niedziela, 12 lipca 2015

" Taniec motyli" cd. - Siergiej

Rozdział IV Siergiej




Następnego dnia zbudziło Gizelę cichutkie stukanie do drzwi. Po późnym powrocie do domu długo nie mogła usnąć. Przeszkadzał jej księżyc, zaglądający przez okno do sypialni. Noc była wyjątkowo pogodna, a księżyc wielki, jak deserowy talerzyk. Po paru godzinach przewracania się, odkrywania i zakrywania kołdrą, postanowiła zaciemnić pokój. Spuściła rolety i pomieszczenie ogarnęła nieprzenikniona czerń. Szybko usnęła. Rankiem nie obudziło jej słońce. Śpiąc w ciemnym pokoju, straciła poczucie czasu.
–– Gizel, czy ty malade? Już pół dzień za tobą, a ty jeszcze dormir. –– usłyszała zaniepokojony głos Niny.
–– Nic mi nie jest babciu! Po prostu późno zasnęłam i teraz odsypiam. Ale już schodzę , tylko wezmę prysznic. ––
–– Salle de bains jest prepare. Ty rób la douche i szybko do la cuisine. Marlen i Paul zrobili rano telefon, że wy razem l'excursion do Montmedy. Oni tam teraz mają swój mały dom na les vacances. Oni biorą swoje diner , chleb i kiełbasa. Wy tam la promenade po Montmedy, a jutro wy jechać do Aviot. To parę kilometr od Montmedy. Taka bazylik. Bardzo ładna. Ty musisz dużo zobaczyć i potem opowiedzieć swoja rodzina. –– prowadziła swój monolog babka.
Gizela chwyciła taśmę rolety i podciągnęła do góry. Pokój zalała złota lawa południowego słońca. Zmrużyła oczy, nieprzyzwyczajona do takiej ilości światła. Na chwilę oślepła. Po paru minutach oczy przyzwyczaiły się do jasnego oświetlenia. Dziewczyna odzyskała wzrok. Przeglądnęła się w lustrze toaletki. Zobaczyła sypialnię i rozczochraną, zaspaną młodą kobietę. Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Podobało się jej to, co zobaczyła. Boso pobiegła do łazienki. Po piętnastu minutach czysta, z mokrymi, rozczesanymi włosami była już na dole, gotowa do wycieczki.
–– No i gdzie Paul i Marlen? Mówiłaś, że jadę na wycieczkę. –– zapytała ze śmiechem.
–– No i widzisz Boże, jak to z młodymi? Szat prast i już są na inny plac. Poczekaj. Ty jeszcze nie piła kawa i nie jadła chleb. Pusty brzuch to niedobrze na podróż. Siadaj do tabl. Tu jest dzbanek z kawa i chleb, a tu masz konfitir, szynka, fromage. Szykuj jedzenie. Musisz jeszcze do swój szambr i weź jakie ubranie na jutro, piżama i pil. Wieczór to może być zimna temperatur. Weź też parapli. W tele mówili, że może być deszcz. –– Nina krzątała się wokół wnuczki i podsuwała jej co lepsze kąski.
W pewnej chwili, gdy podeszła bardzo blisko, pogłaskała wnuczkę po włosach.
–– Jaka ja rada, że przed śmiercią poznała córka mój Jean Francois. Szkoda, że ty nie znała swój ojciec. To był dobry człowiek, tak jak i twój dziadek. Ja z nim bym poszła na koniec świata. Teraz też niedługo za nim pójdę. Tak pusto bez mój mąż. ––
–– Bonjour ! –– usłyszały razem z dźwiękiem dzwonka wiszącego nad wejściowymi drzwiami. Do domu weszli uśmiechnięci Marlen i Paul.
–– Bonjour belle-mere –– Marlen uściskała Ninę i pocałowała pomarszczone policzki kobiety.
–– Bonjour Maman ! Sa wa? –– Do matki podszedł Paul i przytulił się do kobiety.
–– Bonjour – powiedzieli do Gizeli –– Si bien tu dormais? ––
–– Bon dormir ! – odpowiedziała i uśmiechnęła się do nich.
–– Kafee? –– zapytała Nina przybyłych.
–– Nou! – Odpowiedział Paul i wskazując na zegar powiedział –– Midi !–– a później coś dodał, czego Gizela zupełnie nie zrozumiała, bo mówił szybko, a równie szybko Nina mu odpowiadała. Po czasie babka zrozumiała, że Gizela zupełnie nie wie, o czym rozmawiali i powiedziała do wnuczki.
–– Paul mówi, że już południe, a daleka droga przed wami. Szkoda czas. Chcą na granicy z Francja kupić w piekarni taka długa bułka do diner. Jak już ty zjadła, to musicie jechać. Spotkamy się jutro na wieczór.

Słońce raz chowało się za białymi obłokami, które jak małe stateczki żeglowały sobie po błękitnym niebie, to ciekawie zza nich wyglądało, a wtedy mokra od niedawnego deszczu szosa wyglądała jak brzuch wielkiego wieloryba. Jechali już ponad godzinę, obserwując pofałdowany teren, porośnięty ciemnym lasem, jasnozielone łąki i pastwiska ,na których pasły się nakrapiane rude krowy. Gizela zamknęła oczy i wystawiła twarz do ciepłych promieni słońca. Szum kół rozleniwiał i usypiał.


Obudziła ją nagła cisza. Samochód stanął. Z ciekawością popatrzyła przez okno. Stali pod dziwnym pomnikiem. Na wysokim cokole, z lekko wzniesionym ku niebu dziobem dumnie stał sobie ogromny, metalowy kogut. Pod cokołem, na podwyższeniu , oparty o karabin żołnierz w niebieskim mundurze i hełmie. Pod nim przykręcono tablicę upamiętniającą śmierć żołnierzy w latach 1939 – 1945.

–– Nouse arette , la frontiere ! –– poinformował Paul.
Zrozumiała, że zatrzymują się na granicy z Francją. Po drugiej stronie samochodu zauważyła piekarnię i napis informujący, że właścicielem sklepu jest nijaki Nicolas. Marlen z Paulem weszli do piekarni i już po chwili wyszli z niej z wielką papierową torbą pełną długich bagietek. Ruszyli w dalszą drogę. Niedługo na horyzoncie pojawiło się wzgórze z dwoma wieżami, zatopionymi w zieleni drzew. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że wjeżdżają do małego miasteczka, usytuowanego u stóp fortu. Z zielonego, wysokiego wzgórza, górującego nad okolicą, wystawały dwa poziomy kamiennych murów, dwie wieże zakończone okrągłymi kopułkami i sterczącymi w górę ostrymi szpicami. Zza drugiego poziomu wystawało parę spadzistych dachów.
Przejechali miasteczko i zjechali z głównej szosy. Krętą dróżką zaczęli wspinać się na kolejne wzgórze. Tuż przy drodze minęli wielki kwietnik ze zwieszającymi się z niebieskich skrzynek różowymi pelargoniami i tablicą z napisem „ Tivoli de Montmedy”. Jechali jak w tunelu pomiędzy dwoma kamiennymi murami, gdzieniegdzie obrośniętymi zielonym bluszczem oraz mchem. Co kilkanaście metrów mur przecinała stara drewniana furtka. Zza kamiennej ściany widać było wystające gałęzie drzew owocowych, kwitnących krzewów i kwiatów.
Zatrzymali się przed bramą, obok której na murze przybito tabliczkę z numerem . Na niebieskim tle widniała siedemnastka. Marlen wyszła z samochodu i wielkim kluczem otworzyła starą drewnianą bramę. Wjechali do olbrzymiego ogrodu. Mieścił się na stromym zboczu. Usytuowany tarasowo krył kamienny domek, półkolisty taras wyłożony szarą kostką i dużo starych, ogromnych drzew. Przy bramie wjazdowej rosło parę drzew owocowych. Kręta, kamienna dróżka prowadziła w dół. Zeszli do letniego domku. Ścieżka wiła się pomiędzy wysokimi klonami, parkowymi platanami, krzewami rododendronów, bzu i jaśminu. W połowie zbocza, parę metrów pod tarasem Gizela dostrzegła kolejną półkę, a na niej ogród pełen kamiennych grot. Od razu oczarowała ją stara, nieczynna fontanna usytuowana w samym sercu ogrodu.
Marlen z Paulem wynieśli z domu meble ogrodowe, otworzyli okna, aby wywietrzyć długo nie odwiedzany letni domek.
Gizela z ciekawością oglądała taras. Z boku stała kamienna ławka i zbudowany z piaskowca grill. Widać, że często był używany, bo wypukłe kamienie były okopcone, a na palenisku widniały resztki węgla drzewnego. Drzewa okalające domek dawały przyjemny cień, więc dziewczyna chętnie usiadła na chłodnej ławce i przyglądała się krzątającym osobom.
Paul przyniósł jej długą szklankę z zimną wodą i cytryną. Napój był smaczny, orzeźwiający.
Marlen usiadła obok Gizeli. Wskazała palcem zatopione w zieleni dachy domów, widniejące pod wzgórzem.
–– La prison!–– powiedziała.
Gizela przypomniała sobie , że słowo to oznacza więzienie. Marlen pokazała palcem ogród , w którym siedzieli i zaczęła wolno opowiadać jego historię. Gizela starała się wyszukiwać w pamięci znajome słowa i układała je jak puzzle w historię fortu. Opowieść tę postanowiła przedstawić babce.
Późnym popołudniem wyruszyli do fortecy. Słońce nadal niemiłosiernie prażyło, kiedy dochodzili do wielkiego zwodzonego mostu . Potężne łańcuchy, na których w przeszłości wisiała ruchoma kładka, po której można było dostać się do fortu, tym razem pełniły tylko rolę dekoracji. Ławeczka w budce strażniczej była pusta. Zmęczeni usiedli na zimnym kamieniu i spostrzegli mały otwór widniejący nad ławką. Przez okienko zawiał przyjemny ciepły wiatr. Poczuli zapach skoszonej trawy. Odpoczywali. Po paru minutach postanowili kontynuować zwiedzanie.
Przez wielkie , otwarte wrota weszli na teren małego miasteczka. Zobaczyli wybrukowane ulice i kolorowe kamieniczki. Część z nich była zamieszkała, a część pusta i mocno sfatygowana. Zdarzały się też takie budynki, z których pozostała tylko fasada, podparta przed zawaleniem ogromnymi belkami. Wyglądała, jak sceniczna dekoracja jakiejś historycznej sztuki. W dwupiętrowym domu, stojącym obok bramy, za czerwonymi solidnymi drzwiami znajdowała się agencja turystyczna i muzeum Cytadeli Montmedy. Tam zapoznali się z mapą cytadeli i trasami zwiedzania
Wędrowali po urokliwych, malutkich uliczkach, wchłaniając piękno zastygłe w starych murach. Odkryli, że widoczne z daleka dwie kopuły są zakończeniem wież kościelnych, a po koronie murów i na dnie porośniętych murawą fos wiedzie trasa spacerowa. Na małym ryneczku, do którego przylegały domki z różnokolorowymi okiennicami, znaleźli uroczą studnię, z której kiedyś czerpano wodę. Pod okalającymi placyk drzewami stały wielkie donice z korowymi kwiatami. Oczami wyobraźni Gizela cofnęła się parę wieków wstecz i zobaczyła kobiety w jasnych bluzkach i kolorowych , szerokich spódnicach oparte na cembrowinie, które z wypiekami na twarzy wymieniały się informacjami o mieszkańcach Montmedy.
Marlen z Paulem usiedli pod drzewami. Gizelę zainteresowały małe schodki, prowadzące na podłużny, niewielki podwórzec, przy którym było parę sklepików z pamiątkami i galeria malarska. Sklepiki okazały się zamknięte, ale drzwi galerii były uchylone, więc z ciekawością zajrzała do środka. Pomalowane na biało dość obszerne wnętrze zastawione było małymi ściankami, na których wisiały różnej wielkości kolorowe obrazy. Większość z nich przedstawiała sportretowanych współczesnych ludzi. Kobieta z uwagą przechodziła od płótna do płótna, śledząc ciekawe zestawy barw. Na końcu pomieszczenia odkryła rysunki niepodobne do obrazów widzianych wcześniej. Były to grafiki. Przedstawiały kozaków, kłusujących po stepach. Widok tych prac zdziwił Gizelę. Zatrzymał. W chwili, gdy zastanawiała się, kto może być autorem takich rysunków, usłyszała za sobą głęboki, niski męski głos.
–– Le bonjour Madame ! ––
Zdziwiona odwróciła się w kierunku źródła głosu.
–– Bonjour! –– odpowiedziała.
Usłyszała, że mężczyzna o coś ją pyta, podchodząc coraz bliżej. W końcu wyłonił się z cienia. Widok mężczyzny zaskoczył Gizelę. Zobaczyła przed sobą wysokiego, niewiele od niej starszego blondyna, o pociągłej, typowo męskiej twarzy, szerokich , gęstych brwiach i szerokim uśmiechu. Fiołkowe oczy dopełniały obrazu słowiańskiej urody. Przypominał twarze kozaków, wyzierające z oglądanych przed chwilą obrazów .
–– Je ne connais pas de français. –– poinformowała go zawstydzona brakiem znajomości języka francuskiego.
–– Wy pa ruski gawaritie? –– zapytał.
–– Nie mnożko ! –odpowiedziała zgodnie z prawdą. Języka rosyjskiego uczyła się bardzo dawno w szkole. Nauka szła jej łatwo, ale później przez wiele lat nie miała styczności z tym językiem.
–– Siergiej Woroncew ! –– przedstawił się dziewczynie.
–– Gizela Jasińska. –– odpowiedziała automatycznie, zdziwiona swoją odwagą. Zazwyczaj nie była zbyt skora do zawierania szybkich znajomości.
–– A to wy Polka. No, intieriesno! Nrawitsia wam maja rabota ? Podoba się moja praca? – zapytał po polsku, bardzo wolno wymawiając poszczególne słowa.
Zaskoczył ją. Miło jej było nagle usłyszeć rodzinny język. Gizela uśmiechnęła się. Spodobał się jej szeroki uśmiech mężczyzny, otwarta twarz, wesołe oczy, a przede wszystkim łatwość, z jaką przeszedł na jej rodzinny język.
–– Podobają mi się pana obrazy. Oglądając obrazy zastanawiałam się, czy autorem jest mężczyzna czy kobieta. Widać, że potrafi pan znaleźć w twarzy to co najciekawsze, jakby oblicza same opowiadały swoją historię. Byłam przekonana, że tak malują kobiety. Ale ja nie znam się na profesjonalnym malarstwie. Jednak muszę przyznać, że najbardziej zaskoczyły mnie rysunki przedstawiające kozaków. I wtedy pan się pojawił, gdy pomyślałam, że taka tematyka może tylko interesować trzy narody; Polaków, Ukraińców i Rosjan. –– mówiła chaotycznie, bardzo szybko, chcąc wytłumaczyć swoje speszenie.
–– Nie tak bystro! Nie tak szybko. –– zatrzymał jej wywody. –– Ja mówię po polsku, ale nie jest to mój rodzony język. Moja babka była Polką i ona nauczyła mnie mówić po polsku. W zasadzie to ona mnie wychowywała. Matka zmarła przy moim porodzie. Dziadek i ojciec byli Rosjanami. Babka zmarła parę lat temu i wtedy wyjechałem do Francji. Mieszkam tu już parę lat. Mam wielu przyjaciół. Teraz mam swoją galerię. Pracuję też w reklamie. Jestem grafikiem. Czy pani przyjechała tutaj na wakacje? –– zapytał.
–– Tak. Właśnie jestem z dalekimi krewnymi na wycieczce. Marlen i Paul mają niedaleko swój kamienny, letni domek. Dzisiaj chcieliśmy zobaczyć cytadelę. Wieczorem wybieramy się do Aviot. Potem przenocujemy w domku. Zostajemy do jutra. ––
–– Jeśli interesuje panią kręcenie historycznego filmu, to za kwadrans zapraszam na plac pod zbrojownię. Dorabiam sobie tam jako statysta. Właśnie nagrywamy scenę musztry. Jak pani widzi jestem taki „człowiek–– orkiestra” . Jak oglądała pani kiedyś taki film z Luis de Fines, to wie o czym mówię! Teraz bardziej modny jest zwrot „ wash & go”. –– uśmiechnął się i puścił do niej oko.
–– Ale ja jestem z kuzynostwem. Nie mogę sama szwendać się po cytadeli. –– odmówiła ze smutkiem.
–– Nie znam słowa „szwendać”, ale musztra jest na placu przed wejściem na wały . Każdy może popatrzeć. Zapraszam z kuzynami. –– zapewnił zmartwioną Gizelę.
Ucieszyła się, że jeszcze zobaczy tego ciekawego człowieka o fiołkowych oczach. Trochę jej zrobiło się wstyd, że w jednej chwili uległa jego czarowi i pomyślała, że zachowuje się jak niedojrzała, egzaltowana pannica. Od razu postanowiła zatrzeć złe wrażenie, które musiała zrobić na Siergieju.
–– Powiem Marlen. Jeśli tylko będą mieli ochotę, to może zaglądniemy na plan. –– Powiedziała wolno, starając się, aby ton głosu wypadł jej jak najbardziej niezobowiązująco.
–– Niech nie wyobraża sobie, że jestem taka, co to leci na każde skinienie ciacha, no bo co tu ukrywać, prawdziwe z niego ciacho. — pomyślała.
–– No to do zobaczenia na planie. –– Siergiej uśmiechnął się szeroko, jakby czytał w jej myślach. Spłoniła się jak pensjonarka i szybko wyszła z galerii. Po kwadransie siedziała w pełnym słońcu pod wałami i obserwowała maszerujących żołnierzy. Przekrój ich wieku był ogromny. Byli staruszkowie z pękatymi brzuszkami, mężczyźni w średnim wieku i chude nastolatki. Prezentowali broń i dziarsko maszerowali w skwarne popołudnie, ale Gizela widziała tylko jasną czuprynę, bo jakoś dziwnie przyciągała jej wzrok. Po jakimś czasie niechętnie podniosła się z trawy, bo Marlen wyraźnie była już zniecierpliwiona zbyt długą przerwą w zwiedzaniu.

Siedzieli w ogródku restauracji „La Grange” i ochładzali się lodami. Wieczór był wyjątkowo parny. Mimo iż słońce już dawno schowało się za horyzontem, słupek rtęci spadł jedynie o parę kresek. Gizela patrzyła na ażurowe wieżyczki bazyliki i zastanawiała się, co może kryć jej wnętrze. Gdy przyjechali do Aviot, ogromne drzwi bazyliki były już zamknięte. Mimo tego, sakralna budowla urzekła ją. Trochę zniszczona, górowała nad położoną u jej stóp miejscowością. Oświetlone reflektorami rozety, malowały grube, jasne kreski egzotycznych kwiatów w ciemnych łukach okien. Piaskowe łby rzygaczy uważnie śledzące okolicę, dumnie sterczały z granatowego tła nieba. W zwieńczeniu portalu wrót kościelnych światło wydobywało z mroku Matkę Boską dzierżącą na ręku Dzieciątko. Obok niej klęczały dwa anioły, a u stóp w falach łuku wypływały z ciemności liczne postaci świętych i aniołów. Kobieta jak urzeczona chłonęła obraz ażurowej budowli, gdy z zamyślenia wyrwał ją ostry dźwięk zbliżającego się motoru. Po chwili pod bazylikę podjechał wielki harlej . Siedzący na nim mężczyzna ubrany był w ciemne skórzane spodnie i takąż kurtkę.
Gdy zatrzymał motor i zdjął kask, wysypały się z niego pszenicznego koloru włosy.
Gizela poczuła w gardle dziwny skurcz. Poznała sylwetkę.
–– Bonjour! –– usłyszała, gdy mężczyzna zbliżył się do ich stolika.
–– Bonjour! –– odpowiedziała i przedstawiła Siergieja swojemu towarzystwu.
Marlen i Paul swobodnie rozpoczęli rozmowę z młodym mężczyzną. Po chwili naturalnie stał się on tłumaczem dla Gizeli.
–– Marlen mówi –– tłumaczył dziewczynie –– , że w środku jest tablica upamiętniająca pobyt Jana Pawła II w 1993roku. Musisz tutaj przyjechać jutro rano. Marlen z Paulem mają trochę pracy w swoim domu. Muszą nadzorować pracę murarza, który ma zająć się bieżącymi naprawami. Ja mogę ciebie tutaj przywieźć, jeśli będziesz chciała. –– Siergiej szybko zaczął mówić do Gizeli po imieniu.
–– A pana galeria? – zapytała, utrzymując dystans, bo nie wiedziała, czy mężczyzna przejęzyczył się.
–– Moją galerię może jeden dzień popilnować kolega. Chętnie t–o–b–i–e pomogę i posłużę za przewodnika. Marlen mówiła, że na stałe mieszkają nie tak daleko od granicy francuskiej, więc prawie jesteśmy sąsiadami. Sąsiedzi powinni sobie pomagać. –– Siergiej mówił coraz lepiej i szybciej po polsku, nieznacznie jedynie zmiękczając i przeciągając samogłoski .
–– Teraz jedziemy do domu na kolację. W takim razie spotkamy się jutro. Jak masz po mnie przyjechać, to musisz jechać za nami, aby wiedzieć, skąd masz mnie rano odebrać. –– powiedziała.
Siergiej zwrócił się do Marlen i Paula. Oni roześmiali się i skinęli głową.
–– Masz pozwolenie, aby teraz jechać ze mną. Mam zaproszenie na kolację. Pojedziemy za samochodem Marlen. Wsiadamy, bo Paul już zapłacił rachunek. ––
Jechała, przytulona do pleców Siergieja. Czuła zapach jego wody toaletowej pomieszany z własnym zapachem mężczyzny i chłonęła tę chwilę. Wiatr rozwiewał jej włosy. Powietrze chłodziło rozgrzaną skórę. Nagle poczuła się bardzo spokojna i prawie szczęśliwa.
Wieczorem, pomimo wrażeń i zmęczenia, chętnie wróciła do pamiętnika matki. Coraz częściej czuła potrzebę przenoszenia się myślami do minionych lat i spoglądania na rzeczywistość oczami Klary. Jakby matka siedziała obok niej i opowiadała o minionych dniach, swoich odczuciach. W ten sposób czuła się jeszcze bliżej Klary.







Pamiętnik Klary, rok 2000

Szarpnięcie za ramię obudziło Klarę. Otworzyła oczy i spojrzała zaspanym wzrokiem na intruza.
–– Proszę o bilet. –– Konduktor był młody i patrzył na nią ze zniecierpliwieniem.
–– Dokąd pani jedzie? –– zapytał. –– O, widzę, że będzie musiała pani przesiąść się w Kłodzku. Zaraz dojeżdżamy. Pomogę zdjąć walizkę. –– powiedział uprzejmie i już zdejmował z półki samotną walizkę, która leżała nad jej głową. Klara nie zauważyła nawet, kiedy została sama w przedziale. Pośpiesznie ubrała na siebie kurtkę i skierowała się ku wyjściu.
Brzózki przywitały ją czerwienią zachodzącego słońca.
–– Jak tu pięknie! –– powiedziała do siebie, schodząc z peronu i przechodząc obok dawno zamkniętego, zdewastowanego, starego dworca kolejowego.
Było po deszczu. Rozgrzana ziemia parowała. Nad kopami gór unosiły się białe pióropusze mgły. Powietrze miało zapach świeżej trawy, rozkwitłej łąki i słodkich kwiatów akacji, które otaczały budynek dworca. Klara zastanawiała się, jak trafi do pensjonatu „ Anielin”.
Postanowiła, że postara się jak najszybciej dotrzeć do pierwszego domu i dowiedzieć się o drogę. Szła wąską, piaszczystą ścieżką, ciągnąc za sobą walizkę. Kółka niechętnie obracały się na piaszczystym podłożu. Obcasy grzęzły w piachu.
Dotarła do pierwszych zabudowań zmęczona i spocona. Kurtkę już dawno zdjęła i powiesiła na rączce walizki.
–– Dobry wieczór! — Przystanęła przy płocie obejścia.
–– A dobry, dobry! –– Stary mężczyzna, który właśnie zaganiał krowy do obory przystanął i przyjrzał się Klarze.
–– Widzę, że pani nietutejsza. –– stwierdził.
–– Szukam pensjonatu „ Anielin”–– poinformowała.
–– A to pani do naszej Anielci. Ucieszy się. Lubi gości. Ona zresztą wszystkich lubi. –– mówił mężczyzna, przeciągając końcówki , ze wschodnim zaśpiewem. –– Jak ją w ubiegłym roku młodzi grzybiarze, których też lubiła, okradli z dwóch obrazów, to tylko powiedziała ; „ na zdrowie” , czyli, że chciałaby, żeby im ta kradzież wyszła na zdrowie. Jakby poprosili, to sama by im obrazy podarowała. I martwiła się, że teraz na sumieniu grzech mają. Bardziej się tym ich sumieniem martwiła, niż swoją stratą. Dziwna kobieta. Inaczej żyje niż my wszyscy. Inaczej się ubiera. I całe dnie niewiele robi, tylko pędzlem macha. Ona nietutejsza. –– Uzupełnił swoją opowieść.
–– Pani poczeka. Krowy zamknę i zawołam syna. Na motorze panią zawiezie do Anielci. Jej pensjonat daleko. Za górą. Piechotą to długo będzie pani szła, a noc za pasem. Irek zawiezie szybko. Zaraz zatelefonuję do Anielci, żeby się na pani przyjazd szykowała.
Za kwadrans gnała na wielkim motorze, obok którego na wertepach, w małej przyczepce podskakiwała jej kraciasta walizka. Kurczowo trzymała się skórzanej kurtki pana Irka i modliła, aby dowiózł ją w całości. Od dawna nie miała możliwości jazdy na motorze. Od czasu, gdy jeszcze jako nastolatka odwiedzała rodzinę ojca. Teraz przypomniała sobie to niesamowite wrażenie pieszczoty wiatru, który buszował w jej włosach i poczuła się szczęśliwa.
–– Zmarzła pani ? –– Ireneusz odwrócił głowę w jej stronę, starając się przekrzyczeć wiatr. W tym samym momencie motor lekko zadrżał i skręcił. Klara zamknęła ze strachu oczy. Ireneusz pochylił się nad kierownica i wyrównał .
–– Niech się pani nie boi! –– pokrzykiwał. –– Już dojeżdżamy. Jeszcze tylko mała rzeczka i za kępą jodeł już łąka , a na niej mieszka Aniela. ––
Za chwilę przejechali drewniany mostek, łączący dwa brzegi wartkiej, górskiej rzeki. Dojechali do granatowej, zanurzonej w wieczornym mroku grupy drzew. Za nią droga ostro skręciła w lewo i na rozległej łące Klara dostrzegła ciemny zarys okazałego domu, ze złotymi punktami okien.
Drzwi domu otwarły się w momencie, gdy podjechali pod ganek. W oświetlonym otworze drzwi stanęła kobieta. Jaskrawe światło prześwitywało jej długą spódnicę i wydobywało cienie zgrabnych nóg i wąskich bioder. Gąszcz białych, kręconych włosów, luźno spiętych na czubku głowy, tworzył wokół twarzy srebrną aureolę. Rogi chusty, zarzuconej niedbale na ramiona, powiewały na wietrze.
–– Trafiłam do domu anioła. –– pomyślała ze zdziwieniem Klara.
–– Witaj Irku! –– Głos pani Anieli był młody, wesoły i nie przystawał do srebrnych włosów .
–– Dziękuję, że mi przywiozłeś gościa. Wejdziesz na herbatę? Zaparzyłam tę, którą lubisz, z płatkami róży. –– zapraszała .
–– Jaka szkoda, że nie mogę. Umówiłem się, a Janka nie daruje mi spóźnienia. Może wpadnę na herbatkę innym razem. –– pan Irek z niechęcią odmówił . I już wsiadał na motor. Za chwilę obydwie kobiety zostały na ganku same.
–– Witaj w moim królestwie. Może powinnam powiedzieć witam panią, pani Klaro. Ale jak widzę, jestem dużo starsza, więc pozwolisz, że nie będę bawić się w ceregiele i będziesz dla mnie Klarą. Ja też proszę, abyś mówiła do mnie po imieniu. Sąsiedzi przeważnie mówią mi Anielciu. –– Pani Aniela wyciągnęła rękę do Klary, a ta mocno ją uścisnęła. Od razu poczuły wzajemną sympatię.
–– Chodźmy na pięterko. Pokażę ci pokój. Przygotowałam go wczoraj, jak mi napisałeś maila, że przyjeżdżasz. –– Stara kobieta szła przodem, wskazując Klarze drogę.
–– Na razie jesteś w moim pensjonacie sama. Jeszcze nie ma sezonu. Od lipca mam zajęte wszystkie pokoje. Teraz jesteś tylko ty. Mam nadzieję, że ci się spodoba. Pensjonat nie jest duży. Parter zajmuję ja, a pięterko wynajmuję. Jest tu zaledwie trzy pokoje. Dorabiam sobie do emerytury. Od lat przyjeżdżają tutaj moi znajomi. Czasem tylko obcy, a i ci szybko stają się znajomymi. I nie narzekam, trafiam na dobrych ludzi. Nie ma z nimi wiele roboty. –– Pani Aniela doszła do szczytu schodów. Z góry popatrzyła na Klarę.
–– Już ci pewnie powiedzieli o mojej jesiennej przygodzie. –– kontynuowała. –– Oczywiście i mnie się zdarza, że źle kogoś ocenię, ale niech im idzie na zdrowie. To tylko obrazy. Po to są, aby na ścianach wisiały. Widać im się spodobały, a że pieniędzy nie mieli, to się sami obsłużyli. Co mi tam, namalowałam zaraz inne. Miejsce przynajmniej na ścianach się zrobiło na nowe płótna. Może to obcowanie ze sztuką, nawet taką kulawą , jak moja kogoś choć trochę odmieni. –– stwierdziła.
–– A ty malujesz? –– zapytała, otwierając drzwi pokoju.
–– Kiedyś trochę malowałam, ale kiedy to było? Jeszcze przed ślubem. Kiedy dziewczynki się urodziły, to nie było na to czasu, a potem to nawet nie myślałam, aby wracać do malowania. –– odpowiedziała Klara. –– O, jaki cudny ten pokoik! –– stwierdziła przyglądając się przytulnemu, kolorowemu wnętrzu.
–– Powinno ci być tu dobrze. Jutro zobaczysz, jakie piękne są widoki z twojego okna. Odpoczniesz, nabierzesz energii na dalsze zmagania z życiem. Popatrz, tu obok pokoju masz łazienkę z prysznicem. Ogarnij się, wykąp i zejdź na kolację. Zostawię jedzenie w kuchni, na stole. Ja chodzę spać wcześnie, ale też i wcześnie wstaję. Jakby mnie już w kuchni nie było, to życzę ci dobrej nocy. Jutro porozmawiamy. Lubię sobie przed snem poczytać. Jakbyś jeszcze czegoś potrzebowała, a w kuchni nie znalazła, to zastukaj do mojej sypialni. Nawet jak mnie zbudzisz, to nic się nie stanie. Nie mam problemów z zasypianiem! –– Aniela uśmiechnęła się do Klary i odeszła, zamykając za sobą drzwi.
Klara otworzyła walizkę, wyciągnęła kapcie i zdjęła buty. Usiadła na miękkim łóżku. Rozglądnęła się. Ściany pokoju były białe. Pokrywały je dwa rzędy obrazów. Na płótnach kolory były jasne, pastelowe, ciepłe. Widać, że osoba, która je malowała, jest pogodna i pogodzona z życiem.
–– Będę tu się dobrze czuła. –– pomyślała Klara. Wzięła telefon komórkowy i napisała SMS ; „jestem w Brzózkach. Moją gospodynią jest anioł! Przesyłam pozdrowienia z raju.”

* * *


–– Kochanie, czy napijesz się kawy? –– usłyszała zza drzwi , a do nosa jej dotarł świeży, mocny zapach czarnego, aromatycznego napoju. Popatrzyła na zegarek, leżący na nocnym stoliku. Była dziewiąta. Z niedowierzaniem wyskoczyła z łóżka. Uchyliła drzwi.
–– Zaraz zejdę, tylko ubiorę się! –– krzyknęła do pani Anieli, która krzątała się piętro niżej.
–– Nie ma pośpiechu. Kawa jest w ekspresie. Pośpiech jest tylko dobry przy łapaniu pcheł! –– odpowiedziała ze śmiechem kobieta.
–– O, widzę, że spałaś dobrze. To z powodu powietrza. Tu nikt nie cierpi na bezsenność.
–– Poczułam, jaki niesamowity zapach ma powietrze, gdy tylko zeszłam z peronu. Pachnie dokładnie tak, jak trzydzieści lat temu. Nie do wiary, że człowiek może tak dobrze zapamiętać zapachy. –– Klara usiadła przy wielkim, drewnianym stole i nalała sobie kawy. Ujęła filiżankę w obie dłonie i delektowała się mocnym, głębokim zapachem.
–– A co byś zjadła? Mam świeży twaróg ze szczypiorem i śmietaną. A może wolisz wędlinę? –– zapytała gospodyni.
–– Wolę twaróg i do tego chleb z masłem. Pycha! Widzę, że masz chleb razowy. ––
–– I to nawet pieczony w domu, bo przez Irenkę Kąkolewską. Od lat piecze chleb w piecu chlebowym swojej mamy. I podpłomyki robi. Jak będziesz chciała spróbować z mlekiem prosto od krowy, to poproszę Ircię , aby więcej zrobiła. Ircia raz w tygodniu piecze dla swojej rodziny, a ja kupuję od niej dla siebie i letników. –– wyjaśniła.
­ –– Jedz szybko, bo dzień jak marzenie. Szkoda czasu na siedzenie w ciemnej kuchni. Idę pod brzózki, malować chmury. Jak nie masz lepszych planów, to weź kocyk, książkę i możesz koło mnie posiedzieć. Mnie to nie przeszkadza w malowaniu. I zawsze milej pracować w towarzystwie. –– dodała

* * *

Klara już od dwóch godzin wystawiała nos do słońca i kątem oka obserwowała Anielę, która wtopiła się w świat sztuki. Nieobecna duchem, zapamiętale machała pędzlem. Na wielkim płótnie, stojącym na sztalugach, jeden po drugim pojawiły się obłoki i wycinek nieba.
–– A może i ty byś spróbowała. Z malowaniem jest tak jak z jazdą na rowerze. Nie zapomina się drogi do swojego wewnętrznego świata. Z początku trzeba sobie jedynie przypomnieć kierunek i zrobić pierwszy krok, a potem sama nie będziesz wiedziała kiedy, farby i pędzel staną się wielką siecią, w którą złapiesz nastrój i przeniesiesz na płótno. ––
–– Pewnie masz rację. Na razie nie mam chęci. Może innego dnia. Teraz chciałabym pójść do wsi. Mam ochotę przypomnieć sobie Brzózki. Mam nadzieję, że niewiele zmieniły się. –– wymówiła się Klara.
–– No to zbieramy się. Ja coś ugotuję. Musimy mieć obiad. Potem pomyślę. Lubię wracać myślami do dawnych lat, ludzi, którzy odeszli. Rozmawiam sobie z nimi. Nie bój się. Nie mam omamów. Prowadzę dialog gdzieś w sobie, tak bardzo głęboko i wiem, że mnie słyszą, a nie raz mi odpowiadają. A może i obok gdzieś są, tylko ich nie widzę. I nie czuję się samotna, bo mam swoje wspomnienia. Czasem coś napiszę… A ty zrób sobie spacer sentymentalny. Jak wrócisz, to nastawię ziemniaki i zjemy obiadek. Jakby mnie nie było, to klucz jest pod słomianką. Wchodź śmiało i zastąp mnie w domu. A jakby się pojawiło wielkie czarne kocisko, to wpuść go. To Jaga. Włóczy się po lesie i poluje. Mam nadzieję, że nie na ptaszki. Ona jest strasznie niezależna. Jak na dworze ciepło, to pojawia się tylko na mleko i gna dalej. Tylko w zimie nie można jej wygnać na dwór. Całymi dniami wygrzewa się przy kominku. ––

Zapiski, lato 2000r.

Niedawno poznałam wspaniałą kobietę, Panią Anielę, która pomaga mi przyjrzeć się sobie. Jest ciepłą i serdeczną, starszą damą. Ma w sobie wiele mądrości i doskonale rozumie inne kobiety. Może z powodu świadomości , iż jest bliżej nieba. Spotkałam ją w odpowiednim momencie, aby powstrzymać swoją destrukcyjną działalność. Dzięki temu, że pomogła mi inaczej spojrzeć na siebie, odkryłam, że jestem, jaka jestem, ale mam siebie tylko taką i innej mieć nie będę. Mam wiele wad, mam też trochę zalet i jestem niepowtarzalna. Dla siebie najbliższa. Powinnam, więc traktować siebie wyjątkowo dobrze, a nie jak dotychczas. Nie mogę nadal widzieć w sobie wroga. Koniec z zaprzepaszczaniem Klary! Zrobię sobie plan odnowy; biologicznej i duchowej. Moje życie w moich rękach! Pod wpływem pani Anieli wróciłam znowu do moich rozmyślań o Bogu, losie, ludziach. Zastanawiam się, jak to się dzieje, że los stawia nam na drodze właściwych ludzi, we właściwym momencie. Gdy pogubimy się w życiu, są jak drogowskazy, wyznaczające szlak. Gdy tylko je odczytamy, już wiemy, w którą stronę powinniśmy iść. Jednak nie zawsze zwracamy uwagę na wyznaczane nam kierunki. Myślę, że jeśli potrafimy odczytać właściwe znaki, to zdążamy w kierunku wyznaczonym nam przez Boga, los, przeznaczenie… Nie ma co spierać się o nazwę.
Ludzie, którzy robią na nas wrażenie, którzy pozostawiają w nas ślad, są takimi drogowskazami. Zmieniają nas, nasz sposób pojmowania życia, świata, ważności jednych spraw i bagatelizowania innych. Zmieniają naszą opcję spojrzenia na życie. Czasem jest to zmiana nagła, zgoła rewolucyjna, innym razem seria drobiazgów, które z czasem, powoli, jak krople, które drążą skałę, robią z nas inne osoby. W swoim życiu spotkałam wielu takich ludzi–– drogowskazów. A teraz czuję, że Aniela jest znakiem, który pozwoli mi odszukać właściwą drogę. Może dzięki powrotowi do świata barw, światłocieni trafię na swój właściwy szlak? Myślę też, że nie ma znaczenia, czy ludzie–– drogowskazy będą nam towarzyszyć przez dalsze życie, czy tylko pojawili się w nim chwilowo. Nie to jest istotne. Ważne jest, że pojawili się wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebowaliśmy. Myślę, że i my wzajemnie, wyciskamy na ich życiu wielkie znamię. Pozostawiamy swój ślad. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Oni nam jako drogowskazy, a my im jako kamienie milowe na drodze ich życia. Jesteśmy jakimś nowym doświadczeniem, kolejnym bliskim. I nie ma co rozpaczać, gdy okazuje się, że nasze drogi po pewnym czasie muszą się rozejść, bo potrzebni są innym . Musimy to zaakceptować i cieszyć się, że dane było nam zaprzyjaźnić się choćby na chwilę.
Gdzieś niedawno przeczytałam sentencję, że każdy z ludzi jest aniołem, który ma tylko jedno skrzydło. Oby mieć parę skrzydeł trzeba się objąć. Trzeba być jak najbliżej drugiego człowieka. Myślę, że tak jest z przyjaźnią i miłością. Nic dziwnego, że drugie powiedzenia mówi, że miłość uskrzydla. Gdy jesteśmy tak blisko , że bliżej już nie można, to jesteśmy w stanie pokonać każdy problem, dokonać rzeczy niemożliwych. Mając zaplecze w bliskiej osobie tworzymy najpiękniejsze obrazy, najpiękniejsze wiersze. Przyjaźń i miłość jest naszym najlepszym pokarmem, naszą prawdziwa wiarą w swoje siły i możliwości.
Bierzemy od kochanej osoby to, co najlepsze i dajemy z siebie to samo.


Pamiętnik Klary, rok 2000

Klara chodziła po Brzóskach. Było popołudnie i wiał lekki, letni wietrzyk. Wioska wyglądała ospale i bardzo sielsko. Kobieta obserwowała wielkie zmiany, które zaszły w Brzóskach przez lata, gdy tu nie była i przypominała sobie drogi, którymi wiele lat temu przechadzała się z Wojtkiem. Szukała znajomych domów, obejść. Dostrzegała, jak wiele zmieniło się. Większość domów nie istniała. Zostały zburzone, a na ich miejscu, jak grzyby po deszczu wyrosły nowe wille. Domu pani Wiktorii nie udało się jej znaleźć. Z żalem dostrzegła, że w miejscu, w którym pamiętała stary, piętrowy domek, gdzie tak bardzo zbliżyli się z Wojtkiem do siebie, stała teraz okazała rezydencja, okolona pięknym, kutym ogrodzeniem. Zniknął stary sad. Jedyny świadek dawnych czasów, stary dąb, sterczał samotnie w rogu ogrodzenia. Ucieszyła się i z tego.
–– Przynajmniej jeden zasuszony kwiatek w pamiętniku! –– pomyślała z radością i ogarnęło ją wzruszenie.
Krążąc po wsi odnalazła drogę do starego kościółka i okalającego go cmentarzyka. Kościół był remontowany. Otwarte drzwi wpuszczały do środka promienie słoneczne. W środku widać było kręcących się fachowców. Przed kościołem stały stare płyty nagrobne, które wcześniej umieszczone były w posadzce kościoła. Napisy na nich były wytarte, ledwie widoczne. Widocznie czekały na renowację. Chodząc wkoło kościoła długo szukała grobu pani Wiktorii. Gdy zmęczona chciała już zrezygnować, pomiędzy trawami, na małym wzgórku dostrzegła kawałek metalowego krzyża. Był mocno pochylony, jakby z pokorą kłaniał się zniszczonemu kościołowi i tym, co dawno temu odeszli. Klara rozgarnęła trawy i dostrzegła, że z krzyża zwisa tabliczka z wyblakłymi literami. Odetchnęła z ulgą. Znalazła grób pani Wiktorii! Po dwóch godzinach zdołała powyrywać chwasty i odsłonić niewielką, zapadłą mogiłę, na której zapaliła znicz. Wróciły wspomnienia. Wróciły echa dawnych wzruszeń.
Było późne popołudnie. Cienie pobliskiego lasu zrobiły już długą podróż po okręgu polany, wydłużyły się i podeszły pod ganek „ Anielina”. Niskie słońce szykowało się do zajścia za drugą górę.
–– Dlaczego myślisz, że jesteś słaba? Ja widzę dojrzałą kobietę, która dotychczas nie żyła pod kloszem. Odważnie zmagała się z życiem i swoim losem. Dokonywała swoich wyborów. Chyba nie były one złe? –– Aniela siedziała na leżaku, machała stopą i klapkiem, który zsuwał się z nogi. Jej srebrne włosy tego popołudnia były jeszcze bardziej zmierzwione, do złudzenia przypominające aureolę. Spod przymkniętych powiek uważnie obserwowała Klarę.
–– Masz dobre, ciekawe życie. Masz rodzinę, którą kochasz. Masz dobrą pracę. Powiedz mi, skąd u ciebie ta pewność, że jesteś mało wartościową osobą, że nic nie znaczysz, że nie zasługujesz na uznanie, przyjaźń, miłość? Przecież wychowałaś piękne, uczciwe kobiety. Przygotowałaś je do dorosłego życia. Nie cierpiały przez ciebie. ––
–– No, właśnie nie jestem tego pewna. –– Klara zawahała się i zamyśliła.
–– Wychowywały się w domu, który nie zawsze był oazą spokoju.­­ –– powiedziała.
–– Nasz związek nie był idealny. Były awantury, a my nie zawsze potrafiliśmy powstrzymać się, gdy dziewczynki były w domu. Nie potrafiliśmy panować nad emocjami.–– z żalem rozpamiętywała minione lata. –– Nie potrafiłam wybrać właściwego człowieka, który ze mną stworzyłby idealny związek. A co najgorsze, przez wiele lat budowałam związek na kłamstwie. Skrzywdziłam tym wiele osób.––
Do Klary wróciły wyrzuty sumienia i poczucie winy wobec dziewcząt. Zastanawiała się, czy niechęć Zuzanny do małżeństwa nie wynika z ich burzliwego życia małżeńskiego, a co z Gizelą? Czy Wojciech daruje jej błędy sprzed lat? Jak odkupi swoje winy?
–– Dziecko, życie nie jest idealne. Jesteś żywym człowiekiem. Masz prawo czuć, buntować się, popełniać błędy. Nie ma idealnych ludzi i idealnych rodziców. Musimy się tylko starać, aby być jak najlepszymi nauczycielami życia dla dzieci. One też nie będą idealne, bo nie żyją w idealnym świecie. Muszą sobie dawać radę w tym nieidealnym.
Życie jest w jakim sensie walką. –– tłumaczyła Aniela.
–– A miłość? Jak one będą umiały kochać, kiedy napatrzyły się na to , jak raniliśmy się, jak czasami było mi trudno z myślą, że Wojtek mnie nie kocha? One to widziały, czuły. –– zastanawiała się Klara.
–– Klaro, pokazaliście im związek dwojga ludzi, którzy nie są wobec siebie obojętni, którymi targają różne uczucia. Nie zawsze potrafią sobie z nimi dawać radę, ale są autentyczni. Nic nie udają, nie zakłamują wzajemnych relacji. Jakoś dotąd nie rozwiedliście się, więc sobie radzicie. Wasza miłość jest mocna, chociaż niełatwa. Nie jest to wystygłe ognisko, z którego wiatr wywiewa resztki żaru, a żywy ogień. Ogień jest piękny, hipnotyzuje, grzeje, ma swoją moc, ale też parzy, gdy niewłaściwie się z nim postępuje. I właśnie to pokazujecie dzieciom. Co one wezmą z tej wiedzy o miłości, to od nich zależy, od ich wyborów, od ich cech wewnętrznych. A ty, dziecko, też chyba robisz duży błąd mierząc uczucie Wojtka swoją miarką. To jest mężczyzna. Inaczej wyraża zainteresowanie tobą, przywiązanie, uczucie. Z tego, co opowiadasz o swoim życiu, wnioskuję, że on wiele rzeczy robi dla ciebie, z myślą o tobie. Uczucie okazuje, jak potrafi. Postawiłaś mu wysoką poprzeczkę, wysokie wymagania. ––
–– Chyba przesadzasz. Ja nic od niego nie wymagam. Ja dużo wymagam od siebie. ––oburzyła się Klara.
–– Kochanie, ja cię nie oskarżam. Widzę, że oceniasz siebie bardzo surowo, ale też tak oceniasz swojego męża. Czy aby jest on w stanie zrealizować twoje marzenia o człowieku, który może cię kochać? Pozwól mu być sobą, kochać ciebie po swojemu. Niepotrzebnie cierpicie, walczycie. Całą energię zużywacie na rzeczy niepotrzebne, mało konstruktywne. Ale może w tym tkwi siła żywego uczucia. Zresztą, kto to wie. Dojdź do ładu ze sobą, a łatwiej ci będzie pogodzić się z postawą Wojtka. Życie jest zbyt krótkie na marnowanie go na bezsensowne, wyimaginowane zmartwienia. Jutro pierwsza lekcja malowania. Zgoda? –– zmieniła temat Aniela.
–– Zgoda. Przypomnisz mi, jak kładzie się farby. Może rzeczywiście powinnam wrócić do malowania. Tak mnie kiedyś wyciszało. ––
Następnego ranka po wczesnym śniadaniu poszły do cienia, pod brzózki, gdzie już godzinę wcześniej Aniela rozstawiła sztalugi.
–– Przypomnę ci, jak przygotowuje się blejtramy do malowania. –– powiedziała Aniela
Gdy Klara weszła w świat kolorów, znikło otoczenie. Była ona , płótno i farby. Aniela parę razy podchodziła do Klary, starała się podpowiadać, poprawiać, ale po jakimś czasie dała spokój. Wróciła do swojego obrazu. W południe zjadły chłodnik i ziemniaki z kefirem. Aniela poszła na swoją poobiednią drzemkę. Klara też weszła do pokoju i położyła się na łóżku, z którego obserwowała zalane słońcem zbocze góry. Myślała o swoim obrazie i przyjemności, jaką sprawił jej powrót do malowania. Nie chciała oceniać swojego dzieła. Nie to było ważne. Ważna była sama czynność tworzenia, która niosła niesamowicie uczucie wychodzenia z wnętrza i wtapiania się w kolorową fakturę płótna. Zajęcie dawało spokój, ukojenie. Tylko jedna sprawa niepokoiła Klarę. Mimo, iż starała się nakładać pastelowe kolory, obraz wyglądał szaro, ciężko, momentami niepokojąco. Gdy wieczorem rozmawiała o tym z Anielą , ta uśmiechnęła się i powiedziała.
–– Malowanie częściowo jest rozmową ze sobą. Widocznie na tym etapie, taki jest ton twojej rozmowy. Takie masz w sobie uczucia. Nic na to nie poradzisz. Po prostu jesteś ze sobą szczera. Nie udajesz, nie wchodzisz w inną rolę. Z obrazu wyziera twoje zagubienie, niepokój. Jak sobie trochę w środku poukładasz, to i obrazy zmienią barwy.
Bardzo ważne jest w życiu, aby być ze sobą szczerym i nikogo nie udawać. Wtedy jesteś w stanie siebie bardziej zrozumieć. Ale ważne, że malujesz. Człowiek musi otwierać się na świat i odkrywać przed innymi, aby wiedzieli co czuje, co myśli. Wtedy i innym jest łatwiej. Nie tak bardzo ranią, są bardziej ostrożni. Z natury ludzie nie są źli. Często robią coś bezmyślnie, niechcąco, bo nie wiedzą, że mogą innych skrzywdzić. ––
–– Jesteś dużą optymistką i masz wiele wyrozumiałości dla innych. Skąd się to u ciebie bierze? Chyba nie słyszałam, abyś kogoś źle osądzała? –– zadając pytanie, Klara pomyślała, że Aniela jest jednak bardzo naiwna.
–– Przeżyłam wiele. Na razie nie chcę cię zanudzać, ani martwić opowiadaniem o moich przeżyciach. Jednak wiem jedno. Ludzie robią wiele złego z powodu strachu, niewiedzy, głupoty. A potem cierpią z tego powodu. Czasem nie potrafią żyć z brzemieniem winy i popełniają największy grzech z możliwych. Dezerterują przed życiem. ––
–– Widzisz, ja też jestem taką dezerterką. Nie chciałam nikomu nic złego zrobić, a zrobiłam wiele zła. W jednej chwili życia wydawało mi się, że nie potrafię żyć z nie swoim grzechem, a w innej sama zgrzeszyłam. I do tej pory nie wiem, czy to był grzech, czy próba ratowania się przed szaleństwem. Nie znam prawdy. –– Klara nie wiedziała, dlaczego otwiera się przed tą niedawno poznaną kobietą. Nie rozumiała, dlaczego powierza jej swoje największe i najbardziej wstydliwe tajemnice. Ale czuła, że musi to zrobić.
–– Słucham ciebie, a widzę siebie sprzed wielu, wielu lat. Teraz już wiem dużo więcej. Wiem, że nie zawsze jest tak, jak nam się wydaje. Nie zawsze wszystko dobrze widzimy, właściwie oceniamy. Postępujemy pochopnie. Tracimy z jakiegoś powodu wiarę w ludzi, w dobroć, w uczciwość, w miłość, w życie. I wtedy grzeszymy. No, ale zaczęłyśmy o malowaniu, a jak zwykle skończyło się na intymnych opowieściach. Może posłuchamy muzyki. Ostatnio w prezencie dostałam dobrą kasetę z poezją śpiewaną. Między innymi śpiewa Turnał. –– Aniela nastawiła kasetę i otuliła się białym szlafrokiem kąpielowym. Pociągnęła nogi pod brodę i zapadła się w fotelu. Klara usiadła w drugim i obydwie zanurzyły się w świecie poezji i dźwięków.
Nastały dżdżyste dnie. Po szybach ściekały strugi deszczu. Poziom w potoku podniósł się tak bardzo, że Aniela zaczęła obawiać się, że woda zatopi jej przydomowy ogródek. Przydymione światło dnia zniechęcało Klarę do malowania. Gdy przestawało padać, na zielonych kopczykach gór pokazywały się watowane czapy mgieł.
Kobiety spędzały wiele godzin przy książkach, muzyce i rozmowach. Wspólne chwile bardzo zbliżyły je do siebie.
–– Popatrz, jak to się dziwnie w życiu dzieje. Jesteś szczęśliwa, wesoła, bogata i nagle coś się wydarza, co wywraca ci cały świat do góry nogami. I już nie jesteś ani wesoła, ani szczęśliwa. –– powiedziała Klara do Anieli, która krzątała się przy stole, przygotowując ciasto drożdżowe na placek z wiśniami.
Aniela oderwała ręce od ciasta i z uwagą popatrzyła na Klarę. W oczach jej dostrzec można było iskierkę popłochu. Jednak Klara wpatrzona w ekran telewizora, niczego nie dostrzegła. Za bardzo zajęta była reportażem o więźniarkach.
–– Ona była naprawdę głupia! Jak mogła dźgnąć nożem swojego męża? Jak można zabić kogoś, kogo się kocha? Nie jestem w stanie zrozumieć tego egoizmu. –– mówiła oburzona Klara.
–– Myślę, że nadszedł czas, abym opowiedziała swoją historię. Zrozumiesz, skąd u mnie inne spojrzenie na życie, ludzi, ich grzechy. — Aniela wygarnęła ciasto na blachę i włożyła do pieca.
–– Dawno temu byłam młoda, piękna, szczęśliwa. Miałam kochanego męża Ryśka. Dobrze zarabiał. Skończył AGH, miał dobre stanowisko. Wzięliśmy pożyczkę i Rysiek zbudował dom. Urodził się nam zdrowy syn. Rósł dobrze, był wysportowany. Uczył się. Miałam też dobrą pracę. Niewiele zarabiałam, bo pracowałam w szkole, na stanowisku psychologa szkolnego. Miałam jednak bardzo dużo czasu na dom oraz rodzinę, no i na dokształcanie. Myśleliśmy o drugim dziecku, ale Rysiek zachorował na głupią dziecięcą chorobę, świnkę z powikłaniami i już nie było mowy, aby powiększyć rodzinę.
Robert rósł, nie wiem kiedy wszedł w wiek nastolatka. Nie sprawiał nam żadnych kłopotów. Bardzo go kochaliśmy. Między nami też dobrze się układało. Wprawdzie w wielu sprawach ustępowałam Ryśkowi, bo trochę mieliśmy inne doświadczenia z domów rodzinnych, ale ogólnie było nieźle, aż do pewnego, ciepłego, letniego dnia. Byłam wtedy z synem na wakacjach na wsi. Robert poszedł z chłopakami nad Wisłę. Dobrze pływał. W tamtym miejscu, gdzie chcieli się kąpać, rzeka rozlewała się, tworząc różne zakola, meandry, rozlewiska. Tam chłopcy z okolicznych wsi zawsze chodzili w gorące dnie. Były też małe stawy. I właśnie tam moje życie przewróciło się do góry nogami. Gdybym nie upominała, aby nie skakał na główkę, gdybym nie przestrzegała, ale przysięgał mi, że będzie rozsądny. A ja, głupia mu uwierzyłam. Jestem psychologiem, a uwierzyłam, że nastolatek nie będzie chciał zaimponować kolegom, a co najważniejsze, koleżankom. I poszedł z chłopakami. Już nie wrócił na własnych nogach. Koledzy wyciągnęli go na brzeg. W szpitalu wiele dni leżał w śpiączce. Co ja wtedy przeżyłam?! Myślałam, że zwariuję. Operowali go, a ja siedziałam pod ścianą korytarza i kołysałam się, jakbym miała chorobę sierocą. Siedziałam i modliłam się. Miałam nadzieję, że wymodlę u Boga jego życie. I wymodliłam, ale tylko życie. Rysiek na weekendy przyjeżdżał, jednak nie miałam w nim wsparcia. Sam cierpiał. Nie potrafił sobie z nieszczęściem poradzić. Szukał wsparcia u mnie, a ja byłam zajęta tylko synem i swoim bólem. Gdy Robert oprzytomniał, zrozumiałam, że zostało z niego tylko bezwładne opakowanie. Niedotlenienie mózgu zrobiło swoje. Był sparaliżowany i nie był już naszym mądrym syneczkiem. Zwolniłam się z pracy i opiekowałam się Robertem w domu. Jeździłam na salę rehabilitacyjną i wierzyłam, że stanie się cud. W tym czasie wyrobiłam sobie niezłe muskuły od pchania wózka, dźwigania syna. Świat mój stał się bardzo prosty i sprowadzał się do opieki nad synem. Przestałam mieć jakiekolwiek potrzeby. Czekałam tylko na jego uśmiech, uwagę. Modliłam się o nie. Rysiek pomagał mi w domu, wynosił wózek przez próg, wkładał do samochodu, ale zauważyłam, że strasznie wstydzi się przed ludźmi swojego dziecka. I zaczęło to mnie tak bardzo boleć, że odsunęłam się, zamknęłam w swoim świecie. Wobec Ryśka stałam się oschła, obca. Miałam w sobie zbyt wielki żal, że nie potrafił zaakceptować naszego dziecka takim, jakie ono wtedy było. Nie rozmawialiśmy na temat syna. Od początku stał się on tematem tabu. Nie rozmawialiśmy na temat naszych uczuć, cierpienia. Cisza między nami zaczęła być ołowiana. Powietrze można było kroić! Nocami leżeliśmy w łóżkach samotni, bojąc się własnych ciał, dotknięć. Najczęściej do późnych godzin, w czerni nocy bezgłośnie łykałam łzy, które moczyły poduszkę. I wtedy stała się rzecz najgorsza. Pewnego dnia wyszłam po zakupy, a po przyjściu do domu znalazłam Ryszarda w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego. Krzyczał na Roberta, bo nie potrafił sobie poradzić ze zmianą pieluchy. Pobrudził dywan, siebie, syna. A nie były to czasy pampersów.
–– Po co on żyje. Lepiej byłoby, aby wtedy nie obudził się ze śpiączki! –– krzyczał i płakał. I wtedy złapałam za nóż leżący w kuchni. Chciałam zabić swojego ukochanego męża. Byłam w amoku. Nie myślałam. Zaślepiała mnie nienawiść. I czułam wielki ból. Nie wiem, co powstrzymało moją rękę. Może sam Bóg, może anioły, a może Rysiek. Nie pamiętam.
To zdarzenie uderzyło mnie w środek serca. Z nienawiścią popatrzyłam na Ryśka i już wiedziałam, że to koniec naszego związku. Kochałam go i nienawidziłam równocześnie. Nie byłam w stanie zaakceptować jego słabości. Z pogardą pomyślałam, że jeśli nie potrafi kochać bezinteresownie swojego dziecka, które już nie jest takie idealne, jak kiedyś i traktuje je jak wybrakowane, to i ja nigdy nie będę mogła na niego liczyć. Nie potrafiłam mu darować, że jest tak małostkowy. Zaczęłam budować swój własny świat, w którym był tylko Robert i ja. Rysiek stał się niepotrzebnym balastem i dostarczycielem środków do życia. Wiedziałam, że w życiu mogę liczyć tylko na siebie i swoich rodziców, którzy wtedy jeszcze żyli. Zaczęłam bać się momentu, gdy coś mi się stanie. Bałam się o swoje dziecko. Bezsenne noce przynosiły pytania, co stanie się wtedy z moim dzieckiem. Jak go będą traktować obcy ludzie, jak sobie poradzi. Wyszukiwałam wiadomości na temat zakładów opiekuńczych, które w przyszłości, po mojej śmierci mogłyby przygarnąć moje kalekie dziecko i dobrze się nim zająć. Zmusiłam Ryśka, aby założył osobną książeczkę oszczędnościową na ten cel.
W bólu byłam straszną egoistką. Widzisz, nie jestem tak idealna, jak o mnie myślisz. Wtedy z pewnością byłam okrutna. Potraktowałam Ryśka bardzo przedmiotowo, jak bank wypłacający mi comiesięczne procenty od lokaty. Nie patrzyłam na niego, jak na człowieka cierpiącego, który też w jakiś sposób stracił syna. W jego biologicznej rodzinie nie było miejsca dla ludzi z defektem. Wtedy nie wiedziałam, dlaczego. Teraz wiem, że od dziecka wpajano mu ten wstyd przed światem, bo wujek Ryska był niedorozwinięty umysłowo. Wstydem było posiadać w rodzinie osobę niesprawną umysłowo, psychicznie chorą. Wtedy taką osobę chowało się przed ludźmi na strychu, w piwnicy i nie przyznawano się do jej istnienia. A ja demonstracyjnie pokazywałam Roberta światu. Mówiłam do niego przy obcych, chwaliłam się jego drobnymi postępami, które tylko ja widziałam.
Moje zmagania z niepełnosprawnością Roberta i opieką nad nim trwały zaledwie trzy lata. Złapał infekcję. Wdało się zapalenie płuc i zmarł w ciągu paru dni. Nienawidziłam siebie za uczucie ulgi, jakiego wtedy doświadczyłam, bo już nie musiałam martwić się o to, co się z nim stanie po mojej śmierci. Potem sama byłam na pograniczu choroby umysłowej. Każdy dzień witałam ze smutkiem. Żałowałam, że się zaczyna. Nie chciałam wstawać z łóżka, nie chciałam pracować, wychodzić z domu, żyć. Życie przestało mieć dla mnie jakikolwiek sens. Nocami słyszałam swoje dziecko, które wołało do mnie z pustego pokoju. Biegłam tam i zastawałam puste łóżko. Pokochałam sen. We śnie byłam z Robertem. Rozmawialiśmy, chodziliśmy razem na spacery. Był taki, jak przed wypadkiem.
Z Ryśkiem rozstaliśmy się. Wniesienie sprawy o rozwód było pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam, gdy jakoś doszłam do siebie. Jednak na zawsze połączyło nas wspólne dziecko. Z początku spotykaliśmy się nad jego grobem. Potem zaczęliśmy nad nim rozmawiać. Wyjaśniliśmy sobie to, co tylko się dało. Wtedy ujrzałam Ryszarda w innym świetle. Dostrzegłam w nim człowieka, który mnie bardzo kochał. Bardzo kochał nasze dziecko, ale nie sprostał moim oczekiwaniom. Postawiłam zbyt wysoką poprzeczkę. Zostałam sama. Wróciłam do pracy. Jak powiedziałam, stawiam mężczyznom zbyt wysoką poprzeczkę. Jedyną osobą, która prawie do niej dosięgała, był Ryszard. I tak już pozostało. Gdy zmarł, umarła moja wielka miłość. Z czasem ból przytępił się. Nauczyłam się jakoś z tym wszystkim żyć. Od szaleństwa wyratowało mnie malowanie. Okazało się, że nieźle mi to wychodzi. Zaczęłam wykorzystywać malowanie w mojej pracy terapeutycznej z innymi . I tak już zostało. To niezła terapia, dlatego tak namawiałam ciebie, abyś do niego wróciła. Zrobiło się bardzo późno. No, to teraz do łóżek. Wystarczy tych smutnych wynurzeń. Do jutra! ––
Następnego ranka Aniela przywitała Klarę z podkrążonymi oczami.
–– Źle wyglądasz, co się stało? –– Zaniepokoiła się Klara.
–– Myślę, że wywołałam duchy przeszłości. Wróciły męczące sny. Co chwilę budziłam się zlana potem. Wydawało mi się, że po pokoju chodzi Ryszard z Robertem. Przekręciłam kontakt i nikogo nie było. Tak było przez całą noc. Rozbolało mnie serce. Już zażyłam leki. Będzie dobrze. Dobrze kościół mówi, że nie wolno wywoływać duchów. –– zażartowała.
Kolejne dnie były znowu gorące. Aniela nie malowała. Leżała w cieniu i odpoczywała na leżaku, z tomem poezji na kolanach.
–– Ten Norwid jest naprawdę niezły. –– powiedziała do Klary. –– Przerósł swoje czasy. Nic dziwnego, że Ryszard go lubił. Jest trochę mroczny, trochę zagmatwany, jak …–– Aniela urwała w połowie zdania i zasnęła. Oddychała pytko i nierówno.
–– Niech sobie pośpi. Ostatnio bardzo źle wygląda. –– pomyślała z czułością Klara i uśmiechnęła się. Spojrzała na Anielę i dostrzegła na jej ustach lekki uśmiech, widać we śnie spotkało ją coś miłego.
Malowała długo. Zapamiętale machała pędzlem. Nie zauważyła, kiedy słońce zaczęło chować się za górę. Zrobiło się chłodniej i ciemnej.
–– Anielu! Zaraz będzie wieczór. Czas wstawać, śpiochu! –– krzyknęła w stronę leżaka. Nie usłyszała odpowiedzi, więc podeszła do starej kobiety i przyjrzała się jej . Na jej twarzy nadal gościł delikatny cień uśmiechu. Twarz miała kolor białej parafiny i zlewała się z kolorem włosów. Dotknęła jej ręki. Była zimna.

List w przestrzeń, jesień 2000r.

Wiem, że idiotyzmem jest pisanie do osoby, która odeszła z tego świata, ale nie mogę powstrzymać się i muszę się z Anielą jakoś pożegnać, a więc;

Kochana Anielu!

Przykro mi, że Twoje plany życiowe zostały odwołane, ale jeszcze bardziej przykro mi z powodu okoliczności odwołania. Opuściłaś mnie nagle, bez uprzedzenia. Po prostu pozwoliłaś mi nadal cieszyć się malowaniem i wycofałaś się po angielsku ( a może anielsku?). Czy tak robią przyjaciele? A przecież mówiłaś, że jesteś moją przyjaciółką. Z tego powodu jestem na Ciebie wściekła. Twoje odejście mnie zasmuciło i zmartwiło.
Jednak chciałam podzielić się z Tobą, gdziekolwiek jesteś, moimi refleksjami. Usłyszałam dziś bardzo mądre zdanie, pod którym mogłabym się podpisać. Może niedokładnie je przytoczę, ale myślę, że złapałam sens, a przecież o to chodzi; " z osobami, które kochamy możemy się zgadzać, albo nie. To tak jak z rodzicami. Jesteśmy na nich czasem wściekli, czasem wydają się nam żenujący, ale jak ich już nie ma , to czujemy smutek i dopiero wtedy inaczej ich postrzegamy. Wtedy zauważamy to, co za ich życia przesłaniały nam inne sprawy, że mieli wiele zalet i byli najważniejszymi osobami...”
Ja zawsze wiedziałam, że opatrzność stawia nam na drodze ludzi , aby ukierunkować nasze życie. Postawiła Ciebie na moje drodze też z jakiegoś powodu. Znałam Cię bardzo krótko, ale wystarczająco długo, aby wiedzieć ile miałaś zalet i że od razu stałaś się dla mnie kimś bardzo ważnym.
Odejście każdego człowieka pozostawia po sobie jakąś pustkę. Niby świat kręci się tak samo, ale dla każdego z nas nigdy już nie jest " tak samo". Ten wieczór, gdy odeszłaś, zaskoczył mnie. Myślę, że tak jak wszystkich, którzy Ciebie kochali. Zawsze zaskakuje nas śmierć obcych i bliskich. Z początku nie chce się wierzyć, że tak mogło się stać. Ale po pierwszym okresie niedowierzania i buntu, przychodzi świadomość nieuchronności losu. W końcu przecież modlimy się;"  bądź wola Twoja", a każdy  ludzki los kończy się śmiercią! Śmierć bywa różna; spokojne wygaśnięcie płomieni życia , a czasem nagłe zdmuchnięcie, tak jak w różnych tragicznych wypadkach, katastrofach.
Myślę, że wszystko w naszym świecie ma jakiś ukryty sens, o którym wie tylko Bóg. Może Twoja śmierć w tym dniu była po to, aby coś się zmieniło w moich relacjach z bliskimi ? Czas pokaże, jak spożytkuję kolejną lekcję. W moich myślach i sercu jest wielki zamęt. Mam też różnorodne, często przeciwstawne myśli. Jedną z nich jest ta, że gdy umiera po wielu latach po ukochanym bardzo kochająca kobieta, to być może otrzymała ona wielki dar. Dar spotkania w innym świecie ze swoją wielką miłością. Może to jakieś pocieszenie?
Nie wiem, czy mam prawo tak myśleć.  Bez względu na to, ile wątpliwości i sprzecznych myśli wypełnia mnie, te ostatnie dnie są czasem, w którym pozwoliłam sobie na zatrzymanie i zastanowienie się, co czuję. Oprócz smutku przepełnia mnie wiele pytań. Nie wiem, w jakim punkcie życia jestem. Co mogę zrobić, aby naprawić błędy? Nagle też zdałam sobie sprawę z tego ,jak wielkim i cudnym darem jest życie, z wszystkimi zakrętami, radościami i smutkami. Dobrze mieć choć jednego człowieka, którego się kocha. Dobrze mieć wokół siebie prawdziwie życzliwych ludzi Zrozumiałam też, iż wielkim darem jest przyjaźń. I za to dziękuję Bogu i wszystkim, których kocham! Pewnie po to, abym otrzymała tę lekcję, było Twoje odejście.
Dziękuję za to, że spotkałam Ciebie na swojej drodze. Dziękuję za wszystko, czego mnie nauczyłaś. Bardzo chciałabym kiedyś móc popatrzeć na ludzi i otaczający świat z taką miłością i życzliwością, z jaką Ty patrzyłaś. Żegnaj! Może gdzieś tam, kiedyś , w innej formie spotkamy się?” Klara


Spała twardym snem. Nagle przez zasłonę snu wdarł się świergot ptaków, a szczególnie jednego, wyjątkowo złośliwego. Gizela otworzyła oczy. Spojrzała w kierunku źródła dźwięków. Na parapecie okna siedział szary ptaszek i spoglądał na nią małymi, jak czarne główki od szpilek oczkami. Przekręcał głowę i świergotał.
Dziewczyna poruszyła głową, chcąc spojrzeć na wskazówki budzika. Spłoszony ruchem ptak, odleciał. Właśnie zastanawiała się, która to godzina, gdy usłyszała ciche pukanie. Do pokoju weszła Marlen. Coś powiedziała. Gizela zrozumiała, że woła ją na śniadanie. Szybko wskoczyła pod prysznic i za chwilę siedziała z Marlen i Paulem na tarasie przy ogrodowym stole. Z ekspresu unosił się mocny aromat świeżo zaparzonej kawy. Na środku złociły się świeże croissanty. Gizela szybko wypiła szklankę soku pomarańczowego, zagryzła rogalikiem nadzianym czekoladą, poprawiła grzanką z miodem. Posiłek zakończyła filiżanką mocnej kawy. Syta, czekała na Sergieja, przeglądając pamiętnik matki.


Z rozmyślań wyrwał ją wesoły głos.
_ Bonjour, zdrastujtie, dzień dobry! – i zza kamiennego domku wyłonił się Siergiej.
–– Jesteś gotowa na wycieczkę? –– Zapytał Gizelę , podchodząc do Marlen i Paula.
Szybko przywitał się z nimi cmoknięciem w oba policzki i podszedł do Gizeli. Nachylił się nad nią. Znowu poczuła świeży zapach męskiej wody kolońskiej i dobrego mydła.
–– Jak się czujesz? Jak spałaś? –– patrzył w jej oczy i musnął suchymi ustami miękki policzek dziewczyny.
–– Pachniesz, jak wszystkie kwiaty w tym ogrodzie! –– wymruczał i uśmiechnął się, a Gizela poczuła się zażenowana. Coś było w tym mężczyźnie, co nie pozwalało jej na spokój, gdy przebywał niebezpiecznie blisko.
–– Świetnie spałam. Czuję się bardzo dobrze. Możemy jechać. –– Terkotała Gizela i jak oparzona zerwała się z fotela . W tym momencie stuknęła głową o schylone jeszcze czoło Siergieja. Cios był silny. Poczuła ból. Zamroczyło ją. Usiadła z powrotem na fotelu. Siergiej też trzymał się za czoło.
–– Nie tak bystro ! Auu ! –– powstrzymał dziewczynę. –– Powoli. Wolniej jedziesz, dalej budziesz, jak mówiła moja babcia. Pewnie powiedziałaby, że jesteś w gorącej wodzie kąpana.
–– Jak ci się nie podoba, to nie patrz. –– prychnęła niegrzecznie.
Siergiej chwilę jej się przyglądał, a później roześmiał się.
–– Pięknie z tą złością wyglądasz. Chciałbym Cię taką namalować –– powiedział poważnie.
Gizela skapitulowała. Grzecznie wstała z fotela, zabrała okulary przeciwsłoneczne, kapelusz. Torebkę przerzuciła przez ramię i stanęła o bok Marlen.
–– Gotowa? –– upewnił się mężczyzna. –– Wot pajdiom! –– powiedział do Gizeli i skierował się do bramy. Gizela bez słowa, posłusznie poszła za nim.
Jechali wiejskimi drogami , wijącymi się w zielonym krajobrazie francuskich łąk. Poranek był rześki. Powietrze jeszcze nie obezwładniało letnim żarem. Kilkanaście kilometrów drogi minęło bardzo szybko. Tym razem zastali drzwi bazyliki otwarte. Bogato rzeźbiony portal zachęcał do zwiedzania. Piaskowe ściany tonęły w powodzi porannego słońca. Gizela ostrożnie stawiała stopy na wypukłych, wyszczerbionych zębem czasu kamieniach posadzki. Obserwowała swój cień płynący obok cienia Siergieja. W jakiś sposób cienie pasowały do siebie i wydawały się odbiciem pary bardzo bliskich ludzi.
Weszli przez potężne, okute drzwi do ciemnego, zimnego wnętrza kościoła. Gizela zatrzymała się, chcąc przyzwyczaić oczy do półmroku. Surowe wnętrze zaskoczyło ją.
W głównej nawie widniało niewiele ozdób. Najbogatszymi z nich były niewielkie, oprawione w okrągłe, złocone ramy obrazy przedstawiające drogę krzyżową. Wyglądały, jak duże medaliony i ożywiały surowość ścian. Średniowieczne figury świętych spoglądały na nich z niszy umieszczonych w gotyckich filarach, podtrzymujących sklepienie. Ściany zdobiły czerwone i niebieskie chorągwie z wymalowanymi na nich białymi gołębicami i złotymi monstrancjami.
Gizela usiadła w potężnej, dębowej ławie. Zamknęła oczy. Pogrążyła się w modlitwie. Chłonęła atmosferę bazyliki. Zdawało jej się, że nagle obok na ławce pojawiła się Klara i z aprobatą uśmiechnęła się do córki , zadowolona z miejsca, w którym się znalazła.
–– Mądra mała. –– usłyszała w głowie jej szept. –– Dobrze zrobiłaś, że przyjechałaś tutaj i odważyłaś się poznać rodzinę ojca. Czasem z brzydkich nasion wyrastają piękne kwiaty.
Czerp całymi garściami z nowych doświadczeń, a może coś z tego zbudujesz. Ale pamiętaj, nie zawsze to piękne, co się świeci! –– usłyszała i otworzyła oczy.
Wiedziała, że to niemożliwe, aby usnęła. Poczuła się nieswojo. Spojrzała w bok. Na małym, bocznym ołtarzu stała Madonna ubrana w atłasową, biało-błękitną sukienkę. Na głowie jej i Dzieciątka widniała korona. Uśmiechała się. I Gizeli nagle zaczęło wydawać się, że lekko zmrużone oczy Madonny patrzą na nią kpiąco.
Nagle poczuła na swoim ramieniu dotyk dłoni. Wystraszyła się.
–– I co, już jesteś gotowa do wyjścia? Pięknie tu. Popatrz jakie piękne witraże. Są bardzo stare. Bazylikę od dawna remontują. Zdawało się, że popadnie w ruinę, a tu niespodzianka. Kilkanaście lat temu znalazły się pieniądze i prace trwają dalej. Jest coraz piękniejsza. Papież Jan Paweł II koronował Matkę Boską z Aviot. Stąd te złote korony. –– usłyszała
Nasyceni pięknem starego kościoła postanowili wrócić do Montmedy, gdy zegar na kościelnej wieży wybijał południe.
Paul właśnie kończył prace w ogrodzie. Marlen zmieniała pościel i porządkowała wnętrze domu. Wielki gar z zupą bulgotał na kuchence. Grzanki dopiekały się w piekarniku.
Przed domkiem, w cieniu starych drzew falowały brzegi obrusa, przypiętego do ogrodowego stołu kolorowymi klipsami.
–– Cudny obrazek letniska , jak z obrazu impresjonistów. –– powiedziała Gizela. –– Brakuje tylko pań w długich , jasnych sukniach z kapeluszami ozdobionych kwiatami i panów w melonikach. ––
–– Masz rację, jest malarsko ! – zachwycił się Siergiej i uścisnął dłoń dziewczyny.
Chętnie usiedli na ogrodowej ławie w przyjemnie orzeźwiającym cieniu platanu, odpoczywając po południowym skwarze drogi. Obiad smakował wyśmienicie. Lody i kawa były jego smacznym ukoronowaniem.
Gizeli lekko szumiało w głowie. Pomyślała sobie, że w taki upał zimne piwo przed obiadem, mimo iż z początku dobrze gasiło pragnienie, nie było najlepszym pomysłem. Mimo tego świat zaczął wydawać się jej piękny, jak nigdy, a Siergiej wyjątkowo interesującym mężczyzną. Gdy ponowił poranną propozycję, że chętnie by ją sportretował, wyraziła na to zgodę. Propozycja była bezpieczna, bo przecież tego wieczoru wyjeżdżali do Ruette, a Siergiej pozostawał w Montmedy. Co jej szkodziło zgodzić się?

* * *

–– Dzień dobry moja mała wnuczka ! –– Nina stała na progu domu i obejmowała Gizelę tak mocno, jakby jej nie widziała co najmniej rok.
–– Dziecinko, jak ja bardzo za tobą tęskniła. Wy mieli być w Ruette na midi, a już la nuit. Ja stara , to miała duży stres, że coś tam złego było. Oj Marlen i Paul ! Ja dużo będę na nich krzyczeć! Niegrzeczni bardzo! –– powiedziała do Gizeli i już podeszła do samochodu, w którym siedzieli winowajcy. Gizela pomachała im ręką i weszła do domu. Babka jeszcze chwilę stała obok samochodu, rozmawiając z Paulem.
–– Tu es fatiguée ? –– zapytała wnuczkę po powrocie.
–– Nie babciu, tylko trochę jestem zmęczona. Chętnie przegryzę kromkę chleba. Trochę zgłodniałam. –– odpowiedziała.
–– Paul mówił, że ty dużo jeździła i oglądała, to i zmęczona jesteś. Ja w cytadeli w Montmedy była jeszcze z twój dziadek. To było dużo razy, bo dziadek w każda niedziela lubił brać swój samochód i mówił, aby ja naszykowała do koszyka chleb, masło, pomidor, ogórek i fromage. Czasem ja też dawała ciasto, oranżada i my jechali na ekskursją. My jechali nad la mer, nad taka mniejsza woda, jak ona się nazywa? Taka większa staw?.... A , jezioro! Oj ta moja pamięć ! Dzieci bardzo lubili takie l'excursion. Jak dzieci już pożenili się, to my jeździli z siostra dziadek i jej mąż. To było dawno. Było dobrze. Twój dziadek był taki dobry mąż. Był grzeczny mężczyzna. On wiele lat pracował w kopalnia na Francja. Cały dzień go w domu nie było. Wracał na la nuit. le dimanche nigdy nie był na kopalnia. Tylko w domu z dziećmi, czy na l'excursion – Nina krzątała się w kuchni, cały czas rozmawiając z wnuczką.
–– Babciu, a jak poznałaś dziadka? –– zapytała Gizela.
–– Jak opowiadałam już Tobie, ja go poznała u ta państwo, gdzie ja służyła. –– zaczęła swoją opowieść Nina.

Rok 1945, Niemcy

Pani Elizabeth wstała tego dnia wyjątkowo niezadowolona. Bolała ją głowa. Nie wyspała się na papilotach, które ta „Polka – Nina” znowu bardzo źle zawinęła.
–– Muszę jej dokręcić śrubę! – pomyślała. Przypomniała sobie, co mówiła jej niedawno Ursula, najlepsza przyjaciółka i powiernica wszystkich najskrytszych tajemnic.
–– Za dużo pozwalasz tej Ninie. Co to za porządki, aby niewolnica miała wychodne i kieszonkowe! Te Słowianki są stworzone do posług. Taka Polka powinna być zadowolona, że ma gdzie służyć. Ma dach nad głową, swój pokój i jedzenie, jak państwo. A przecież jest wojna i nie można wszystkiego kupić, szczególnie w ostatnim okresie. Dobrze, że Kurt tego nie widzi, bo miałby do ciebie żal, że jej pobratymcy do niego strzelają, a ty traktujesz Ninę, jakby była takim samym człowiekiem, jak my wszyscy. Mój Johan na każdej przepustce opowiada o bandytach, którzy polują na nich jak na zwierzynę. W każdym lesie jest ich co niemiara. Nie stosują żadnych zasad. Johan dużo mówił mi o konwencjach, zasadach wojennych, ale wiesz, że takie rzeczy się mnie nie trzymają. Zresztą po co? Bandyta jest bandytą i tyle. Mówię ci , weź się w garść i trzymaj krótko tę małą. –– zakończyła Ursula.
Elizabeth nie traciła dłużej czasu na rozmyślania, tylko szybko zarzuciła na siebie ciepły szlafrok, bo mimo wiosny temperatura w mieszkaniu nie sprzyjała negliżowi. Poszła do kuchni, obok której w małej służbówce mieszkała Nina. Dziewczyna już od dawna była na nogach. Pod blachą kuchni buzował ogień. Na stole stały świeżo upieczone bułeczki.
Wyfroterowana podłoga miała ostry zapach terpentyny, który mieszał się ze słodkim aromatem ciasta. Jednak nawet czystość panująca wokół nie poprawiła humoru pani domu.
––Gut morgen! –– przywitała dziewczynę. Długo tłumaczyła jej, że tego dnia przyjeżdża pan Kurt i wieczorem z tej okazji zapraszają do siebie paru znajomych oficerów z żonami. Fer stein? – zapytała w końcu marszcząc czoło.
Ja ! – odpowiedział Nina jednym z niewielu znanych jej słów, bo pomimo wielu lat spędzonych w domu Heidrrichów niewiele nauczyła się mówić. Owszem, trochę z tego chropowatego, szczekającego języka rozumiała, jednak świadomie nim nie mówiła. W ten sposób było jej dużo łatwiej, mimo iż pani Elizabeth uważała, że jest ona wyjątkowo tępą kobietą. Nie wyrzucała jej od siebie z uwagi na jej wspaniałe wypieki i talent kuchenny. Nina nie raz błogosławiła w myślach Barbarę Kotlińską, u której w Wilnie służyła do chwili, gdy zatrzymana na ulicy została w bydlęcym wagonie wywieziona do pracy w głąb Niemiec.
To Kotlińska uchyliła jej rąbka tajemnicy sztuki kulinarnej i tajniki kuchenne przestały być dla niej obce. U Kotlińskiej ukrywała się, o parodio, przed wywózką do Niemiec. Przecież gościła ona u siebie wiele osób chwalących się koneksjami u Niemców. Już parę razy Kotlińska wybroniła ją, jednak wszystko miało swój koniec. I w końcu nie udało się.
–– Nina arbajt na hause ! Michael arbajt na hause ! – usłyszała ciepły, męski głos i do kuchni wszedł młody mężczyzna ubrany w uniform koloru khaki . Nina przyglądnęła się młodzianowi. Był średniego wzrostu młodym człowiekiem, o sympatycznej twarzy i miłym uśmiechu .Jego kręte, krótko przystrzyżone, rudawe włosy przylegały do skóry. Twarz miał bardzo szczupłą, starannie wygoloną z wielkimi, szarymi oczami .
Uniform pozbawiony był naszywek i dystynkcji. Mógł spokojnie uchodzić za skromną cywilną odzież.
Nina nie odpowiedziała chłopakowi. Odwróciła się do pieca i spokojnie mieszając w garnkach doczekała się wejścia do kuchni pani domu, która przydzieliła Michaelowi odpowiednie zajęcie.

Wieczór przebiegał bardzo dobrze. Potrawy przygotowane przez Ninę cieszyły się powodzeniem. Towarzystwo było już dobrze podchmielone. Śpiewało modne, niemieckie piosenki. Przerzucało się dowcipami na temat Żydów i Polaków. Panowie porozpinali mundury, panie coraz częściej wychodziły do toalety, aby poprawić makijaż, a szczególnie podmalować czerwone usta szminką, która znikała z ust przy kolejnym smacznym kąsku. Michael przebrany w odpowiedni strój, w białych rękawiczkach pomagał podawać Ninie do stołu, gdy nagle światło zaczęło migać i zawyła syrena. Towarzystwo zamarło, a po chwili ktoś krzyknął, aby schodzić do schronu. Gdy Nina przy drzwiach starała się szybko podawać okrycia wychodzącym paniom, Elizabeth Heindrrich pochyliła się do niej i wysyczała w ucho, że schron jest tylko dla Niemców. I dodała, że Nina z Michaelem mają pozostać w mieszkaniu i pilnować , by żadni bandyci w czasie ich nieobecności niczego nie powynosili.
Chwilę po wyjściu Niemców usłyszeli ostry, narastający warkot, a za nim dziwny gwizd i nagle powietrze zalała fala narastającego huku wybuchów. Dom zatrząsł się. Zgasło światło. Szyby wypadły z okien. Na zewnątrz rozpoczęło się piekło. Raz za razem wybuchały gdzieś na zewnątrz bomby. Nina wślizgnęła się pod dębowy stół, skuliła zakrywając rękami głowę i uszy. Obok poczuła ciepło drugiego człowieka. To Michael również w tym miejscu szukał schronienia. Trwali w tym ciemnym piekle, rozjaśnianym raz za razem oślepiającymi rozbłyskami. W końcu w pokoju zrobiło się jasno. To od licznych, okolicznych pożarów. I gdy myśleli, że już po nalocie, powietrze znowu rozdarł warkot, świst i dom zatrząsł się. Wokoło leciały jakieś cegły, tynk, szkło. Stół odrzucony pod przeciwległą ścianę przestał dawać schronienie. Michael złapał Ninę za rękę i zaczęli biec w stronę wyjścia. Słyszeli jak za nimi przewracają się meble, spadają belki. Całe szczęście , że drzwi stały otworem, a oni pobiegli po schodach, które trzęsły się i ruszały, jakby były powieszone na linie. Biegli w dół, oby być jak najdalej od tej murowanej pułapki.
Nagle, prawie już na parterze Nina poczuła, że stopnie uciekają spod jej stóp, coś uderza ją w głowę. Machinalnie wypuściła rękę Michaela i wpadła w czerń. Obudził ją ostry ból kolana. Prawą nogę miała podrapaną, przygniecioną paroma cegłami, ale poza bólem czoła, z którego sączyła się cienka strużka krwi i rozbitego kolana czuła się dobrze. Wokoło szalał pożar kamienicy, w której dotychczas mieszkała. Nie widziała nigdzie Michaela. Nagle wystraszyła się, że mógł zginąć i zatęskniła za szarymi, dobrymi oczami. Irracjonalnie poczuła, że ten obcy mężczyzna stał się dla niej bardzo ważny. Wydostała się spod gruzu i utykając oraz rozmazując krew, , spływającą jej na oczy, zaczęła wołać chłopaka.
–– Michael! Michael! Michael! –––
Strach ogłuszył ją. Biegła pomiędzy palącymi się kikutami domów, omijając wielkie leje i kupy cegieł i nie słyszała powracających samolotów, wybuchających dalej bomb.
Nina była w tej chwili jedynie wołaniem – Michael! –
Nagle z wielkiej kupy gruzów usłyszała głośne –– Nina! – Podbiegła do cegieł. Rozdrapywała kopiec, odrzucała porozbijane cegły i grube kawały tynku i zaprawy. W końcu dokopała się do piwnicznego okienka. Z otworu wystawała męska ręką.
Kolejne dnie zapamiętała jak rozmazane, pourywane kadry starego filmu. Michael opiekował się nią, gdy krążyli miedzy gruzami, chowali się w pustych czarnych czeluściach cudzych piwnic, a potem szli przed siebie, byle dalej na zachód. Po paru dniach pojawiły się inne mundury, inne czołgi i zrozumieli, że to już koniec ich poniewierki. Michael zabrał ją ze sobą do Belgii. Obiecał, że tam, w rodzinnej wiosce ożeni się z nią w katolickim kościele.
Jak przez mgłę pamięta długą podróż do Belgii, a później mały domek rodziców Michaela i ich wielką radość, że syn wrócił cały i zdrowy oraz równie olbrzymią rozpacz, że synowa pochodzi z kraju, o którym nawet nie słyszeli.
Nina od razu postawiła warunek, że muszą zamieszkać osobno, bo nie będzie w stanie dzielić kuchni z ruchliwą i gadatliwą matką Michaela. Jednak na początek musiała zamieszkać z teściami, znosić ich zaciekawione, podejrzliwe spojrzenia, kręcenie głową nad polskimi potrawami, które były tak inne niż belgijskie. Jedynie pierogami zaimponowała surowej teściowej i swoją niewzruszoną katolicką wiarą. Do ślubu poszła w pożółkłej sukni teściowej, wyciągniętej ze starego kufra. Pokryty grubą warstwą kurzu, zapomniany stał od dawna na strychu, mieszczącym się pod dachem ,nad sypialnią teściów. Suknia wymagała poprawek, bo teściowa była kobietą niską i krępą. Nina sama poradziła sobie z szyciem, czym zdobyła kolejne uznanie w oczach Jeanette, bo tak miała na imię matka Michaela. Teść Jean Baptist od samego początku przyglądał się synowej z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Obserwował Ninę spod mocno naciągniętego na czoło ronda starego filcowego kapelusza, z którym nie rozstawał się przez cały dzień . Szare oczy , które do złudzenia przypominały oczy Michaela, wodziły za Niną, a z nieodłącznej fajki, zwisającej z kącika ust, co chwilę wyskakiwało kółko białego, aromatycznego dymu. W przeciwieństwie do swojej żony był człowiekiem małomównym, zrównoważonym. Pracowita synowa od razu spodobała się Jean Baptyście. Jej wschodnia, razowa uroda dawała gwarancję zdrowego i urodziwego potomstwa. Tak, o takiej żonie dla syna myślał. Szybkość, z jaką Nina starała się opanować język francuski zaimponowała mu. Już w pierwszym miesiącu Nina zdobyła się na samodzielne wyjście do sklepu i zrobienie zakupów. Uznał więc, że sprawa załatwiona i nie ma co dłużej podejrzliwie przyglądać się synowej. Trzeba dać nowej rodzinie potrzebną pomoc w postaci odłożonych pieniędzy na zakup zrujnowanego starego domu. Michael dołożył do pieniędzy ojca swoje wcześniej odłożone grosze, które z czasem uzbierał w całkiem ładną sumkę, bo był oszczędny i nie wydawał na, jak to mówił, żadne głupoty i zakupił malutki stary domek, wciśnięty pomiędzy dwa inne i przylegający do nich dwoma ścianami. Wymurował nowy komin, bo stary lada moment mógł się zawalić, podłączył do niego kuchenkę z nową wierzchnią blachą , fajerkami i duchówką, aby było na czym gotować posiłki. W pokoju przylegającym do zrujnowanych schodów postawił stare małżeńskie łóżko, w którym na nowo wypchanym słomą sienniku począł pierworodnego syna. Powoli wyremontował dom. Z czasem uwili w nim z Niną prawdziwie przytulne rodzinne gniazdo.
Łagodny charakter Michaela pomógł Ninie spędzić z nim 65 lat w obcym kraju, który z czasem stał się jej własnym. Wychowała dzieci na Belgów. Gotowała, prowadziła dom, dbała o męża. Michael początkowo pracował we francuskiej kopalni , a po przejściu na emeryturę spędzał szczęśliwe, spokojne dnie u boku Niny. Ani razu nie żałował swojej decyzji pojęcia za żonę cudzoziemki.

–– Tak sobie myślę, że Pan Bóg postawił was na jednej drodze, abyście nawzajem dali sobie dużo szczęścia. –– skomentowała opowiadanie Gizela. –– Za cierpienie otrzymaliście nagrodę.
–– Muszę zdradzić tobie sekret. Ja w Niemcach modliła się, aby dostać dobra mąż. Nie zależało mi aby była ładna. Moja mamusia zawsze mówiła „ Nina z ładnej miski się nie najesz”. I ja pamiętała te słowa. Michael miał dobre oczy i jak nimi popatrzył na mnie, to ja wiedziała, że z nim tylko dobre życie. I takie miałam. Byłam szczęśliwa. Twój dziadek zawsze był uważający na mnie. Nawet w ostatniej chwili. –– w oczach Niny pojawiły się łzy.
–– Nie chcę ciebie ranić, ale może opowiesz, jak zmarł dziadek? — Gizela przytuliła się do Niny i zaglądnęła jej w oczy.
–– Ja wiem, że ty nie chcesz mi dać ból. Widzisz, trochę czasu minęło, a jeszcze boli. Ja stara babka jestem, a serce boli, jakbym dwadzieścia lat miała i tęsknota co dzień to większa.
Ja wiem, że gdyby Michael trochę mniej był za mną, trochę mniej uważał na moją wygodę, to może jeszcze jego nogi nosiłyby go po świecie... –– Nina zamyśliła się i zaczęła opowieść.
–– Była jesień, parę lat temu. Twój Grand Papa trochę pracował na nasz ogród. On powinien mieć mniej robota. I ja na niego krzyczała, aby do domu szedł, ale on śmiał się i mówił, że zima przychodzi i ogród trzeba préparer. W nocy ja spała , bo le médicament wzięła, a on chyba po tej robocie spać nie mógł i poszedł na la cuisine napić się woda. Jak wchodził na etaż, to upadł w tył na kamienne schody. Rozbił swoja głowa. Na czterech wszedł do nasz la chambre i nie chciał mnie zbudzić. On cichutko położył się na swoja strona łóżko. I ja nie wiem jak długo on w tym łóżku tak leżał. Jak ja się do toaleta zbudziła, dotknęła swoja noga jego stopa, to ona była zimna jak la glace. Ja zrobiła światło. Cała kołdra była w krew. Michael nie miał przytomność. Ja wezwała swój lekarz, on zawiózł Michael do klinik i właśnie tam mój mąż zmarł. Ja została sama stara babka. Ja mam dobre, one do mnie przychodzą, ale wszystkie mają swoje życie. A ja została jak ta sierota. Bóg twierdzi, że jeszcze nie czas na mnie, abym pukała do drzwi nieba. Jeszcze nie zrobił mi rezerwacji na miejsce w kolejce u Święty Piotr. Bóg wie, co robi, bo jakby ja już była w niebie, to moja wnuczka Gizel ja oglądałaby z wysoka i nie mogła jej objąć. —
–– Ja też się cieszę, że mogę ciebie obejmować. Cieszę się, że poznałam moją trzecią babcię –– „la grand-mère”. Tego wieczora, będąc już w swoim pokoju Gizela wróciła do zeszytu Klary.


Zapiski Klary, rok 2003


Miłość ma wiele imion. Miłość ma wiele postaci. Czy miłość może człowieka pętać i zniewalać? Czy może odbierać rozum?
Zastanawiam się nad tym, czy aby zawsze miłość jest darem. Czasem wydaje mi się, że nic tak nie rani, jak złe słowa, które wypowiada nasz ukochany. Nikt mnie tak nie jest w stanie dotknąć, jak człowiek, którego kocham. Może, więc najszczęśliwszymi ludźmi są ci, którzy nigdy nie poznali tego uczucia? Jakby wyglądało moje życie, gdybym nigdy nie spotkała Wojtka? Nigdy go nie pokochała? Z pewnością byłabym bardziej wolna. Ale również o tyle odczuć uboższa. Nigdy nie oglądałabym świata, fruwając jak ptak pod chmurami. Nigdy nie czułabym tego niesamowitego drżenia wewnętrznego, słodkiego, radosnego smutku, wzruszenia, słodkiej niemocy i bezustannego myślenia o ukochanym. Przez chwilę, gdy mam świadomość miłości, czuję się wybrana spośród wszystkich kobiet. Ale również myślę, że to niewola, a brak miłości to właśnie wolność. A jednak nie potrafię zdecydować się na odrzucenie miłości. Czyli nie jestem gotowa na życie bez pęt? Czy może jestem strasznym tchórzem, obawiającym się, że nie zniosę bólu i cierpienia, jakie wyskoczy z pustego łóżka, pustej szafy po ubraniach, pustego fotela… Płacę bardzo wysoką cenę za dobrowolne poddanie się miłości. Bo wolność dla mnie jest bardzo ważna. Ale z mojej postawy wynika, że nie najważniejsza.
Czasem przyglądam się kobietom po pięćdziesiątce, które na siłę starają się ubierać jak nastolatki, czesać jak nastolatki. Nieporadnie używają żargonu młodzieżowego i zalotnie patrzą na młodych mężczyzn, starając się zdobyć ich względy. Te, które przesadzają z pasją odmładzania, są zazwyczaj zgorzkniałe i niezadowolone z życia. Nie pomoże im krótka kiecka, bo o młodości świadczy nie figura, stan zdrowia, ale młode, świeże wnętrze, otwarty umysł, pogoda ducha. Żal mi tych starych nastolatek, dla których wartość kobiety liczy się wtedy, gdy obok niej jest życiowy partner. Często swoją zachłannością na usidlenie samca już na wstępie płoszą faceta, który być może chętnie uwiłby z nimi gniazdko, ale w swoim tempie, na swoich zasadach. I cierpią, gdy po raz kolejny zostają porzucone, odtrącone, a same do tego doprowadziły, swoją pazernością na meblowanie wspólnego mieszkania po pierwszej nocy z facetem. Czy ja jestem taka sama, równie żałosna? Czy też powstrzymuje mnie lęk przed nowym, czyli innym życiem? A może Wojtek jest jakimś narkotykiem, a ja nie zdając sobie w pełni z tego sprawę z biegiem lat uzależniłam się i tylko może pomóc terapia odwykowa? A może ja jestem strasznie głupia, starając się zrozumieć miłość? Bo albo się kogoś kocha, albo nie. I ten kto kocha bezwarunkowo, po prostu jest mądry?...


Pamiętnik Klary, bez daty



Pogasły wszystkie lampy. Miasto zanurzyło się w nocy, jak w czeluściach olbrzymiego kałamarza. Świat wydawał się być zanurzony w czerni, jakby z olbrzymiego komina wygarnięto górę sadzy i przysypano nią drzewa, domy, drogi. Klara szybko poczuła się senna. Powrót z Brzózek bardzo ją zmęczył. W ciągu jednego dnia pojechali z Wojtkiem do Brzózek i wrócili z powrotem do domu. Klarze bardzo zależało, aby odprowadzić Anielę na mały cmentarzyk, a nie chciała nocować poza domem. Brzózki bez Anieli były straszliwie puste.
Przed zaśnięciem myślała o Anieli, jej pogmatwanym życiu i pogodzie ducha jaką miała, mimo przeżytych tragedii.
Usnęła. Znalazła się w pokoju, w Anielinie. Był jasny, słoneczny dzień. Otwarte okno wpuszczało do wnętrza ogromną strugę słonecznych promieni. Kryształowa lampa u powały zakołysała się, a wpadające promienie rozszczepiły, w kręcących się kryształach i pokój utonął w kolorowej tęczy. Klara zsunęła stopę z łóżka, na którym leżała i poszła w kierunku wirującej tęczy. Coś ją do tej barwnej karuzeli przyciągało. Nagle zobaczyła, że nie jest sama. Obok niej stoi Aniela. Miała rozpuszczone, białe włosy, wśród których dostrzegła czerwone, dojrzałe wiśnie. Owoce zwisały jej z uszu, okalały smukłą szyję. Tiulowa, długa suknia, miękko otulająca jej postać, też przybrana była bordowymi kulami wiśni.
Aniela wyciągnęła do Klary rękę i uśmiechnęła się szeroko.
–– Witaj moja droga! –– powiedziała. –– Cieszę się, że znowu mnie odwiedziłaś. Przecież nie skończyłyśmy lekcji malowania. Zobacz, jak pięknie mi w tych wiśniach. Od kiedy pierwszy raz, jako mała dziewczynka włożyłam wiśnie w uszy, zakochałam się w ich kolorze, formie i liczbie. Dwójka, to dla mnie szczęśliwa liczba. Lubię rzeczy parzyste. Przynoszą szczęście. Dwie nogi do tańczenia. Dwie ręce do malowania. Dwoje uszu do słuchania śpiewu słowika. Dwie piersi do wykarmienia dzieci. Szczęście w pojedynkę, jest tylko połowiczne. Pełne może być tylko w parze. Teraz jestem szczęśliwa. Tańczę, śpiewam i maluję w duecie. Chodź, coś ci pokażę. Zobacz, skąd mam te cudne wiśnie. Wczoraj odkryłam piękny ogród. Tańczyłam na łące. Kręciłam piruety, biegałam, nagle usłyszałam koncert słowików. Był delikatny i cichy. Pobiegłam w tamtym kierunku. Biegłam, biegłam, aż dotarłam do ogrodu. Przy bocznej bramie czekało na mnie drzewo, oblepione mnóstwem wiśni. Chodź, chcę ci pokazać ogród. ––
Klara dotknęła ręki Anieli. Poczuła w dłoni aksamitnie miękkie, wąskie palce, przypominające gładkością pióra ptaka. A wtedy zobaczyła ogród i dziwne, pastelowe drzewo.
–– Do dzieła Klaro! Maluj! Całą duszą! Całym sercem! Jesteś gotowa! –– usłyszała.
Ranek przywitał ją chłodem. Wstała bardzo wcześnie. Czuła w sobie spokój. Zastanawiała się nad snem. Obraz jego w pamięci Klary był lekko rozmyty. Niewiele z niego zostało. Jednak ten mały urywek, który utkwił w pamięci, przytłumił żal po Anieli i zmusił Klarę do sięgnięcia po pędzle.
Zza horyzontu wychodziło słońce. Dzień zapowiadał się słonecznie. Był niedzielny poranek. Klara spojrzała na łóżko. Wojciech spał smacznie, lekko pochrapując. Leżał na wznak. Twarz jego była gładka, wypogodzona. Znikła pionowa zmarszczka, której tak nie lubiła, bo zjawiała się w chwili, gdy był niezadowolony i zdenerwowany. Wygładzona twarz przypominała jej oblicze Wojtka, z chwili, gdy go pokochała, gdy ją zauroczył.
Na palcach wyszła z sypialni. W dawnym pokoju Gizeli stały rozstawione sztalugi. Przywiozła je z Anielina. Były pamiątką po Anieli. Postawiła na sztalugach blejtram i powoli zaczęła przygotowywać go do malowania.
W głowie miała słowa Anieli. Czuła potrzebę przeniesienia na płótno sennego obrazu. Gdy podkład wysechł, wzięła do ręki ołówek i zaczęła rysować pień drzewa.



–– Gizela! Masz gościa ! –– usłyszała głos babki, dobiegający z parteru. Siedziała na dywaniku pod łóżkiem, oglądając stare fotografie. Ociągając się, niechętnie podniosła się z podłogi. Wygładziła koszulową bluzę i wolno zeszła na werandę, na której Siergiej rozparty w ratanowym fotelu wyraźnie czarował starą kobietę.
–– O, widzę, że już świetnie się poznaliście! Skąd tu się wziąłeś? Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? –– przywitała ich kąśliwie.
–– O, widzę, że panienka ma dziś nienajlepszy humor! –– wpadł w podobny ton Siergiej. –– A zgadnij, skąd miałem adres?
–– O, widzę, że padła kosa na kamień! –– skwitowała Nina, mimowolnie rozładowując napięcie. Poskutkowało. Roześmieli się.
–– Wymieniliśmy się z Marlen numerami telefonów. Po prostu do niej zadzwoniłem i powiedziała, gdzie mam ciebie szukać. Przypominam, że przyrzekłaś mi pozowanie. Właśnie przyjechałem zapytać , jakie masz w najbliższych dniach plany?
–– Mam ochotę pojechać na linię Maginota, tę koło Montmedy. Obiecałeś pokazać mi parę bunkrów. Możemy połączyć to z pozowaniem . Jak masz czas dzisiaj, to weź ze sobą szkicownik. ––
–– Jak będziecie dziś jechać w stronę Montmedy to chciałabym , abyście wstąpili do Marlen i Paula. Oni dziś do mnie telefone. Oni jadą do Juliette i Piera po miel. Chcą porozmawiać o ekskursją do Juliette. Jak ty chcesz, to oni ciebie zabiorą, abyś zobaczyła jak wyjmuje się miel z maison pszczół. –– zaproponowała babka .
Gizeli bardzo spodobał się pomysł wyciągania miodu. Nigdy nie widziała, jak to się robi. Wycieczka z Siergiejem też miała swój urok. Gizela polubiła jazdę motorem. Zawsze lubiła wycieczki rowerowe, kiedy wiatr rozwiewał jej włosy, gdy czuła na skórze muśnięcia wiatru, gdy wdychała zapachy rosnących wokół roślin. Jazda motorem była stokroć wspanialsza.
Pofałdowany teren pogranicza z Francją, porośnięty lasami, łąkami oraz pastwiskami był wspaniałą trasą motocyklową. Na motorze nie czuć było żaru letniego popołudnia, natomiast dochodziły do niej zapachy rozgrzanej leśnej ściółki, żywicy, kwiatów porastających kolorowe łąki. Wszystkie te letnie zapachy, pomieszane z wodą toaletową Siergieja, odurzały. Jechali bocznymi drogami, delektując się wspaniałymi widokami. Przytulona do szerokich pleców Siergieja, znowu poczuła się bezpieczna i szczęśliwa. Odwróciła głowę w bok i przytuliła policzek do jego skórzanej kurtki. W tym momencie mężczyzna musiał chyba wyczuć nastrój Gizeli, bo oderwał rękę od kierownicy i czule pogładził dłonie dziewczyny, obejmujące go w pasie.
Zadrżała i wystraszyła się tej rodzącej się bliskości, ale nie była w stanie odebrać sobie odrobinki przyjemności, którą dawało wsparcie o gładki kawałek skórzanej kurtki. Trwała więc dalej mocno przytulona do motocyklisty, starając się zatrzymać w pamięci nastrój, zapach i ciepło ciała mężczyzny.
Po jakimś czasie na horyzoncie, w zieleni drzew dostrzegała Gizela wyłaniające się charakterystyczne dwie wieże. Podjeżdżali do Montmedy. Galeria była otwarta. W środku siedziała jakaś piękna brunetka.
–– Zdrastwuj Siergiej ! – powiedziała z ciepłym uśmiechem wstając z krzesła.
–– Priwiet ! –– odpowiedział mężczyzna podchodząc do dziewczyny i całując ją w policzek.
–– To Olga, a eta Gizel ! –– dokonał prezentacji. Olga podała dłoń, która była wiotka i delikatna. Gizela pomyślała, że woli mocniejsze uściski dłoni , bardziej zdecydowane, które dużo mówią o charakterze. Gdyby w tej chwili miała na podstawie uścisku określić charakter kobiety, oszacowałaby ją jako miękką, słabą istotę, często zmieniającą swoje zdanie.
Olga, jakby wyczuwając myśli Gizeli, delikatnie wyciągnęła swoją dłoń , obciągnęła długa, prostą spódnicę i z powrotem usiadła na krześle.
–– Przepraszam na minuteczku, muszę omówić z Olgą nasze interesy. –– powiedział Siergiej do Gizeli. Pochylił się nad piękną kobietą i wyszeptał jej coś do ucha. Wdzięcznym, kocim ruchem podniosła się z krzesła i poszła na zaplecze za mężczyzną. Gizela w jednej chwili pozazdrościła dziewczynie nie tylko urody, kociego wdzięku, ale nieskrępowanej bliskości, jaką tamta okazywała mężczyźnie. Zrobiło jej się dziwnie smutno. Nagle rozzłościła się na siebie. Przecież nie miała żadnego prawa do poznanego niedawno człowieka, do uczucia zazdrości. Odgoniła od siebie niewygodne myśli. Postanowiła przestać myśleć o głupotach, a dokładniej przyjrzeć się galerii.
Podczas poprzedniej wizyty wydawało jej się, że wystawiane prace są jednorodne. Teraz dostrzegała, że są to obrazy kilku artystów. Dostrzegała też stojące na półkach z lewej strony galerii ceramikę artystyczną. Z dużą ciekawością oglądała kolorowe talerze, dzbany, medaliony. Zaskakiwały barwami i formą.
–– Ładne, prawda? –– tuż przy uchu usłyszała głos Siergieja. Podskoczyła, bo nie zauważyła kiedy podszedł.
–– Co jesteś taka płochliwa? –– roześmiał się. –– Pazurki masz jak pantera, więc myślałem, żeś jak ona odważna, a tu okazuje się, że płochliwa jesteś jak dziki ptak. –– zakpił.
–– Znawca dzikiej przyrody się znalazł. –– oburzyła się Gizela. –– Jak ci się nie podoba, to trudno. Szukaj innej modelki.
–– Co taka szybka jesteś? Co to znaczy szukaj? A gdzie twoje słowo? Nie będę tracił czasu na poszukiwania. Połączymy twoją chęć obejrzenia bunkrów z moimi szkicami. Niedaleko jest grupa bunkrów na Linii Maginota. Wezmę szkicownik i pooglądamy co trzeba, Myślę, że znajdę również czas na szkicowanie. Już porozmawiałem z Olgą, żeby jeszcze tego popołudnia popilnowała galerii, a ja w przyszłym miesiącu odrobię jej godziny. Jak widzisz, nie tylko moje prace są tutaj. Nie stać byłoby mnie na samodzielne wynajmowanie galerii, więc skrzyknęliśmy się w parę osób. Pomieszczenie duże, to i obrazów można powiesić sporo. Dyżurujemy w galerii we troje. Ta ceramika, to prace Olgi. Z przodu galerii wiszą prace Luciena . Moje grafiki są na końcu. Nie potrzebują tyle światła, co kolorowe obrazy. ––
–– Chodźmy. Niedługo będzie się ścieniało. –– ponagliła mężczyznę, chociaż bardzo chciała się dowiedzieć, kim dla Siergieja jest Olga.

Słońce dawno zaszło za horyzont, pozostawiając za sobą niebo w kolorze fuksji. Siedzieli na szczycie olbrzymiego bunkra, na który wdrapali się po wmontowanych w niego metalowych klamrach. Był porośnięty mchem, trawą, ziołami, a nawet małymi krzaczkami. U podnóża bunkra rosły drzewa i krzaki, których korony dawno przerosły ściany bunkra. Czuli się, jakby siedzieli w zaroślach zagajnika. Siergiej naszkicował Gizelę z każdej możliwej strony. Odłożył szkicownik, rozłożył się na mchu i gryząc źdźbło trawy oglądał pierwsze gwiazdy, które od niedawna zaczęły pojawiać się na niebie. Gizela siedziała w kucki, z nogami wysoko pod brodą. Oburącz trzymała kolana. Temperatura powietrza zaczęła spadać i pojawiła się rosa.
–– I co, zaspokoiłaś swoją ciekawość? –– przerwał ciszę Siergiej. –– Warto było aż tu przyjeżdżać, aby pooglądać kupę betonu i żelaza?
–– Przynajmniej wiem, jak to rzeczywiście wygląda. Co innego, gdy widzi się na filmie, a całkiem inaczej w naturze. Lubię wiedzieć i widzieć wszystko sama. Lubię wyrobić sobie swój pogląd na każdą sprawę. –– odpowiedziała.
–– A więc taka jesteś ? ––
–– Właśnie taka, niepokorna, jak to mówi mój ojciec. ––
–– A jak o tobie mówi matka? ––
–– Teraz już nie mówi. ––
–– Przepraszam, nie chciałem przywoływać złych wspomnień. ––
–– Nic nie szkodzi. Skąd mogłeś wiedzieć. Ale sprawa jest zbyt świeża, abym chciała o niej mówić. –– Gizela zamknęła oczy, jakby w ten sposób odcinała się od całego świata.
–– Zimno ci? –– po chwili milczenia zapytał mężczyzna.
–– Nie, jest okey. Przepraszam cię, ale czy mógłbyś przez chwilę nie odzywać się do mnie? –
–– W porządku. Ja też nie mam ochoty na zwierzenia. ––– nie wytrzymał Siergiej.
Nie zwracała uwagi na lekko obrażony głos mężczyzny. W tej chwili chciała tylko przypomnieć sobie matkę i usłyszeć w głowie jej głos. W tym momencie nie mogła przypomnieć sobie, jak matka o niej mówiła. Zaczęła analizować ostatnie chwile z Klarą i usłyszała znowu jej chrapliwy , cierpiący głos...
–– Jesteś najlepszą z moich córek! –– usłyszała parokrotnie w ostatnich dniach. Dniach jej umierania, a nawet w dniu, w którym straciła przytomność i już jej nigdy nie odzyskała.
–– Jesteś najlepszą z moich córek ! –– brzmiało jej w głowie.
Zastanawiała się czy matka tak rzeczywiście o niej myślała, czy tylko chwila ciężkiej choroby zmąciła myśli Klary. Jednak nie to było ważne. Otrzymała najpiękniejszy prezent w swoim życiu.
–– Tak bardzo cię kocham mamusiu! – powiedziała wtedy i wierzyła, że mimo wielkiego bólu do matki dotarła ta wiadomość. Po twarzy Gizeli popłynęły łzy. Rana jeszcze nie była zasklepiona. Zdała sobie sprawę, że nie minął nawet rok od śmierci matki. Poczuła się nagle bardzo samotna. I zatęskniła za Wojciechem.
–– Czy możemy już jechać do domu? –– zapytała Siergieja.
Wracali nie wymówiwszy do siebie ani słowa. Przed domem Niny Siergiej ostro zatrzymał motocykl.
–– Dobranoc ! –– powiedziała zeskakując z siodełka. Mężczyzna nie zdejmując kasku skinął tylko głową. Siedział nadal na motorze . Podniósł prawą rękę do góry.
–– Bonne nuit ! –– powiedział i dodał gazu.
Nina stanęła na progu domu.
–– Dobry wieczór! –– powiedziała do Klary.
–– Widzę, że pogoniłaś Siergieja. Odjechał z takim hukiem, że aż mi szyby w oknie dzwoniły. Coś mi się zdaje, że mu dobrze zaszłaś za skórę.––
–– Co też babcia mówi? Nikt nikomu nie zaszedł. A słyszę, że babcia coraz lepiej mówi po polsku. –– zdobyła się na uszczypliwość.
–– Oj, widzę, że nie tylko ty jemu! –– roześmiała się Nina i objęła wnuczkę. –– To nic złego tak przekomarzać się. Co ma być to i tak będzie. Los każdego z nas jest zapisany gdzieś w gwiazdach. Stanie się, co się ma stać. Może tu przyjechałaś nie tylko po to, aby poznać rodzinę ojca? Kto to wie? Chyba tylko jedyny Pan na niebiesiech.
–– A jak tobie babciu minęło popołudnie? ––
–– Nie pojechaliście do Marlen. –– powiedziała z naganą w głosie. –– Byli tu z Paulem. Na jutro przyjadą po ciebie, aby pokazać ci pszczoły Piera i Juliette. Trochę posiedzieli, ja zrobiła kolacja. Trochę mi opowiadali jak było w Lurd, bo byli tam , zanim ty przyjechała do babki. Przywieźli mi woda z cudownego źródła. Mam smarować moja chora noga. Ale ja tak sobie myślę, że bardziej pomaga mi ich wizyta, niż to cado. A ty czujesz głód? To tu masz galet, który ja zrobiła z królikiem. Ma być na spotkanie z moimi dziećmi i tymi małymi anfant. Ja dużo zrobiła, to i dla ciebie na kolacja może być. Muszę prepare dużo mange, bo dużo person przyjedzie na dimange. – usprawiedliwiła się , widząc zdziwione spojrzenie Gizel, sięgającej do lodówki po jedzenie.
–– Jedz szybko i spać. Ja już teraz idę do mojego lóżka. Długi mój dzień. Jutro też długi. A ja już stara. No dobranoc! Bon Nui ! –– powiedziała Nina , wchodząc na schody.
Klara szybko rozprawiła się z kawałkiem galetu i wskoczyła pod prysznic. Odświeżona, ze szklanką wody mineralnej wróciła do starych fotografii i pamiętnika matki.


Pamiętnik Klary, bez daty
Wojtek wstał późno. Zaniepokoiła go cisza, panująca w mieszkaniu. Wychodząc z sypialni, kątem oka zauważył otwarte drzwi do pokoju Zuzanny. Przy rozstawionych sztalugach stała Klara. Miała na sobie jego starą koszulę i dżinsy. Malowała. Na środku płótna ujrzał dziwne drzewo. Wyłaniało się z szarej mgły. Było niewyraźne. Nie przypominało żadnego z gatunków, które znał.
–– O! Malujesz? –– zapytał zdziwiony. –– Gdyby nie te przygnębiające kolory, pomyślałbym, że to ilustracja bajki. ––
–– No właśnie, te przygnębiające kolory! W żaden sposób nie jestem w stanie wydobyć z siebie nic innego. Czuję się dziwnie. Z jednej strony mam wewnętrzny przymus malowania tego drzewa. Niby wiem, jak powinno wyglądać, ale mam wrażenie, że jakaś płachta zakryła mi część pamięci. –– powiedziała, ale widząc zdziwienie w oczach męża, dodała. –– Wytłumaczę to inaczej. Myślę, że nie raz patrzyłeś na jakiegoś człowieka i wiedziałeś, że go znasz, ale nie potrafiłeś przypomnieć sobie okoliczności poznania. Brakowało ci jakiegoś elementu, czegoś w rodzaju klucza. Czasem był to strój, czasem uczesanie, a czasem miejsce, w którym powinien był przebywać. Tak właśnie jest ze mną tym razem. Brakuje mi kolorów. Pamiętam jego kształt. Wiem, że otoczenie jego było niezwykłe, ale nie wiem, jakie. Kluczem do wszystkiego są kolory. ––
–– Zostaw dziś obraz. Może z czasem coś sobie przypomnisz. Opowiedz mi o pani Anieli i o twoim pobycie w Brzózkach. Widzę, że znowu zaczęłaś malować. Tyle lat tego nie robiłaś. –– Wojciech wyraźnie chciał dowiedzieć się, skąd nawrót zainteresowań plastycznych. –– Wróciłaś inna. Pewnie to wpływ Brzózek i pani Anieli. Bardzo mi przykro, że musiałaś w tak niefortunny sposób zakończyć swoje wakacje. Może nie powinnaś była tam jechać. Nie cierpiałabyś teraz. –– Patrzył na nią zatroskany.
–– Nawet za cenę takiego stresu warto było wrócić do Brzózek i poznać kogoś takiego, jak Aniela. Żałuję tylko, że ta znajomość tak krótko trwała. Dała mi jednak wiele. Inni nie potrafili mi tego dać, przez wiele lat. ––
–– Myślisz o mnie? –– zapytał zaczepnie.
–– Dlaczego zawsze myślisz o mnie źle? Nie jestem aniołem, ale potrafię być sprawiedliwa. Nasze życie jest kolorowym melanżem chwil dobrych i złych. Nie zawsze byłeś powodem złych chwil. Nie zawsze ja umiałam stworzyć dobre chwile. Było różnie. Wiem jedno, że zawsze gubił nas brak chęci do rozmowy. Mówienia i słuchania.
Zbyt mało było miejsca na kompromis. Zbudowaliśmy związek jak państwo, które miało być monarchią absolutną. Wiele lat walczyliśmy o władzę. Ważna była odpowiedź na pytanie, kto będzie rządził. A przecież powinna być demokracja . W parlamencie jest miejsce na głosy wielu posłów. Decyzje podejmuje się kolegialnie. Teraz wiem, dlaczego nie potrafiliśmy zbudować partnerskiego związku. Wynika to z naszych doświadczeń rodzinnych. –– tłumaczyła i dostrzegła, że Wojtek zaczyna ją słuchać z uwagą.
W tym momencie dźwięk telefonu przerwał rozmowę.
–– Klaro, przyjedź do szpitala na Brochowie. Zawiozłem tam Marcelę. –– w głosie zięcia usłyszała zdenerwowanie. –– zaczęła rodzić!
–– Czy coś jest nie w porządku? –– zapytała z niepokojem.
–– Chyba nie, ale w końcu to nasze pierwsze dziecko! ––
–– No, to trzymaj się mocno i weź się w garść. Gnaj do Marceli. Mówiliście, że zapisaliście się na poród rodzinny. Musisz panować nad emocjami. Na razie nie ja jestem jej potrzebna. Przyjadę za dwie godziny. –– dodała.
–– Co to za głupie wymysły, ten poród rodzinny. Ja nigdy bym nie dopuściła, aby chłop oglądał mnie w tak poniżającej sytuacji! –– krzyknęła z przedpokoju Zuzanna, która właśnie wchodziła do mieszkania. –– No wreszcie moja siostrunia pozbędzie się tego przedniego balastu. Jednak nie zazdroszczę im następnego półrocza. Mleczko, zupki, kupki itp. przyjemności. Co to za życie? — marudziła.
–– Ale rodzinka się cieszy! Oj cieszy! Widzę wasze uśmiechnięte pycholki. Filip pewnie skacze pod niebiosa. Głupich nie sieją. Sami wschodzą. –– mówiła Zuzanna z przekąsem. Klara zbyt dobrze znała córkę, aby dać się nabrać na jej złośliwości. Widziała, że Zuzia była wzruszona i szorstkością pokrywała radość.
–– Chodź do mnie. Przytul się do starej matki, którą dawno nie widziałaś. –– powiedziała. –– Tak pleciesz, że kto by cię nie znał, pomyślałby, żeś zołza. Ja wiem, że masz złote serce. Ciesz się, bo Marcela mówiła, że będziesz matką chrzestną. A swoją drogą odważna ta Marcela, że nie boi się taką złośliwą babę prosić, aby do chrztu jej dziecko trzymała. Jeszcze się maleństwu udzieli złośliwy charakter. –– dodała.
Zuzia cmoknęła matkę w policzek.
–– Ale za to po matce chrzestnej odziedziczy rozum i urodę. Odrobina złośliwości nie zaszkodzi. –– powiedziała ze śmiechem. –– W rodzince nie będzie tak mdło, jak do tej pory. Potrzeba trochę pieprzu. Sam lukier może człowieka zemdlić. ––
Wojtek patrzył na żonę i córkę. Słuchał ich słownych utarczek, ale widać było u niego zdenerwowanie.
–– Zbieraj się kochanie. Zuziu, jedziesz z nami, czy zostajesz na gospodarstwie? Musimy wesprzeć Filipa. Biedak może umrzeć ze strachu. Pamiętam dobrze, jak mama was rodziła. Myślałem, że nie dotrzymam do rana. A to były czasy, kiedy szpital był poza godzinami odwiedzin twierdzą nie do zdobycia. Mama już dawno urodziła, a dopiero rano dowiedziałem się o tym od położnej. A i to bardzo niechętnie udzieliła mi informacji. Myślała, że jakiś pijak ją naszedł. A ja całą noc nie spałem, więc rano wyglądałem, jak piąta zmiana. –– powiedział.
Klara popatrzyła na niego ze zdumieniem.
–– Nigdy mi tego nie mówiłeś. –– powiedziała z wyrzutem.
–– Nigdy nie pytałaś. –– odpowiedział.
Synek Marceli wyglądał, jak mała, pomarszczona, kudłata małpeczka. Mimo tego, wszyscy patrzyli na niego z dużą czułością. Nawet Zuzanna, od chwili, gdy wzięła na ręce mały, popiskujący tłumoczek, stwierdziła, że jest śliczny. Filip miał łzy w oczach, a dla Marceli przestał istnieć świat. Całą uwagę skoncentrowała na maleństwie. Największym jej zmartwieniem było to, czy będzie miała dostatecznie dużo pokarmu i czy synek dostanie żółtaczki fizjologicznej. Młoda kobieta wręczyła Filipowi bardzo długą listę sprawunków, które powinien załatwić przed ich powrotem do domu. Nie zmartwiła się, jak pozostali członkowie rodziny postanowili wracać, aby jej zbytnio nie zmęczyć, bowiem cały czas zajęta była jedynie małym Karolkiem.
Postanowiła, że dziecko otrzyma imię po swoim dziadku, ojcu Filipa. Przede wszystkim chciała zrobić przyjemność swojemu mężowi i jeszcze bardziej wkupić się w łaski teścia, za którym przepadała i uważała go za wspaniałego człowieka. Klara czuła, że w Wojtku odezwała się nutka zazdrości. Jednak nie obawiała się, że może to zaburzyć jego dobre relacje z córką albowiem potrafił Marceli wiele wybaczyć. Tak było i tym razem. W drodze do domu mąż powiedział jej.
–– Wiesz, mały wygląda mi na Karola. Myślę, że to dobre imię dla faceta. Jest zdecydowanie bardziej podobny do Filipa, niż do Marceli. Fajny dzieciak. Nigdy nie podobały mi się noworodki, ale ten jest nawet niczego sobie. Szkoda, że nigdy nie mieliśmy syna. Parę lat temu nawet o tym myślałem, aby mieć czwarte dziecko. Dziewczyny były już duże. I spłoszyłem się. Zwyczajnie wstydziłem się po raz kolejny zostać ojcem i to podstarzałym. Myślę, że dopiero wtedy dorosłem do myśli, że dobrze jest mieć dzieci. I zamarzyłem o synu. Chciałem z nim pogadać o samochodach, rybach, sporcie. Widziałem, jaki masz dobry kontakt z córkami. Jak sobie pytlujecie o babskich sprawach i zatęskniłem do takich relacji z małym mężczyzną. –– Wojtek zamyślił się.
–– To dlaczego o tym nie porozmawiałeś ze mną. Ja też miałam w sobie tęsknotę za maleństwem. Chyba ze dwa lata przed operacją. Myślę, że to podświadoma, biologiczna potrzeba reprodukcji, zanim człowiek straci możliwość poczęcia i donoszenia dziecka. To tak, jak z roślinami. Najpiękniej kwitną, zanim się zestarzeją na dobre. Poza tym wtedy między nami nie zawsze było dobrze. A ja, po ostatnich kłopotach bałam się ciąży. Bałam się twojej reakcji. Dlatego myśl o kolejnym dziecku odłożyłam na półkę, w sferę marzeń. Jednak żałuję, że wtedy nie rozmawialiśmy. Nie wyjaśnialiśmy sobie naszych punktów widzenia. –– powiedziała, z żalem.
–– Myślę, że tak miało być. Nadrobię wszystko z wnukiem. Nauczę Karola jazdy na rowerze, gry w tenisa, jazdy na nartach, łyżwach. Zobaczysz, jakimi będziemy kumplami. –– Wojtek zapalił się do swojej, przyszłej roli aktywnego dziadka. –– Głowa do góry Klaro!
Będziesz wspaniałą babcią, a ja niezłym dziadkiem! A swoją drogą brzmi to idiotycznie, bo jakoś nie czuję w sobie dziadkowego ducha. Chyba jestem za młody. A może muszę się do tego przyzwyczaić ? ––
–– Wojtku, myślisz stereotypami. Teraz dziadek, to nie stetryczały jegomość, a aktywny, sprawny, często o szerokich horyzontach człowiek. Właśnie taki jesteś. –– uśmiechnęła się Klara.
–– No, no, czym zasłużyłem na taki komplement. Nie wiedziałem, że myślisz o mnie, jako o człowieku z szerokimi horyzontami. Uważaj, bo będę próżny! –– zażartował, ale Klara wiedziała, że jest mu miło. I jej też zrobiło się przyjemnie.
–– Nie muszę uważać, bo zawsze byłeś próżny, więc nie prawiłam ci komplementów, aby nie nadymać twojej dumy. Jeszcze wzleciałbyś w powietrze, jak balon. I co zrobiłabym bez ciebie? –– roześmiała się.
W samochodzie zrobiło się miło. Klara złapała się na tym, że od przyjazdu z Brzózek jest inaczej. Milej, przyjaźniej, cieplej.


Zapiski, czerwiec 2008 r.
W Brzóskach doświadczyłam niesamowitego wrażenia. Po raz pierwszy dogłębnie poczułam swój związek z przyrodą. Na poziomie wiedzy zawsze przyjmowałam swoją jedność ze światem, który mnie otacza, ale dopiero wczoraj poczułam całą sobą materialną i niematerialną , że jestem prawdziwą cząstką przyrody. To tak, jakby nagle ktoś przez jedno mgnienie oka, jedną mikro, mikro… Uchylił mi rąbka wielkiej tajemnicy.
Poszłam w góry. Jeszcze nie było turystycznego tłoku. Ścieżka, którą zagłębiłam się w jakieś jary, wykroty, była pusta. Kwitły krzewy i drzewa. Czuło się zapach ciepłej, mokrej ziemi, świeżej trawy i ziół. Powietrze nasycone było aromatem kwiatów, wabiących owady. Cisza zaczęła mnie hipnotyzować. Wiatr przeczesywał włosy. Byłam ja, świergot ptaków, dziurawiący ciszę, ogromne góry wokół. Usiadłam pod dziką akacją. Obsypana była kwieciem. Przy silniejszych podmuchach wiatru sypał mi się na głowę delikatny, biało-kremowy deszcz. Przymknęłam oczy i starałam się wtopić w te zapachy. Poczułam na policzkach i we włosach delikatną pieszczotę wiosny. I nagle, przez moment poczułam, że w jakiś sposób jestem też niematerialna. Jakby moja świadomość wyszła na chwilę z ciała i wtopiła się w otaczający świat. Poczułam się jak drzewo, jak trawa, jak wiatr. Przez chwilę byłam wolna od wszelkich ograniczeń. Bezwzględnie szczęśliwa, zjednoczona ze światem. O niczym nie myślałam, nic nie czułam prócz ciepła, wiatru i więzi z otoczeniem. Żadnych lęków, tylko czyste szczęście i wolność. Wtedy pomyślałam, że po śmierci będę właśnie tak zjednoczona z przyrodą. Myśl ta nie przeraziła mnie, a wręcz uspokoiła. Popatrzyłam w górę i wydawało mi się, że pomiędzy obłokami ujrzałam chowającego się anioła o skrzydłach, które na końcach miały złote obwódki. A może mi się zdawało, bo chmury pod ręką wiatru szybko traciły kształty. Starałam się zatrzymać swoje odczucia i myśli. Niestety ten niepowtarzalny nastrój gdzieś uleciał, jak aromat kwiatów, gdy oddaliłam się spod drzewa. We mnie jednak pozostał niesamowity spokój i poczucie rodzącej się we mnie wolności. Nagle inaczej spojrzałam na siebie. Inaczej siebie zaczęłam odczuwać. Zaakceptowałam obecną Klarę. Jej dojrzały wygląd, niedoskonałości, lęki, słabości. Było mi dobrze, a w sercu gościł spokój. I pomyślałam o Wojciechu. Pomyślałam sobie, że szkoda, że nie dane było nam razem przeżyć tej chwili. Pierwszy raz od wielu, wielu lat zdałam sobie sprawę z tego, że to nie miłość lub jej brak stanowią o wolności lub zniewoleniu człowieka. Wolność jest w nas. W naszych myślach, odczuciach. Sami decydujemy o tym, czy świat nas ogranicza, pęta, czy na to zezwalamy. Wolność jest w nas ukryta. Dwoje kochających się ludzi powinno mieć swoją życiową pasję. Każdy powinien realizować swoje marzenia, iść wytyczoną przez siebie ścieżką życia. Powinni być wolni, będąc razem. Wystarczy, że będą mieli trochę wspólnych punktów stycznych, aby kochali się nadal i wspierali, a wtedy będą mogli czuć się szczęśliwymi. Nie można oczekiwać od drugiego człowieka, że będzie szczęśliwy, jak zrezygnuje całkowicie z siebie, czyli zamieni swoje marzenia na cudze i realizując czyjąś koncepcję na życie, będzie szczęśliwy.
Jesteśmy z Wojciechem całkiem odmiennymi jednostkami. Inaczej patrzymy na życie, choćby z tej prostej przyczyny, że jesteśmy odmiennej płci. Dlaczego więc przez lata wymagałam od niego, żeby czuł i myślał, tak jak ja. Dlaczego on wymagał ode mnie tego samego? Może dorosłość, dojrzałość polega na tym, że zaczynamy rozumieć takie proste reguły gry? Czy już dojrzeliśmy do tego, aby być w dobrym związku? Czy babcia i dziadek, którymi jesteśmy w tej chwili stanowią dobry i kochający się związek?
Czy żyją według zasady ;” ty idziesz swoją drogą, ja idę swoją. Ty nie jesteś mną, ja nie jestem tobą. Jak się spotkamy to dobrze. A jak nie, to trudno.”?


Dom Piera z Juliette był zlepkiem kontrastów. Wyglądał jak typowa, nowoczesna niezbyt rozległa willa. Natomiast jego wnętrze kryło wiele niespodzianek. Jedną z nich były ogromne kolekcje przedmiotów. Juliette była zapaloną kolekcjonerką. Zbierała stojące na rustykalnej meblościance stare, gliniane garnki, a także święte Mikołaje o różnych gabarytach. Były chudsze oraz grubsze. Jedne dzierżyły worki z prezentami, inne były bez prezentów i przed sobą nosiły tylko pękate brzuszki. Były Mikołaje siedzące, leżące i wspinające się po sznurze, a także samotne i te otoczone stadem reniferów. W kredensach, na kanapach , na szafkach siedziały piękne porcelanowe stare lalki. Gdy weszli do ogrodu, oniemieli. Niepozorny z zewnątrz ogród, otoczony wysokim żywopłotem przypominał wielką wioskę krasnali. Rezydowały pod drzewami, krzaczkami, siedziały obok oczka wodnego, mocząc w wodzie wędki. Jedne pchały taczki, inne niosły wiadra. Pod wysoką lipą stał wiatrak, którego ramiona obracały się pod wpływem wiatru. W nenufarach brodziły sztuczne, różowe flamingi.
Na końcu ogrodu, pod lasem stały kolorowe ule, do złudzenia przypominające kolorowe grzybki. Juliette, dumna z wrażenia, jakie zrobiła na Gizeli rozłożyła szeroko ręce i powiedziała.
–– Mon jardin ––
–– Zaskakujący ! –– odpowiedziała po polsku Gizela.
Nina, która przyjechała wraz z wnuczką, przetłumaczyła na francuski. Juliette roześmiała się.
–– Reagujesz jak większość normalnych ludzi! Juliette zawsze mówi, że oboje z Pierem mają trochę chorą głowę. Oboje lubią zbierać różne przedmioty. Pier ma zbiór Tin Tinów razem z ich psami. Zbiera też różne bajkowe figurki, ale trzyma to wszystko w gablocie w swoim lekarskim gabinecie. Gdy przychodzą chore dzieci, to ma z nimi o czym rozmawiać. Juliette złośliwie twierdzi, że dlatego ludzie uważają, że jest dobrym lekarzem od dzieci. Juliette, aby dorównać mężowi zaczęła zbierać lalki, ale jak widzisz, poszerzyła swoje zbiory. Chyba wpadła w nałóg, bo nie może przestać zbierać. Niedługo w ich maison będzie miejsce tylko na kolekcje. –– Nina zwróciła się do Gizeli.
–– Chodźmy do Piera. Siedzi w piwnicy i wiruje miel. ––
–– Pewne dlatego tak dużo pszczół wokoło lata. –– zauważyła Gizela.

W piwnicy, mieszczącej się obok garażu stała ogromna ręczna wirówka do miodu. Była drewniana. Pier, ubrany w sprane dżinsy i szeroką jasną koszulę kręcił dużą korbą.
–– Bonjour ! – powiedział z uśmiechem do przybyłych. Obok wirówki stały liczne ramki z plastrami miodu. Pier brał każdą z ramek. Wielkim nożem mężczyzna odcinał wierzchnią warstwę wosku, odkrywając wnętrze pełne złocistego, słodkiego specjału. Następnie wkładał po dwie ramki do wirówki i odwirowywał zawartość plastra. Gizela dostała do rąk kawałeczek plastra. Nigdy niczego lepszego nie próbowała. Słodycz była aromatyczna, niezwykła.
–– De bon goût ! –– powiedziała do Piera, starając się zlizać kapiące na dłoń złociste krople. Nina również oblizywała palce po kapiącym z plastra specjale.
–– Pier zawsze mówi, że smak jego miodu jest tak dobry, bo pszczoły mają luksus, czyli do wyboru; le fler z łąki, z jardin i z las. Juliette sprzecza się i mówi, że to jej krasnale zawsze robić dobra robota i zaganiać pszczoła do le fler , która ma dobry miel. ––

Gizela miała wyjątkowo udane popołudnie. Kręciła korbą, ścinała wierzchnią warstwę wosku z grubych, słodkich plastrów. Później pomagała przelewać miód do słoików.
Juliette przygotowała na ogrodowym stole koszyk z kromkami chleba. Obok stała maselniczka z pachnącym, świeżym masłem. Pili mocną kawę z ekspresu i zagryzali chlebem ze świeżo odwirowanym miodem. Gizeli nawet nie przeszkadzały latające obok pszczoły i osy. Od czasu do czasu , gdy któraś z nich stawała się zbyt natarczywa, odganiana była płócienną ścierką. Wszystkim udzielił się pogodny, leniwy nastrój. Obdarowane słoikami miodu wracały do domu zmęczone, ale zadowolone.
–– Babciu, oni mają bajkowy dom i jak w bajce życie miodem płynące ! Chciałabym tak. –– z rozmarzeniem zwróciła się do Niny, która otwierała drzwi domu.
–– Dziecko, nikt nie powinien nikomu zazdrościć. Każdy ma swoje życie. Każdemu przeznaczona jest odrobina szczęścia. To co dla jednego dobre, dla innego już nie tak dobre. Dziecko, to wszystko tylko pozory. Pier był zawsze bardzo dobry medyk. Dobrze travail na uniwersytet. Nauka zawsze mu dobrze do głowy szła. Wyuczył się na dobry lekarz. Ale życie w ecolle szybkie. Młode ludzie to bardzo niedoświadczone i głupie. Dużo zabawa, dużo dyscoteka, dużo alkol, narkotyk. Potem jak on żył w Bruseel, to życie też miał szybkie. On był w klinik dla anfant. Ale alkol mu zepsuł życie. Ma z nim problem. Potem zostawił Brussel. Przyjechał tu. Oni nie mają les enfants. Juliette długo leczona. Nic nie dało rady. Kto winien, ja stara nie wiem.
Oni są dobre dla siebie. Lubują się, ale problem mają dużo. Te lalki i ten miel to tylko pozory...–– Nina ciężko usiadła przy kuchennym stole. Splotła ręce na kolanach. Zamyśliła się.
–– Może już czas, aby tobie mówić grand sekret familia. U nas rodzina mocna, ale linia Michaela ma słabe nerwy. Najmłodsza siostra Michael była bardzo piękna kobieta. Nazywała się Vivian. Miała piękne, gęste, długie włosy, ogromne oczy i delikatną cerę. Wyszła za mąż z wielkiej miłości za Kloda. Jak oni się bardzo kochali. To miło było na nich patrzeć. Jean Baptist wyprawił najmłodszej córce takie wesele, że wszystkie panny miały wielką zazdrość. Klod miał bardzo dobra trawai. On był leśnik. Mieszkali od początku we własny maison, bo otrzymał go w spadek po swojej ciotce. Vivian zawsze lubiła les enfants. Wszystkie peti les enfants do niej szły, jak do swojej matki. Ona miała do nich dużo dobra energia. Dużo cierpliwa była. Zawsze mówiła” ja będę miała siedem les enfants.” Po mariaż minęło parę lat. A tu nie ma dziecko. W końcu był wielki fet, bo Vivian mówi, że jest przy nadziei. Jak wszystkie w rodzinie się ucieszyły! Jak czekały. Ale Vivian nie donosiła. Szedł właśnie czwarty miesiąc, jak puściła się krew i dziecko tylko zrobiło „chlup” i już go nie było. Vivian od zmysłów odchodziła. Wszystkie jej mówili” młoda jesteś, będzie następne”, ale jeden doktor taki dobry od kobiet w klinice powiedział jej, że już nie będzie. I ona wtedy zachorowała. I długo leczyli ją w taka klinika od głowy i nerwów. W końcu pół roku minęło. Doktory mówiły, że już zdrowa i do maison może iść. Klod zabrał żona do maison i musiał iść do le travail. Wtedy ona rozbiła szafa, w której on chował swoja strzelba i jak przyszedł soir, no po polsku to wieczórem do maison, to ona leżała zastrzelona. Tylko zostawiła mu list , w którym napisała, że kocha go nad swoje życie, ale jeszcze bardziej kocha swoje małe les enfants i chce do niego iść. I wybrała . –– Nina westchnęła, zamyśliła się . Po chwili dodała. –– Pier też ma bardzo słaba nerwa. Jak on był mały to miał słabe oczy. Lekarz mówił mu ” Pier ty zakładaj swoje okulary”. W szkole wszystkie dzieci, jak to dzieci ,miały z niego śmiech. A on tylko od nich się odsuwał i tylko książki czytał. Zawsze mówił mi, że pokaże innym, że jest najlepszy. Potem żadne dziewczyny nie chciały z nim się umówić, bo on na rande wu za mądrze z nimi gadał. Więc dużo szedł do le travail, dużo robił swoja praktyka. Na wieczór to był alkol. Gdy przyjechał z Brussel, to poznał Juliette. On nawet nie miał odwaga, aby z nią iść na rande wu. Ona była ładna, mądra i bogata. To ona go zobaczyła i od razu wiedziała – to mój mężczyzna . Ona go poprosiła, aby był jej mąż. On już wtedy miał problem z nerwy , narkotyk i alkol. Ona ma bogata familia. Dostała dużo pieniądz. Kupili sobie dom i wszystko. One dużo zarabiają. Dużo jeżdżą na wakance. Wszystko mają, ale to co najważniejsze to nie mają. Nie mają spokój. Ja w nocy modlę się do Matki Boskiej, aby dała mu siły i zdrowie. –– Nina wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i wytarła wilgotne oczy.
–– Późno, jutro też jest dzień. Idź do łóżka. Bonne nuit .––
Gizela szybko usnęła, pomimo dziwnych myśli , kołaczących się jej po głowie.


* * *

Coś w domu stuknęło. Gizela przebudziła się. Był środek nocy. Nastawiła uszu. To w kuchni słychać było gotująca się wodę. Zrozumiała, że babkę dręczą złe myśli i postanowiła zaparzyć sobie melisę. Zawsze tak robiła, gdy miała kłopot ze snem. Młoda kobieta postanowiła nie zdradzać się z tym, że słyszy krzątaninę babki. Wróciła myślami do swojego snu. Zastanawiała się, co znaczy. Próbowała odpędzić przesuwające się w głowie obrazy. Jednak senność wygrała. Ponownie usnęła.



* * *

Ranek wstał pochmurny. Myśli Gizeli tego dnia były równie szare, jak belgijskie niebo. Nina pracowała w ogrodzie. Ścinała przekwitłe kwiaty, wyrywała chwasty nucąc przy tym jakieś wschodnie melodie.
Gizela wzięła do ręki książkę i zagłębiła myśli w zagadce kryminalnej. Śledziła losy pewnego dzielnego detektywa, który wbrew wszelkim staraniom policyjnych inspektorów i ich doskonałego zaplecza laboratoryjnego pierwszy wpadał na trop właściwych przestępców i rozwiązał problem dzięki niesamowitej intuicji i darowi spostrzegawczości oraz logiki. Nagle w kryminalną akcję wdarł się dzwonek telefonu komórkowego. Usłyszała część utworu zespołu IL Divo i zrozumiała, że to jej telefon przerwał ciekawą lekturę. Na wyświetlaczu zobaczyła nieznany numer. Pewna, że to pomyłka niechętnie nacisnęła zieloną słuchawkę, narysowaną na klawiszu.
–– Halo ! –– zaznaczyła swoją obecność w eterze.
–– Halo, tu Siergiej! –– usłyszała męski głos.
–– Skąd masz mój numer? –– zaskoczenie nie pozwoliło jej dostatecznie ucieszyć się z zainteresowania mężczyzny.
–– Myślałem, że zrobię tobie niespodziankę, a ty tylko dziwisz się. –– Siergiej posmutniał.
–– Chciałem ciebie zaprosić na wycieczkę i pokazać ci ciekawe miejsca. ––
–– Ale dzisiaj już obiecałam babce, że pojedziemy razem do Cory na zakupy. Babka raz w tygodniu wyjeżdża z kimś z rodziny i zaopatruje się w artykuły spożywcze w dużym domu towarowym. Chcę jej w tym pomóc. ––
Tym razem musiała odmówić, chociaż wizja wycieczki bardzo ją korciła.
–– Potrafię zrozumieć, że zakupy z babką Niną są ważniejsze. –– Sergiej był wyraźnie rozczarowany. –– A co robisz jutro?
–– Jutro jesteśmy zaproszone na barbecue do Marlene. Myślę, że mógłbyś pojechać tam z nami. Przecież znasz Marlen i Paula. –– odpowiedziała.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
–– Jesteś tam? –– nie wytrzymała Gizela.
–– Jestem, ale nie wiem co powiedzieć. Tutaj nie jest przyjęte, aby bez zaproszenia przychodzić na grilla. Chyba zrezygnuję. A może pojutrze? ––
–– Dobrze. To tak sobie poustawiam wszystkie spotkania z rodziną, żeby pojutrze mieć cały dzień dla ciebie. To do zobaczenia! –– chciała urwać rozmowę, ale Siergiej nie dał się zbyt szybko zbyć.
–– Nie tak szybko! Nie tak bystro ! Nie wyłączaj się. Jeszcze przecież nie jedziesz na te zakupy, więc chwilę ze mną porozmawiaj. Powiedz mi, co robiłaś dziś, odkąd otworzyłaś oczy? Ciekaw jestem jak spędzasz czas. Co teraz robisz? –– zapytał.
–– Teraz to rozmawiam z takim jednym mężczyzna, co się nazywa Siergiej i ma ciekawą galerię. ––– roześmiała się—a wcześniej to czytałam kryminał. Babka pracuje w ogrodzie. Mówi, że musi trochę powyrywać chwastów i skosić kosiarką trawę, bo jak przyjdzie deszcz, a wszystko na to wskazuje, to nie będzie można kosić. Trawa już bardzo wysoka. Chyba zaraz jej w tym koszeniu pomogę.
–– Jestem niedaleko i mógłbym wam pomóc. Po co macie wykonywać męskie prace. Za chwilę u was będę. –– zanim zdążyła zaprotestować wyłączył telefon.
Musiał być wyjątkowo blisko, bo po kwadransie usłyszała dzwonek do drzwi domu. Pobiegła przez ogród do korytarza. Otworzyła drzwi i stanęła jak wryta. Za drzwiami stał uśmiechnięty mężczyzna z wielkim bukietem polnych kwiatów w ręce.
–– To dla ciebie i Niny. Nazrywałem po drodze, bo nie mogłem oprzeć się ich urodzie. –– uśmiechnięty Siergiej szedł obok Gizeli w stronę ogrodu rozdzielając kwiaty na dwa bukiety. Jeden wręczył Gizeli, a z drugim podszedł do Niny.
–– Bonjour madame! –– powiedział z uśmiechem –– sava?
–– Bonjour ! –– odpowiedziała, z uwagą patrząc na mężczyznę.
–– To małe cadeau dla belle Madames. _––
–– Oj, jakbym miała dwadzieścia lat, a nie tak dużo jak mam, to oddałabym swoje serce takiemu przystojnemu mężczyźnie, który przynosi piękne fler. Zastanów się Gizelo, czy nie warto pomyśleć o Siergieju. –– zażartowała.
–– Cały czas myślę, czego ode mnie potrzebuje, jak z łapówką przychodzi. –– podjęła żarty Gizela.
–– Oj lepiej czasem nie wiedzieć, czego mężczyzna chce! –– uśmiechnęła się Nina.
––No dwie na jednego, to nie fair ! A ja biedny chcę tylko od was jednego. Uśmiechu. Oddam wszystko co mam za uśmiech. –– dalej żartował, ale twarz miał poważną , jakby się nad czymś zastanawiał.
–– Ma cher ! Dość żartów. Jestem do waszej dyspozycji. Jestem siła fachowa do koszenia trawy. Gdzie kosiarka? –– Już zdejmował skórzaną kurtkę, z której wcześniej wyciągnął kolorową bandamkę. Złożył ją w szeroką opaskę i przewiązał czoło, aby włosy nie spadały na oczy.
Nina wytarła ręce o bok fartucha i poszła w kierunku pomieszczenia gospodarczego, zabierając ze sobą mężczyznę.
Po dziesięciu minutach warkot silnika przeciął ciszę ogrodu. Stara kobieta wróciła do pielenia, a Gizela z książką w ręce poczuła się, jak nie pasujący element układanki. Złożyła więc książkę i poszła do kuchni zrobić lemoniadę , aby przynajmniej w ten sposób pomóc w pracy. Za kwadrans wyniosła tacę z dzbankiem pełnym aromatycznego, orzeźwiającego napoju , w którym pływały plastry cytryny i zielone miętowe listki.
Gizela nie zauważyła, w którym momencie wyszło słońce, a jej myśli poweselały. Gdzieś rozpłynęły się złe wspomnienia. Z prawdziwą przyjemnością przyglądała się Siergiejowi, jak pewnymi ruchami prowadzi maszynę, pozostawiając za sobą równe pasma niskiej murawy. Po jakimś czasie cały trawnik wyglądał, jak gęsty, pasiasty zielony kobierzec. Równo w południe praca została zakończona.
–– Czas na małe le manger! – powiedziała Nina podchodząc do ratanowego stołu, na którym Gizela postawiła napoje.
–– Teraz trochę woda, a potem ja dam mała tarta i le cafe. Wczoraj ja pozbierała moje jabłka i zrobiła tarta. Nawet nie myślała, że dziś nam się przyda dla gościa. Zasłużyłeś na dużo więcej. –– Nina już lała wodę do szklanek i wypiła duszkiem zawartość swoje szklanki.
Gizela poszła do kuchni zaparzyć kawy. Słyszała , że babka o czymś wesołym rozmawia z Siergiejejm , bo oboje zaśmiewali się do rozpuku i pomyślała, że jakby nie widziała srebrnych włosów Niny, nie znała jej pooranej twarzy , to pomyślałaby, że to młoda, flirtująca z chłopcem dziewczyna. Tyle było wdzięku w tonie rozmowy, tyle zalotnych zaczepek słownych, tyle lekkości. Gizela nagle poczuła się trochę zazdrosna o tę babciną umiejętność pozyskiwania sobie ludzi. Przez myśli przeszło jej pragnienie, że chętnie poflirtowałaby w taki właśnie lekki i niezobowiązujący , a zarazem uroczy sposób właśnie z Siergiejem. I zadziwiła się swoim chęciom. W końcu nic o nim nie wiedziała. Nie znała jego życia. Miała wiele dręczących pytań. Kim była tajemnicza kobieta z galerii? Jak wyglądało jego życie? Czy powinna w ten sposób myśleć o nowo poznanym mężczyźnie? Nie był do końca Polakiem, nie był Belgiem, ani Ukraińcem. Zdecydowanie nie chciała pakować się w bliższą znajomość z tym mimo wszystko uroczym człowiekiem. Nie teraz . To nie był dobry czas na tę znajomość. Jednak nie potrafiła odmówić sobie przebywania z tym interesującym mężczyzną.
–– Przecież powinnam mieć towarzystwo młodych ludzi. On jest chętny aby mnie zabierać w różne miejsca. Ma na to czas. Powinnam skorzystać z jego obecności . Przecież to moje wakacje. Nikogo tym nie krzywdzę. ­––
Uspokojona swoimi refleksjami, spokojnie postawiła na tacy dzbanek z kawą, pokroiła tartę i wyniosła wszystko do ogrodu, skąd dochodził śmiech Siergieja i Niny.
Tego dnia wieczorem chętnie wróciła do pamiętnika matki, do rodzinnego domu, do rodzinnych spotkań. Wyraźnie tęskniła za swoimi.


Pamiętnik Klary

bez daty

–– Mamo! Tato! Czy ktoś jest w domu? –– usłyszeli od drzwi, które Marcelina otworzyła swoim kluczem. Była zasapana, bo niosła na rękach Karolka, który już swoje ważył. Tego dnia, jak na jesienną pogodę było bardzo ciepło i temperatura przypominała bardziej środek lata, niż początek września. Za Marceliną szedł Filip, niosąc pod pachą wózek. Na ramieniu miał przerzucony wielki plecak.
–– Gdzie się wybieracie? –– zapytała córkę Klara.
–– Jak to gdzie, przyszliśmy do was. Za godzinę przyjedzie Zuzka z Radkiem i Gizela. ––
–– Ten plecak, to tylko rzeczy naszego syna. Marcela pakowała. –– śmiał się Filip. —Tak jest zawsze. Nigdy nie może zdecydować się, czy będzie zimno, czy ciepło. Na wszelki wypadek ładuje wszystko. Ale, co tam. Mamy naszego grata, to nic nie kosztuje przewozić pół szafy z miejsca na miejsce, a moja żonka jest bardziej spokojna o królewicza. ––
Filip z czułością objął Marcelinę. Klara poczuła się szczęśliwa, patrząc, jak córka rozkwita u boku męża. Marcelina położyła śpiącego syna i zarzuciła ręce na szyję matki.
–– Kochana, życzę ci wielu, wielu szczęśliwych lat z tatą. Niech to będą same radosne chwile. Bardzo was kochamy. Zaraz Filip przyniesie z samochodu kwiaty i prezent. Prezent jest wspólny. Kupiliśmy go z Zuzią i Gizelą. Chodź tatko, niech i ciebie uściskam! –– powiedziała.
Filip złożył życzenia i pognał do samochodu. Za moment kobiety były w kuchni, a mężczyźni zasiedli przed telewizorem, aby obejrzeć zawody formuły pierwszej. Karolek smacznie spał w sypialni dziadków. Marcelina pomogła przygotować wczesną kolację i zanim przyjechała Zuzanna, wszystko było gotowe. Prezent czekał na otwarcie, do przybycia najmłodszej z córek. Podczas kolacji Klara obserwowała bliźniaczki. Pozornie jednakowe, jednak bardzo się od siebie różniły. Dla obcej osoby były prawie jednakowymi, pięknymi, wysokimi kobietami, o gęstych włosach koloru starego złota. Odcień był czymś pośrednim, między jej miedzianymi, a ciemnoblond u Wojtka. Po niej odziedziczyły ich gęstość. Marcelina po urodzeniu Karola nabrała bardziej okrągłych kształtów. Zuzia miała jeszcze w sylwetce dziewczęcą smukłość i lekkość. Ale nie tylko to różniło córki. Zuzanna w twarzy miała jakąś kocią dzikość, niezależność i spryt. U Marceliny malowała się łagodność, spokój. Identyczne były ich ruchy. U Zuzanny nerwowe, kanciaste, a u Marceliny spokojne, miękkie, łagodne.
Zuzia łagodniała jedynie w chwili, gdy brała na ręce Karola. W tych momentach przestawała być nerwowa, a na jej twarzy gościł słodki uśmiech. Jednak przemawiała do chrześniaka szorstko, jakby wbrew sobie.
–– No, co, znowu piszczysz? –– mówiła. –– Jesteś jak prawdziwy chłop. Zależy ci tylko na żarciu i spaniu. I jeszcze, żeby przytulić się do cycka. Nie potrafię zrozumieć, co ta matka w tobie widzi. Ja bym takiego rozdarciucha dawno wyrzuciła przez okno!
–– Zuziu! Daj spokój, nie strasz dziecka, bo będzie jąkało się. –– uspokajała córkę Klara.
–– Nie przesadzaj mamo, on wie, że ja tak z miłości! –– śmiała się Matka Chrzestna i przytulała Karola.
Marcelina z Filipem patrzyli na Zuzannę z dużym pobłażaniem. Radek nie odzywał się i nie reagował. Klara nie wiedziała, jakie myśli krążą mu po głowie. Stanowili dla niej bardzo dziwną parę, dwojga niezależnych ludzi, żyjących każde swoim życiem. Klara często zastanawiała się, co tak naprawdę ich łączy i dlaczego są razem. Z rozmyślań wyrwał ją Filip, który powiedział.
–– Wojtku, Klaro! Czas, abyście rozpakowali swój prezent. –– Po czym ustawił wielkie pudło na kolanach Klary. Gdy odwiązała kokardę , rozwinęła kolorowy papier i zajrzała w głąb kartonu, ze zdziwieniem ujrzała kolejne pudełko, a później następne… Gdy zaśmiewając się do rozpuku wyciągali po kolei coraz to mniejsze pudełka, doszli do podłużnego, zawiniętego w piękny papier , na którym były namalowane wielkie liście kasztana z zielonymi i brązowymi owocami. Karton zawierał metalowy zestaw do czyszczenia kominka i parę folderów reklamujących zakłady zajmujące się ich sprzedażą i instalowaniem. Klara i Wojtek spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. Dzieci dobrze pamiętały, o czym oboje marzyli. Gizela uważnie ich obserwowała.
–– Wiem, że nie dorobiliście się domu, ale może przynajmniej dorobicie się kominka. Postanowiliśmy, że zrobimy wam wspólny prezent. Wybierzcie firmę i model, a my to sfinansujemy. Oczywiście w granicach rozsądnej ceny, bo zbankrutujemy. –– powiedziała.
–– Dziewczyny, czy oszalałyście?! Nie możemy przyjąć tak drogiego prezentu. Z pewnością wybralibyśmy jak najtańszy model, ale to i tak jest astronomiczna kwota. Nie możemy narażać was na bankructwo. –– Klara czuła się zaskoczona i przerażona.
–– Mamuśku! Nie możesz nam odmówić. Długo myślałyśmy , jak prawdziwie uczcić waszą rocznicę. Jesteście cudownymi rodzicami i należy się wam! Prosimy, abyście tego nie odrzucali. Wiem, że w waszym mieszkaniu jest możliwość instalacji kominka, bo już zasięgałam informacji. Powoli, nie spieszy się. Rozglądnijcie się, pomyślcie, wybierzcie. –– wsparła Gizelę Marcelina.
Rodzice serdecznie przytulili córki do siebie. Podszedł Filip i Radek . Cała siódemka objęła się ramionami, tworząc duże, ścisłe koło.
–– Jak dobrze! –– pomyślała Klara. –– Taka więź rodzinna, to chyba najpiękniejszy prezent.
W nocy długo nie mogła zasnąć. Prezent, jaki kupiła Wojtkowi z okazji rocznicy, dużą skórzaną teczkę na dokumenty, uznała za banalny.
–– Może być tylko dodatkiem do prawdziwego prezentu. –– pomyślała i nagle wpadła na doskonały, jej zdaniem, pomysł. Uspokojona wizją poniedziałkowych działań, przytuliła się do pleców Wojtka i usnęła. Następnego dnia została zaproszona na wystawny obiad i na długi spacer. Wraz z Wojtkiem szwendali się po ulicach Wrocławia, poszli też do Japońskiego Ogrodu, którego jesienna szata zauroczyła Klarę. Wieczór spędzili w filharmonii. Wracali do domu zadowoleni, trzymając się za ręce.
W poniedziałek, dopiero około południa, Klara mogła zająć się realizacją swojego pomysłu. W Internecie wyszukała odpowiednie numery i zaczęła wydzwaniać.
Dwa tygodnie później, w sobotni wieczór przygotowała kolację, postawiła dwie świece i otwarła butelkę wina. Wojtek był u Marceliny. Pilnował Karolka, bo jego rodzice chcieli zrobić szybkie, sobotnie zakupy. Miała czas, aby wszystko przygotować. Gdy wrócił, wydawał się zaskoczony.
–– A to z jakiej okazji? Czyżbym o czymś zapomniał? –– zapytał zaniepokojony.
–– Nie, to mój mały poślizg. Chciałam ci o czymś opowiedzieć. Nie wiem, czy spotka się to z twoją aprobatą. Chciałabym zrobić prezent, a w zasadzie nie jest on w dosłownym sensie prezentem. –– Klara zaczęła się jąkać.
–– No to prezent, czy nie prezent? –– roześmiał się Wojciech.
–– To skomplikowane. Myślę, że może być dla mnie, dla ciebie i dziewcząt prezentem, ale po spełnieniu pewnych warunków. Wpadłam na to pod wpływem podarunku dzieci. Podzwoniłam w różne miejsca i już wiem, na czym stoję. –– wyjaśniała żona.
–– No to tłumacz szybko, bo bardzo mnie zaintrygowałaś.
–– Pomyślałam, że niekoniecznie musimy instalować kominek w mieszkaniu. Od razu pomyślałam o Brzózkach. Dowiedziałam się, że Aniela nie miała bliższej rodziny i jest tylko jeden spadkobierca, daleka krewna, która mieszka gdzieś na Mazurach. Teraz załatwia sprawę spadku po Anieli. Zgodziła się porozmawiać na temat sprzedaży „Anielina”. Wprawdzie podała mi za dom i działką bajońską kwotę, ale może jakoś dogadalibyśmy się z kobietą. Jednak to dotyczy nie tylko ciebie i mnie. Chciałabym, aby dom należał również do dziewczynek. Mogłyby w „Anielinie” spędzać urlopy.
–– Czy aby nie uszczęśliwiamy dzieci na siłę? –– Wojtek do wspólnoty podszedł bardzo sceptycznie.
–– Może masz rację. Dziewczyny i tak po nas dziedziczą, więc potraktujmy to w ten sposób, że dom kupimy dla siebie. Odremontujemy go, a jest, co robić. Zuzia, Gizela i Marcelina, jak będą chciały, to skorzystają z możliwości spędzania tam wakacji. A po naszej śmierci zrobią z nim, co zechcą. Jest tylko jeden szkopuł. Nie mamy tylu pieniędzy.
–– A od czego są kredyty bankowe? –– Wojtek zapalił się do pomysłu. –– Nie zdołaliśmy zbudować domu, to może chociaż uda się nam wyremontować dom letniskowy.
–– Cieszę się, że Tobie spodobał się mój pomysł. –– ucieszyła się Klara. –– To mój prawdziwy prezent.
–– Myślę, że Brzózki zawsze były dla nas bardzo szczęśliwe, chyba, że ty czujesz inaczej. Dla mnie były bardzo wyjątkowym miejscem.
–– Dla mnie zawsze będą miejscem, o którym będę myślała z wielką czułością. Ale teraz cieszę się, że jestem z tobą w naszym mieszkaniu .



Zapiski, listopad 2010r.

Gdy patrzę na Karola pojawiają się pełne wzruszenia myśli. Dziecko jest cząstką Marceliny, ale też cząstką mnie i Wojciecha. Odkąd Karolek zaczął patrzeć na świat bardziej rozumnie, widzę, że utworzyła się pomiędzy nami niesamowita więź. Bardzo kocham wnuka i mam dla niego niesamowite pokłady cierpliwości. Widzę to samo u Wojtka. Całkiem inaczej podchodzi do chłopca, niż kiedyś do córek. Chodzi z nim na spacery i jest dla dziecka przewodnikiem życiowym. Uczy go, krok po kroku, świata. Lubię z daleka patrzeć, jak malec obłapia z ufnością duży palec Wojtka, który ten wystawia w jego stronę i idzie z nim ścieżką przed siebie. Od czasu do czasu wnuk zadziera głowę i o coś pyta, a Wojtek wygięty, jak paragraf, z uwagą odpowiada. Mój kochany stawia małe, drobne kroczki, jak stara kobieta, która boi się, że nie zdąży do toalety. Jest uważny, troskliwy i opiekuńczy. Zawsze troszczy się, czy aby dziecko nadąży za jego wielkimi stopami. Odpowiada na miliony pytań i nigdy nie jest tym zmęczony. Pamięta, co chłopczyk lubi, a czego nie znosi i daje mu wiele przestrzeni. Do niczego nie zmusza. Raczej zachęca. Zadziwia mnie, kiedy to się stało. Kiedy zdążył nauczyć się takiego podejścia do drugiego człowieka.
Myślę, że okres ostatnich lat, kiedy to Karol rósł, rozwijał się i stawał bardzo niezależnym dzieciakiem, ciekawym świata, był dla mojego męża dobrą szkołą miłości. A może jego przemiana zaczęła się już wcześniej? Myślę, że po prostu tak jest, że jesteśmy inni dla dzieci, a całkiem inni dla wnuków? Patrzę na Wojtka i widzę innego mężczyznę.
Wczoraj Marcelina przywiozła na dwie godziny Karola. Miała w urzędzie jakieś sprawy do załatwienia. Miałam urlop i stałam przy sztalugach. Byłam rozczochrana i pobrudzona farbą. Po raz któryś z rzędu próbowałam namalować ogród ze snu. Ale efekt znowu mnie nie zadowolił. Karol stał i patrzył na obraz i na mnie.
–– Babciu, dlaczego to drzewo jest takie smutne? –– powiedział i zamyślił się. –– Namaluj też inne drzewa. Jak drzewo będzie miało kolegów, to stanie się bardziej wesołe i kolorowe. Gdzie są kwiatki, ptaszki i motylki?
–– Gdzie są kwiatki? –– zapytałam i zdumiałam się. Słuchałam wnuka i nagle z pamięci wysunęła się, kadr po kadrze, wizja ogrodu.
–– Dziadziu! Babcia Klara pomalowała sobie policzek! Zobacz, jak śmiesznie wygląda. –– zawołał Karol w stronę kuchni.
–– O, rzeczywiście! Musimy babcię umyć. –– powiedział Wojtek i poszedł w stronę łazienki, skąd po chwili przyniósł gąbkę. Wystawiłam twarz. Zamknęłam oczy. Wojtek starannie zmył farbę. Wytarł moją twarz ręcznikiem, a potem mnie pocałował .
–– Zobacz, jaka babcia jest czysta i ładna. –– powiedział do Karola.
–– Moja babcia jest najpiękniejszą babcią na świecie –– powiedziało dziecko.
–– I ja tak myślę. –– uśmiechnął się Wojtek i mocno mnie przytulił .
–– I mnie i mnie! Weź mnie na rączki! –– Karol wyciągnął obie ręce w górę. Wojtek nie wypuszczając mnie z ramion, jedną ręką podniósł dziecko, które zarzuciło mu ręce na szyję. Ta chwila była dla mnie wyjątkowa. Jakbym odnalazła Klarę i Wojtka sprzed wielu, wielu lat. I poczułam się jak młoda, piękna dziewczyna.
Może warto czekać bardzo długo, aby doczekać się na uczucie, o jakim marzyliśmy w młodości? A może nie ma niczego za darmo? Zastanawiam się, jaka byłam jako młoda dziewczyna? Jaka była moja miłość? Czy potrafiłam prawdziwie kochać? Czy byłam egoistką? Może trzeba wiele wycierpieć, wiele przeżyć, wiele nauczyć się o życiu i o drugim człowieku, aby nauczyć się kochać? Widocznie musieliśmy przejść wiele kłopotów, rozwiązać wiele problemów, aby dojść do tego punktu. Nie wiem co czeka mnie i Wojtka. Myślę, że dobrze, iż nie znam przyszłości. Gdybym wiedziała, co przejdziemy oboje, to nie odważyłabym się budować z Wojtkiem wspólnego życia. W tym momencie życia powiedziałabym, że wtedy przegrałabym wszystko. Jednak, czy tak powiem za 5 , 10 lat? Nie wiem. Wiem, że obecnie darowano nam dobre chwile. Oby trwały jak najdłużej. A jeśli ma coś zmienić się, to życzę sobie, aby była to zmiana jedynie na lepsze. I nie ważne jest ile mam teraz lat. Nie kalendarz decyduje o młodości człowieka. Młodość tkwi w środku. W myślach, w odczuciach, w sposobie życia. Warto mieć swoje pasje. Warto mieć marzenia i starać się je realizować. Warto szaleńczo kochać drugiego człowieka, nawet jak ma się sto lat.


Pamiętnik Klary, 2011rok

Jechali po raz kolejny do Brzózek. Już nawet nie liczyli, który to raz. Tym razem elektryk miał kłopoty z instalacją. Twierdził, że musi w całym budynku wymienić przewody na nowe, bo stara instalacja jest w takim stanie, że grozi spięciem, a nawet pożarem. Zresztą nie tylko elektryk miał kłopoty. Okazało się, że stara studnia nie nadaje się do eksploatacji, a pompa jest zardzewiała i trzeba ją wymienić na nową. Nowa sporo kosztuje. Studnię trzeba wyczyścić i pogłębić. Kupowali więc kable, gniazdka i inne drobiazgi , które wskazał elektryk. Kupili pompę, ale mieli kłopot ze znalezieniem właściwego wykonawcy instalacji wodnej. Odremontowali część podłóg i wtedy okazało się, że część budynku jest spróchniała i częściowo zjedzona przez korniki. Musieli zakupić deski, belki.
Fachowcy zmieniali się, jak rękawiczki. A stan budynku był taki, jak wcześniej. Klara nie dostrzegała postępów. Pieniądze topniały w zastraszającym tempie. Kobieta zaczęła martwić się, co to będzie dalej. Zastanawiała się , co powinni teraz zrobić. Jednym z wyjść była sprzedaż Anielina. Tak jej podpowiedziała przyjaciółka, której zwierzyła się z kłopotów i poprosiła o pożyczkę. Jednak nawet takiej ewentualności nie chciała brać pod uwagę. Czuła się, jakby jej ktoś zaproponował sprzedaż długo oczekiwanego, własnego dziecka. Nawet chciała podziękować Teresce za pożyczkę.
–– Nie gniewaj się kochana –– powiedziała Teresa –– ja tak profilaktycznie, na przyszłość i nie dlatego, że jestem niechętna, aby wspomóc ciebie i Wojtka. Teraz mam pieniądze, bo sprzedałam mieszkanie po dziadku. Na razie są mi niepotrzebne, bo Grzesiek jeszcze studiuje i mieszka ze mną. Gdy będę potrzebowała, to upomnę się. A wtedy z pewnością już sobie jakoś poradzicie. Myślę, że to będzie dopiero za parę lat. Mówię o sprzedaży, bo jednak taki stary budynek , to studnia bez dna. Możecie w niego tylko inwestować, ale jak to twoje marzenie, to go sobie spełniaj. Wiesz, że dla mnie jest ważne, abyś była szczęśliwa. ––
–– Wiem, że to nie jest takie proste i boję się , co będzie dalej, ale jest to dla mnie bardzo ważne. Widzę też, jak ważne jest to dla Wojtka. Nie chciałabym , aby jego zapał poszedł na marne. Niech coś ma ze swojego życia. Widocznie musi po sobie pozostawić coś trwałego, co jego przeżyje. Niech to będzie jak pomnik. Chcę, aby Anielin odzyskał nowe życie. Niech przyniesie nam szczęście, a także niech będzie dobrym, szczęśliwym miejscem dla moich dzieci i wnuków. Nie udało się nam zbudować rodzinnego domu, o którym marzył Wojtek. Niech Anielin będzie jego namiastką. Może tam będziemy spotykać się całą rodziną z okazji świąt, imienin i różnych rocznic. –– marzyła się Klara.
–– Dobrze jest mieć takie swoje miejsce. –– zamyśliła się Tereska –– Ale ja nie chciałabym mieć takiego strupa, który wymaga ciągłego dopływu gotówki. To jakbyś miała skarbonkę bez dna. –– dodała.
–– Teresko, masz u mnie zawsze swój pokój. Niech no tylko skończymy remont, możesz przyjeżdżać, kiedy tylko będziesz chciała. –– uśmiechnęła się Klara.
–– Trzymam ciebie za słowo. Najpierw wyremontujcie dom, a później zostaw mi troszkę miejsca, gdzie mogłabym się wyciągnąć. Nawet sobie kupię jakąś leżankę. Nie musi być dla mnie cały pokój, a tylko kawałek miejsca w jego kącie. Ja tylko potrzebuję kawałek barłogu i lampkę do oświetlenia książki, abym na nim mogła czytać. A jak będzie balkon, to też chętnie na nim będę rezydowała, bo lubię ładne widoki. –– dodała przyjaciółka ze śmiechem.
–– No widzisz, zaczęłaś od sprzedaży, a teraz już okupujesz nieistniejący balkon, ale z ciebie przewrotny człowiek. Sama nie wiesz, co mówisz. –– przekomarzała się Klara.
–– Powiedz lepiej, jak daleko jesteście z pracami remontowymi. Czy daleko do końca? –– zapytała przyjaciółka.
–– Szczerze powiem ci, że nie wiem. Gdy byliśmy ostatnio, to fachowcy wymieniali jakieś belki i mieli kłaść podłogi. Okazało się, że dobrze byłoby wymienić część stopni na schodach i odremontować balustradę. Nie wiem, co z oknami. Są takie nieszczelne, ale nie wiemy, czy damy radę je wymienić. No i z ogrzewaniem nie wiemy co zrobić. Jak chcemy do niego przyjeżdżać przez cały rok, to musimy chyba i o tym pomyśleć.
–– Może w tym roku zaprosisz mnie na święta? Fajnie byłoby spędzić je w górach. ––
–– Jak tylko do tej pory damy radę, to już czuj się zaproszona. –– powiedziała Klara i z całych sił uścisnęła Tereskę.



Minęła kolejna zima i nastała wiosna. W Anielinie remont nadal trwał. Tymczasem słoneczko zaczęło świecić coraz mocniej, a świat zazielenił się. Znużona czekaniem Klara przestała już wierzyć, że remont Anielina może kiedyś skończyć się. Nie miała jednak wyjścia i cierpliwie musiała czekać, co będzie dalej. Pewnego dnia Wojtek powiedział.
–– Jak możesz wziąć na jutro urlop, to zapraszam cię do Brzózek.
–– Jak tak, to muszę zaraz zadzwonić do kadr. –– odpowiedziała Klara.
–– Tylko weź co najmniej trzy dni urlopu, bo mamy sporo pracy.
–– A gdzie będziemy nocować ? –– zapytała.
–– No, jak to gdzie, przecież mamy swój dom! –– z dumą odpowiedział Wojtek.
Klara popatrzyła na niego spod rzęs. Mąż miał tajemniczą minę. Delikatny uśmiech błąkał mu się po twarzy.
Następnego dnia, skoro świt pojechali w stronę Brzózek. Wstawało leniwe, wiosenne słońce. Na dworze było chłodno, ale pola ścieliły szmaragdowe dywany i drzewa pokryły się delikatną mgiełką zieleni. Gdzie niegdzie po rowach kwitły kaczeńce i pierwiosnki.

Gdy minęli tablicę z napisem Brzózki, poczuła drżenie serca. Nagle znowu była małą dziewczynką, z utęsknieniem czekającą na prezent. Tak właśnie się czuła. Nie mogła doczekać się widoku domu. Już dawno nie odwiedzała remontowanego miejsca. Nie wiedziała, co zastanie.
Gdy minęli ostatni zakręt, ich oczom ukazał się piękny, drewniany, piętrowy pensjonat. W czasie remontu usunięto z niego olejną farbę, deski zapuszczono zieloną bejcą, która mocniej zarysowała naturalne słoje drewna. Pensjonat jaśniał drewnem pociągniętym tylko matowym , przeźroczystym lakierem. Ażurowe ozdoby pomalowane były ciemniejszą bejcą. Klara stanęła zachwycona, oglądając stare, pięknie odnowione ażurowe wykończenia okiennic. Do domu biegła kamienna ścieżka, ułożona na świeżo wyrosłej murawie. Przed domem, na środku trawnika, pysznił się okazały gazon, ze starą jabłonką, otoczoną różnokolorową zielenią. Pod nią kwitły kolorowe, wiosenne kwiaty. Ten słodki widoczek do łez wzruszył Klarę.
–– Czyj to pomysł, z tym połączeniem? –– zapytała Wojtka.
–– Jak to czyj? A kto to wszystko prowadził? –– zdumiał się mężczyzna. –– Nie chciałem ci tylko psuć niespodzianki. Gdybym wypaplał, co zamierzam zrobić, to nie miałbym radochy, z oglądaniem twojej zdziwionej miny. –– roześmiał się.
–– A teraz chodź i zobacz, jak jest w środku. Torby później wniesiemy do domu. –– Poprowadził Klarę po kamiennych schodach do wnętrza.
Już od sieni poczuła się zaskoczona. Dom w żaden sposób nie przypominał Anielina, ale mimo tego rozpoznawała wiele elementów ze starego domu. Wszystkie, stare przedmioty zostały odnowione, odczyszczone. Szczególnie urzekły ją schody, prowadzące na piętro. Tak, jak i na zewnątrz usunięto z nich starą farbę. Zamiast zniszczonych szczebli wytoczono nowe elementy. Całość przedstawiała się lekko i pięknie. W dawnej kuchni Wojtek pozostawił stary, kaflowy piec, który został odnowiony i wyczyszczony. Butelkowa zieleń pięknie kontrastowała z bielą ścian. Obok pieca, na starym wieszaku wisiała haftowana ręcznie makatka z napisem; „ dobra żona, to męża ozdoba.” Po bokach wyhaftowane były niebieskie gołąbki, trzymające dwie obrączki. Na przeciwległej ścianie, z kuchenną tapetą współgrała ażurowa szafka, a na niej stała okazała, biała , porcelanowa misa i taki sam biały dzbanek. W odnowionym kredensie, stole i krzesłach rozpoznała Klara meble Anieli. Ucieszyła się, że coś ze starej kuchni z Anielina będzie jej przypominało zmarłą przyjaciółkę.
W saloniku wisiały jedynie obrazy. Na ścianach położono tapety z delikatnym wzorkiem, na którym gdzie niegdzie złociły się malutkie, wypukłe bukieciki.
–– Musimy tu kupić jakieś meble. Stare nadawały się tylko do wyrzucenia. –– poinformował Wojtek. –– Chodź na górę. Chcę Ci pokazać pracownię.
Klara z niecierpliwością wbiegła na piętro.
–– To tutaj. Pomyślałem, że od południa będzie najlepsze światło. –– zaskoczył ją, wskazując drzwi dawnego pokoju Anieli. Kobieta weszła do środka i stanęła w progu. Po przyjaciółce pozostało tu wiele drobiazgów. Parę jej ulubionych książek stało na małej etażerce. Parę obrazów wisiało na ścianie, a na kredensie leżał jakiś kolorowy kapelusz i okulary. Klarę najbardziej ucieszyła piękna, witrażowa lampa. Stała ona obok masywnego , karminowego fotela. Zawsze się Klarze podobała. W rogu pokoju stały stare sztalugi z podobraziem, przygotowanym do malowania.
–– Widzisz, będziesz tu czuła się, jakby obok ciebie była Aniela. Specjalnie zostawiłem tyle pamiątek po niej. I to koniec moich niespodzianek. Jeszcze mamy dużo pracy. Musimy dokupić wiele przedmiotów. Resztę domu urządzisz sama. Nie chciałbym psuć ci przyjemności. Niestety spać będziemy na dole, na starej wersalce. Jest chyba jeszcze w miarę dobrym stanie.
Gdy zapadł zmrok, rozpalili ogień w kuchennym piecu i zaparzyli herbatę. Klara przygotowała kanapki. Długo siedzieli wpatrując się w ogień i rozmawiając o wielu sprawach. Już dawno tak szczerze nie rozmawiali. W korytarzu tykał stary zegar z kukułką.


Pamiętnik Klary

Zbliżała się północ. Noc miała zapach świeżo skoszonej łąki. Domownicy już dawno spali. Klara jak zwykle skulona, przybrała pozę małego psiaka. Dotykała pleców męża. Od dłuższego czasu spała spokojnie. Wypoczęła. Wakacje jej dobiegały końca.
Czerń nocy była gęsta, jak smoła. Tak bywa tylko w górach. Gruba warstwa chmur nie przepuszczała promieni księżyca i migotliwych iskierek gwiazd. Było gorąco i parno. Pootwierane okna „ Anielina” dawały tylko trochę przewiewu. Na łące, obok domu, pojawiły się jasne punkciki robaczków świętojańskich. Wydawało się, że dolina stała się prawdziwie rozgwieżdżonym niebem. Pachniały zioła, a także dziki bez i akacja. Wielkie parasole łopianu, które porastały zbocze doliny strumyka, rzucały szafirowe, kłębiaste cienie na połyskującą srebrem płaszczyznę łąki.

Wczesnym rankiem pierwsze promienie słońca wygoniły Wojciecha z łóżka. Klara jeszcze smacznie spała. Wstając popatrzył na żonę. Twarz jej była spokojna, łagodna. Widać śniła coś miłego, bo na ustach jej gościł delikatny uśmiech. Kosmyk rudych włosów ukośnie leżał na jej policzku i podskakiwał lekko w górę, gdy wydychała powietrze. Pomyślał sobie, że bardzo zmieniły jej się rysy, przybyło zmarszczek i niczym nie przypominała Klary, która wyglądała z ich ślubnego zdjęcia. Z pewnością była całkiem inną osobą, niż ta, którą poznał i poślubił. Westchnął. Po chwili spojrzał w lustro, umieszczone w staromodnej toaletce. Spoglądał z niego starszy mężczyzna, o zaciśniętych , skrzywionych ustach i pionowych zmarszczkach na szerokim czole. Szpakowate, rzedniejące włosy i siwawy, jednodniowy zarost dodawały mu lat. Nie wyglądał na młodzieniaszka. Pokiwał głową i uśmiechnął się. Popatrzył jeszcze raz na Klarę i uśmiechnął się czule. Przez okno do pokoju wciskał się chłód wczesnego poranka. Schylił się i podniósł z podłogi róg kołdry, której większa część zsunęła się z wersalki. Naciągnął kołdrę na gołe ramiona żony. Klara westchnęła i otuliła się kołdrą. Przekręciła się na brzuch i przykryła głowę małą poduszką., bo przeszkadzały jej pierwsze promienie słońca, które przebijały się przez szparę w zasłonach i kładły na jej oczach.
Wojtek pomyślał sobie, że poprzedniego wieczoru Klara musiała bardzo późno przyjść do łóżka. Już dawno spał, gdy skończyła malować obraz.
Mężczyzna na palcach wyszedł z sypialni i wszedł do pracowni. Z zainteresowaniem zaczął oglądać ostatni obraz żony. Zaintrygował go. Był inny, niż poprzednie. Przedstawiał niezwykłe drzewo, stojące w barwnym ogrodzie. Obraz był ciekawy i intrygujący. Kolorystyka ogrodu go urzekła. W miękkiej, szmaragdowej trawie, kwitły niezwykłe kwiaty. Rosły również drzewa, a między drzewami Klara uchwyciła rój motyli, który zaczął przysiadać na gałęziach. Rój spływał gdzieś z obłoków, znajdujących się nad ogrodem. Motyle przysiadały na rozłożystych gałęziach drzewa. Jeden z motyli w połowie był kielichem kwiatu.
–– Muszę zapytać Klarę, kiedy zdążyła domalować motyle. –– pomyślał. –– Wieczorem ich nie widziałem.


Zapiski, wiosna 2011r.


Nie przypuszczałam, że jednak może nasze marzenie spełnić się. Nie wiem, czy nie zapłacimy za nie zbyt dużą cenę. Uziemiliśmy się finansowo na wiele lat. Gdy uświadamiam sobie jakie mamy zobowiązanie, to aż mi skóra cierpnie. Nie wiem , jak sobie poradzimy, gdy już nie będziemy pracować. Czy damy radę spłacać raty? Nie chciałabym, aby nasz kaprys obciążył kiedyś dziewczynki. Przecież nie muszą płacić za nasze marzenia. To nieważne, że będą mogły spędzać tu wakacje. Faktycznie to my zrobiliśmy sobie prezent. A może kiedyś tu zamieszkamy na stałe? Zastanawiam się, czy będę potrafiła mieszkać tak daleko od innych ludzi? Czy dobrze będę czuła się na takim odludziu? Co innego krótkie pobyty, wakacje, a co innego stały pobyt. Wiem, że z pewnością, ani ja, ani Wojtek nie nudzilibyśmy się. Mam swoje książki, mogę malować obrazy. Z pewnością będę nadal prowadziła dom, ale co z ludźmi, którymi byłam otoczona całe życie? Będą tak daleko ode mnie. Dzieci też dużo rzadziej będą wpadać. Czy będziemy potrafili tutaj żyć tylko we dwoje? Czy nam to wystarczy, aby żyć szczęśliwie? Nie wyobrażam sobie, abyśmy przyjeżdżali do Anielina, będąc osobami w podeszłym wieku, no bo kto nas tu będzie przywoził ? A co z naszym zdrowiem? Czy życie pozwoli nam na mieszkanie w takim oddaleniu od lekarza, apteki?
Na razie jest nam tutaj bardzo dobrze. Spełniliśmy swoje wielkie, życiowe marzenia. Czy Anielin zbliży nas do siebie? Czy też oddali?
Pytania te świadczą o tym, że mimo wieku, nadal naprawdę nie wiem, czego chcę. Gdy już spełniam swoje kolejne marzenia okazuje się, że mam wiele wątpliwości.
Więc jaka naprawdę jesteś Klaro? Czego chcesz od życia? Czy aby z twoim uczuciem do Wojtka nie jest tak samo, jak z innymi marzeniami? Może dobrze, że całe życie jesteś niepewna swojego męża. Gdyby było inaczej, może zwątpiłabyś w swoje uczucia? Może przestałabyś kochać Wojtka? A czy to nie śmieszne, że babcia Karola zadaje sobie takie pytania? A może wiek nie ma z tym nic wspólnego? Może po prostu takie jest życie? Największą przyjemność daje dążenie do celu, pokonywanie przeszkód, zdobywanie przyczółków. I może sam cel nie jest tak ważny, jak dążenie do niego?


Zapiski, sierpień 2009r.

Znalazłam się w takim momencie życia, kiedy przestałam walczyć ze sobą. Popatrzyłam w lustro i mimo tego, że nie odnalazłam twarzy pięknej, młodej dziewczyny, przestałam buntować się. Powiedziałam sobie.
–– Tak to ja! Ta kobieta, która spogląda na mnie z drugiej strony, jest mi bliska, pomimo iż ma pomarszczoną twarz. ––
Poczucie piękna jest rzeczą osobistą, indywidualną. Można pokochać drobniutką sieć zmarszczek, gdy zaakceptują ją bliscy. Jak jestem otoczona ludźmi życzliwymi, dla których wiele znaczę, jestem szczęśliwa i piękna. Każdy w życiu przechodzi okres, gdy oczy błyszczą, skóra jest miękka i aksamitna. To jednak szybko mija . Ja też miałam taki czas. Teraz jestem w innej fazie. Patrzę na twarz Wojciecha, tak różną od tej, którą miał trzydzieści lat temu, ale nadal jest mi bliska. Gdyby wyglądał jak młodzieniaszek, czułabym się przy jego boku bardzo głupio.
Zastanawiam się tylko, kiedy i dlaczego tak zmieniłam spojrzenie na siebie samą.
Zawsze nieobojętne było mi, jak wyglądam. Już jako mała dziewczynka chciałam być najładniejsza, jak najlepiej ubrana. Gdy chodziłam do szkoły podstawowej wymuszałam na mamie, aby fartuszki szkolne miały ładny krój, piękny, koronkowy, biały kołnierzyk. Zależało mi na tym, aby moje włosy nie były obcięte „ od garnka,” co często fundowała mi mama. Widocznie uważała, że mała dziewczynka nie musi ładnie wyglądać.
Miałam zbyt rzadkie włosy, aby iść z nimi do fryzjera. To mama brała do ręki nożyczki i nie patrząc na moje protesty, podcinała mi grzywkę prawie u nasady czoła, rzadziej w jego połowie. Każde strzyżenie kończyło się moim szlochem, bo nagle wyłaniała się moja bardzo pyzata buzia, z archipelagiem piegów na nosie. Po prostu miałam wyjątkowo nie twarzową fryzurę. I cierpiałam. Bałam się odrzucenia przez koleżanki, wyśmiania przez rówieśników.
Potem jako nastolatka bardzo dbałam o figurę. Zależało mi, aby się podobać.
Cięgle inni stanowili o tym, jak powinnam wyglądać, jak się zachowywać.
Wiele głupot zrobiłam, aby nie być wyrzucona poza nawias koleżeństwa. Nawet paliłam papierosy dlatego, że taka była moda. Papieros integrował, wyróżniał. W ten sposób jako nastolatka byłam „równiejsza”. Palenie nie przyszło mi łatwo. Pamiętam , jak wielokrotnie po wypaleniu papierosów walczyłam z torsjami, jak bardzo nie smakowało mi zaciąganie się dymem, ale chciałam się przypodobać. A gdy się zakochałam, stanęłam na uszach, aby być najładniejszą, aby się podobać. A potem starałam się walczyć ze swoim charakterem, aby spełnić oczekiwania Wojtka. On jakoś nie miał problemów ze zmianą swojej natury, bo nie uznał za konieczne dopasowania się do moich oczekiwań. Myślę, że był mnie zbyt pewien. Zrobiłam błąd w sztuce. Mężczyźni lubią zdobywać, walczyć. Lubią , jak kobieta jest wielką niewiadomą. Lubią mrok i tajemnicę, a ja byłam zbyt prostolinijna, zbyt czytelna. Uważałam, ze miłość, wierność i otwartość jest najważniejsza. Wojtek zawsze był pewny mojego uczucia. Wiedział, że jestem tzw. pewniakiem, osobą bardzo stałą. Nie musiał wysilać się, abym go kochała. W związku z tym wiedział też, jak łatwo mnie ukarać. Starczy tylko pokazać swoje niezadowolenie, skrytykować. W ten sposób wpadłam w kanał. Wiele lat zmieniałam się, buntowałam i znowu zmieniałam. Ciągle byłam z siebie niezadowolona. Ciągle coś Wojtkowi udowadniałam. A później musiałam nauczyć się, że słabi przegrywają. Tylko twardo stojący na własnych nogach mogą uratować swoją godność. I znowu uczyłam się życia. Tak jest do tej pory…
O! Właśnie moje lustrzane odbicie uśmiechnęło się do mnie. Jaki miły jest ten uśmiech! Rozjaśnia i odmładza twarz. Gdy jej przyglądam się dokładnie, nagle widzę, że nie jest wcale brzydka, tylko dużo dojrzalsza, niż kiedyś. Widzę na niej sieć drobniutkich zmarszczek. Są też zmarszczki śmiechu. Te są bardzo sympatyczne i dają świadectwo, że lubię się uśmiechać. Nie zamierzam poddawać się żadnym specjalnym zabiegom kosmetycznym. Myślę, że gdybym przeszła operację kosmetyczną i nagle odmłodniała o dwadzieścia lat, bardzo źle czułabym się w swojej skórze. Nijak nie przystawałaby do przeobrażonego wnętrza. Przecież jestem zupełnie inną kobietą, niż kiedyś. Już nie jest dla mnie najważniejsza modna kiecka, czy piękna biżuteria. Teraz ważniejsze dla mnie jest to, co w moim wnętrzu.
Myślę też o wszystkich swoich błędach. Wiem, że nie potrafiłam być bardzo mądrą żoną i matką. Jednak bardzo się o to starałam. I chyba to jest najważniejsze. Żyłam najlepiej, jak potrafiłam i robię to do tej pory. Przypuszczam, że jednak przybyło mi z czasem rozumu, a z całą pewnością uczę się na swoich i cudzych błędach. Wyciągam wnioski i staram się nie popełniać tego samego błędu po raz drugi. Nie jestem już zagubiona! Wydaje mi się, że już wiem, kim jestem. Znam też swoją wartość i zrozumiałam, że mimo wszystko dokonywałam dobrych, życiowych wyborów. Teraz chcę zrobić coś dla siebie. Chcę odgrzebać spod grubej warstwy lat swój rdzeń. Chcę przestać grać różne role i zacząć być sobą. Pragnę przypomnieć sobie, co mnie zawsze fascynowało, co dawało zadowolenie, co wyciszało. Chciałabym wrócić do świata barw. Postanowiłam, że pójdę tylko swoją ścieżką. Już nie muszę oglądać się na córki. Są dorosłe. Dałam im tyle, ile mogłam, aby radziły sobie w życiu. Nie jestem w stanie za nie żyć. Chcę wreszcie żyć za siebie. Mam tylko nadzieję, że moja ścieżka jest również ścieżką Wojtka. Bardzo tego pragnę, chociaż nie jestem pewna, czy tak będzie w przyszłości. Wojciech niełatwo godzi się na moją niezależność. Czasem zachowuje się tak, jakbym mu coś zabierała, jakbym ograbiała go z bardzo cennej rzeczy. A przecież drugiego człowieka nie można posiadać na własność. Trzeba mu dać trochę życiowej przestrzeni, aby mógł spokojnie oddychać. Nikt w więzieniu, nawet luksusowym nie może być szczęśliwy.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz