, że zwala na nią swoje poczucie winy, że nie radzi sobie z sytuacją, ale tak mu było łatwiej i jeszcze bardziej wpadał w złość. Po wielu złośliwych docinkach, które codziennie słyszała Klara, kobieta zamknęła się w sobie. Zaczęła chorować. Nie rozumiała pretensji męża, który wymagał od niej pracy na miarę męskiej siły.
–– Jestem z wszystkim sam. Znikąd pomocy. –– To zdanie Klara słyszała od rana do wieczora. Wojtek powtarzał je jak mantrę, aż w końcu sam w nie uwierzył. I wtedy jeszcze bardziej oddalili się od siebie, oboje zatopieni we własnym bólu, niepewności, rozpaczy. Nie kłócili się, ale też nie wymieniali innych zdań, oprócz komunikatów dotyczących prac remontowych. Stłoczeni w piątkę w jednym, małym pokoiku mieszkania sąsiadki, czuli brzemię bezdomności, chociaż zapewniano ich, że nie przeszkadzają.
Zaczęła się ich fizyczna separacja. Wojtek ze swojego mieszkania przychodził zmęczony, zdenerwowany, bo trudno było mu porozumieć się z fachowcami. O każdego z nich było bardzo ciężko, bo przecież nie byli jedyni w tak trudnej sytuacji. Wieczorem mężczyzna kładł się na łóżko i spał do rana kamiennym snem. Klary nie zauważał. Czasem próbowała przytulić się do męża, ale odsuwał się od niej, jakby jej dotyk parzył. W ferworze remontu mieszkania znikła dawna fizyczna bliskość. Zaczęli żyć jak dwoje obcych ludzi. Gdy pewnego razu próbowała o tym porozmawiać, usłyszała, że trudno zbliżać się do siebie, gdy dzieli się pokój z córkami. Z bólem serca musiała przyznać mu rację. Przecież on nie rozumiał, że chodziło jej tylko o przytulenie, czuły gest.
Przeżyta powódź na dalszy plan odsunęła ciągłe kłopoty z Zuzanną i Gizelą, które w obliczu pogromu okazały się mikroskopijne. Marcelina pomagała we wszystkim i towarzyszyła Klarze w codziennych zajęciach, również w przygotowaniu garów jedzenia, które szykowały malarzom, tynkarzom, cieślom i innym fachowcom, aby szybciej doprowadzili ich gniazdko do porządku.
Zuzanna powódź przespała. Tak było jej łatwiej. Odmówiła pomocy przy pracach remontowych. Parokrotnie zmuszana do noszenia, wyrzucania, sprzątania, robiła to niechętnie, utyskując nad swoim losem, okropnymi rodzicami, których otrzymała w zestawie przy pojawieniu się na świecie. Gizela w tym czasie po prostu znikała. Klara nie wiedziała, gdzie jej córka całymi dniami przebywa, sama zagubiona pomiędzy pracami remontowymi, załatwianiem spraw urzędowych, a śpiącą Zuzanną.
Gizela od początku starała się nie rzucać nikomu w oczy. Coś tam od czasu do czasu pomagała, coś nosiła, a później gdzieś na wiele godzin przepadała. Nikt nie wiedział gdzie i z kim przebywa. Dziewczyna żonglowała pomiędzy rodzicami i siostrami, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. W zasadzie bardziej solidaryzowała się z Zuzanną ,z którą miała wiele wspólnych cech charakteru.
A potem przyszła kolejna fala opadów, która spowodowała, że napięte do granic możliwości nerwy nie wytrzymywały. Jednego, wyjątkowo trudnego dnia, gdy ponownie pogoda dała się we znaki, wracająca z pracy Klara już od drzwi klatki schodowej usłyszała odgłosy wielkiej awantury. Dochodziły z ich mieszkania. Gdy weszła, potrąciła otwartą puszkę farby, która przewróciła się na świeżo położone panele.
–– Kto to postawił pod drzwiami? –– zdenerwowała się Klara.
–– Pewnie znowu będzie na mnie. Jak zwykle. Od rana słyszę tylko wasz jazgot. Jesteście jak te gęsi. Albo gęgacie i syczycie na siebie, albo na mnie! Mam was dość! –– krzyknęła Zuzanna.
–– Jak mówisz do matki! –– Wojtek nie był jej dłużny. –– Masz matkę szanować! ––
–– I ty to mówisz? Ty nic nie wiesz o szacunku! Jak można traktować tak jak ty osobę, o której mówisz, że ją kochasz. Hipokryta! –– odcięła się córka.
Klara, jak w zwolnionym tempie zobaczyła rękę Wojtka, która zatoczyła łuk i wylądowała na policzku Zuzanny. Widziała okrągłe ze zdziwienia oczy córki. Zapaliły się w nich ogniki złości i upokorzenia. Cała trójka na chwilę zamarła. Wszyscy poczuli niedowierzanie.
–– Nienawidzę ciebie! –– wywrzeszczała Wojtkowi w oczy Zuzanna i z impetem wypadła przez drzwi. Zbiegła po schodach i za chwilę oboje usłyszeli głośny trzask drzwi wejściowych. Później zapadła ciężka cisza.
–– Jak mogłeś? –– nie wytrzymała Klara.
–– Oczywiście, znowu to wszystko moja wina. A jak ty możesz nie zauważać, że stanąłem w twojej obronie? Ta smarkula wykorzystuje każdą sytuacje, aby uzyskać to, co tylko chce i to jak najmniejszym nakładem swojej pracy. Tylko żąda. Okręciła sobie ciebie wokół palca . Już jest dorosła, a zachowuje się, jakby miała pięć lat. Nie podoba mi się to, co oglądam. Robi nas cały czas „w balona”. A gdzie solidarność rodzinna? Gdzie poczucie obowiązku? Gdzie zwykła przyzwoitość ? Od dziś nie zamierzam jej niańczyć! Jak chce pracować i zarabiać na siebie, to niech pracuje. Jak chce się wyprowadzać, to niech szuka mieszkania. A jak będzie na swoim, to niech robi co chce. –– Zaciśnięte szczęki, które zakończyły tyradę mężczyzny, zamknęły usta Klarze. Chciała mężowi powiedzieć, że tak nie można, że dzieci mają prawo do błądzenia, ale nie odezwała się. Wyszła z mieszkania i poszła piętro wyżej, gdzie Gizela kończyła odkurzanie. Wieczorem nie czekała na przyjście Wojtka. Ból serca zmusił ją do zażycia niedawno przepisanych leków i usnęła ciężkim, bolesnym snem, pełnym majaków i dręczących obrazów.
Niedługo po tym zdarzeniu powrócili do swojego mieszkania, nigdy jednak nie wrócili do poprzedniego życia. Relacje pomiędzy Wojtkiem a Zuzanną wyraźnie popsuły się. Związek Wojtka i Klary też zaczął się zmieniać. Oboje nie wiedzieli czy na lepsze, czy gorsze. Powoli wróciła bliskość fizyczna, ale już nie taka, jak przed powodzią.
I wtedy listonosz przyniósł list. Drżącymi dłońmi ujęła kopertę i rozerwała. Ze środka wypadła mała , biała kartka. Trzęsącym się pismem, w języku polskim napisane było kilkanaście zdań.
Gdy po wielekroć przeczytała go na głos, zrozumiała, że przynosi on kolejne wieści z obcego kraju i jest zarazem prośbą starej matki Jean Francois o prawdę. Jednak Klara nadal nie była gotowa, aby zburzyć spokój swojej najmłodszej córki. Nie teraz, nie w tak trudnym dla wszystkich okresie.
Następnego dnia, gdy wracała z pracy, na wystawie jednej z małych galerii dostrzegała sporych rozmiarów obraz. Urzekł ją kolorami, tajemnicą bijącą z wnętrza. Przedstawiał jakiś bajkowy ogród ze stojącym pośrodku pięknym drzewem. Oczarował ją. Był jak barwna oaza wśród szarości ulic. Skojarzył się jej z dobrem, życiem, odrodzeniem. W myślach nawała go „ drzewo życia”.
Weszła do środka. Zapytała o cenę. Była bardzo wysoka. Posmutniała. Sprzedawca zauważył na jej twarzy rozczarowanie.
–– A ile dałaby pani za obraz? –– zapytał.
Wymieniła kwotę, która w tej chwili była dla niej również horrendalna, ale możliwa. Sprzedawca chwilę pomyślał, a później bez słowa zaczął pakować obraz.

Zapiski, kwiecień 2008r.

Od dawna nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to jest z moją wiarą w Boga? Jestem katoliczką. Ochrzczono mnie, posłano do komunii, do bierzmowania. Czy to już jest równoznaczne z wiarą? Czym dla mnie jest Bóg? Jak go pojmuję? Gdy świat wali się mi na głowę i nie mam żadnych pomysłów na powstrzymanie totalnej tragedii, powierzam opatrzności siebie i swój świat. Czy to znaczy, że wierzę w Boga?
Ktoś kiedyś powiedział mi o teorii wielu światów. Podobno każdy człowiek tworzy sobie swój własny świat. Związane jest to z innym postrzeganiem otoczenia, innymi odczuciami, które towarzyszą temu postrzeganiu. Idąc za tym tokiem rozumowania, każdy ma swoje postrzeganie lub nie postrzeganie Boga. Jedni mają świadomość jego obecności, inni nie.
Ja MAM POTRZEBĘ Jego obecności i pomocy. Muszę mieć Boga, aby czuwał nad moim światem i rozwiązywał problemy, którym sama nie potrafię zaradzić. Z tego chyba wynika, że jestem wobec Opatrzności bardzo roszczeniowa, choć staram się aby w moich modlitwach nie było zbyt wielu tak zwanych pierdoł.
Gdy byłam małą dziewczynką, nie dostrzegałam obecności Boga, mimo, iż regularnie uczestniczyłam w mszach. Nudziły mnie długie obrzędy, które oglądałam zza pleców dużo większych ode mnie ludzi. Męczył niesamowity tłok panującym we wnętrzu starego, gotyckiego kościoła. Nie rozumiałam łacińskich wersów, które wyśpiewywali kapłani. Jedyne, co lubiłam, to nastrój obrzędów, zapach kadzideł, wosku i blask świec. Ten nastrój powodował, że starałam się być grzeczna i posłuszna rodzicom.
Teraz myślę, że była to dla mnie, małej dziewczynki, obecność Boga w życiu. Taka materialna oprawa, która implikowała konieczność wewnętrznego doskonalenia.
Czy teraz mój BÓG to okruch przyzwoitości tkwiący we mnie? Czy bardziej jest to wewnętrzne przekonanie o opatrzności , której mogę powierzać nierozwiązywalne problemy, z wewnętrzną pewnością, że znajdzie się na nie sposób? A jeśli nie, to widać tak ma być, bo opatrzność ma dla mnie swój plan. Czy jestem w związku z tym wierząca, bo zrozumiałam, że jestem słaba i niedoskonała?
Od chwili, gdy zaczęłam w ten sposób myśleć, zrobiło mi się lepiej. Jestem spokojniejsza. Przestałam szarpać się. Gdy zaczynam bić głową w mur i czuję pierwszy ból, rezygnuję. Nawet jak na początku wpadam w rozpacz, to szybko przypominam sobie, że mam „ telefon do przyjaciela”.
Od lat mam już świadomość tego, że mój świat, to nie tylko świat Wojtka. Przez wiele lat nie potrafiłam zrozumieć, że mój mąż nie może na życie patrzeć tak jak ja, bo nie patrzy moimi oczyma, tylko swoimi. Teraz chciałabym tylko, aby nasze światy były jak dwa zbiory matematyczne, które mają sporo punktów wspólnych. Nie muszą się pokrywać. Chciałabym, aby Wojtek też zrozumiał, że nie mogę widzieć spraw, tak jak on.
I mam nadzieję, że mój Bóg czuwa, aby zbyt wiele wspólnych elementów naszych zbiorów nie należało do zbioru pustego…























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz