Rozdział
IV Siergiej
Następnego
dnia zbudziło Gizelę cichutkie stukanie do drzwi. Po późnym
powrocie do domu długo nie mogła usnąć. Przeszkadzał jej
księżyc, zaglądający przez okno do sypialni. Noc była wyjątkowo
pogodna, a księżyc wielki, jak deserowy talerzyk. Po paru godzinach
przewracania się, odkrywania i zakrywania kołdrą, postanowiła
zaciemnić pokój. Spuściła rolety i pomieszczenie ogarnęła
nieprzenikniona czerń. Szybko usnęła. Rankiem nie obudziło jej
słońce. Śpiąc w ciemnym pokoju, straciła poczucie czasu.
–– Gizel,
czy ty malade? Już pół dzień za tobą, a ty jeszcze dormir. ––
usłyszała zaniepokojony głos Niny.
–– Nic
mi nie jest babciu! Po prostu późno zasnęłam i teraz odsypiam.
Ale już schodzę , tylko wezmę prysznic. ––
–– Salle
de bains jest prepare. Ty rób la
douche i szybko do la
cuisine. Marlen i Paul zrobili rano
telefon, że wy razem l'excursion
do Montmedy. Oni tam teraz mają swój mały dom na les
vacances. Oni biorą swoje diner , chleb i
kiełbasa. Wy tam la promenade po Montmedy, a jutro wy jechać do
Aviot. To parę kilometr od Montmedy. Taka bazylik. Bardzo ładna. Ty
musisz dużo zobaczyć i potem opowiedzieć swoja rodzina. ––
prowadziła swój monolog babka.
Gizela
chwyciła taśmę rolety i podciągnęła do góry. Pokój zalała
złota lawa południowego słońca. Zmrużyła oczy,
nieprzyzwyczajona do takiej ilości światła. Na chwilę oślepła.
Po paru minutach oczy przyzwyczaiły się do jasnego oświetlenia.
Dziewczyna odzyskała wzrok. Przeglądnęła się w lustrze toaletki.
Zobaczyła sypialnię i rozczochraną, zaspaną młodą kobietę.
Uśmiechnęła się do swojego odbicia. Podobało się jej to, co
zobaczyła. Boso pobiegła do łazienki. Po piętnastu minutach
czysta, z mokrymi, rozczesanymi włosami była już na dole, gotowa
do wycieczki.
–– No
i gdzie Paul i Marlen? Mówiłaś, że jadę na wycieczkę. ––
zapytała ze śmiechem.
–– No
i widzisz Boże, jak to z młodymi? Szat prast i już są na inny
plac. Poczekaj. Ty jeszcze nie piła kawa i nie jadła chleb. Pusty
brzuch to niedobrze na podróż. Siadaj do tabl. Tu jest dzbanek z
kawa i chleb, a tu masz konfitir, szynka, fromage. Szykuj jedzenie.
Musisz jeszcze do swój szambr i weź jakie ubranie na jutro, piżama
i pil. Wieczór to może być zimna temperatur. Weź też parapli. W
tele mówili, że może być deszcz. –– Nina krzątała się
wokół wnuczki i podsuwała jej co lepsze kąski.
W pewnej
chwili, gdy podeszła bardzo blisko, pogłaskała wnuczkę po
włosach.
–– Jaka
ja rada, że przed śmiercią poznała córka mój Jean Francois.
Szkoda, że ty nie znała swój ojciec. To był dobry człowiek, tak
jak i twój dziadek. Ja z nim bym poszła na koniec świata. Teraz
też niedługo za nim pójdę. Tak pusto bez mój mąż. ––
–– Bonjour
! –– usłyszały razem z dźwiękiem dzwonka wiszącego nad
wejściowymi drzwiami. Do domu weszli uśmiechnięci Marlen i Paul.
–– Bonjour
belle-mere –– Marlen uściskała Ninę i pocałowała
pomarszczone policzki kobiety.
–– Bonjour
Maman ! Sa wa? –– Do matki podszedł Paul i przytulił się do
kobiety.
–– Bonjour
– powiedzieli do Gizeli –– Si
bien tu dormais? ––
–– Bon
dormir ! – odpowiedziała i uśmiechnęła się do nich.
–– Kafee?
–– zapytała Nina przybyłych.
–– Nou!
– Odpowiedział Paul i wskazując na zegar powiedział –– Midi
!–– a później coś dodał, czego Gizela zupełnie nie
zrozumiała, bo mówił szybko, a równie szybko Nina mu odpowiadała.
Po czasie babka zrozumiała, że Gizela zupełnie nie wie, o czym
rozmawiali i powiedziała do wnuczki.
–– Paul
mówi, że już południe, a daleka droga przed wami. Szkoda czas.
Chcą na granicy z Francja kupić w piekarni taka długa bułka do
diner. Jak już ty zjadła, to musicie jechać. Spotkamy się jutro
na wieczór.
Słońce
raz chowało się za białymi obłokami, które jak małe stateczki
żeglowały sobie po błękitnym niebie, to ciekawie zza nich
wyglądało, a wtedy mokra od niedawnego deszczu szosa wyglądała
jak brzuch wielkiego wieloryba. Jechali już ponad godzinę,
obserwując pofałdowany teren, porośnięty ciemnym lasem,
jasnozielone łąki i pastwiska ,na których pasły się nakrapiane
rude krowy. Gizela zamknęła oczy i wystawiła twarz do ciepłych
promieni słońca. Szum kół rozleniwiał i usypiał.
Obudziła
ją nagła cisza. Samochód stanął. Z ciekawością popatrzyła
przez okno. Stali pod dziwnym pomnikiem. Na wysokim cokole, z lekko
wzniesionym ku niebu dziobem dumnie stał sobie ogromny, metalowy
kogut. Pod cokołem, na podwyższeniu , oparty o karabin żołnierz w
niebieskim mundurze i hełmie. Pod nim przykręcono tablicę
upamiętniającą śmierć żołnierzy w latach 1939 – 1945.
–– Nouse arette , la frontiere ! ––
poinformował Paul.
Zrozumiała,
że zatrzymują się na granicy z Francją. Po drugiej stronie
samochodu zauważyła piekarnię i napis informujący, że
właścicielem sklepu jest nijaki Nicolas. Marlen z Paulem weszli do
piekarni i już po chwili wyszli z niej z wielką papierową torbą
pełną długich bagietek. Ruszyli w dalszą drogę. Niedługo na
horyzoncie pojawiło się wzgórze z dwoma wieżami, zatopionymi w
zieleni drzew. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że wjeżdżają
do małego miasteczka, usytuowanego u stóp fortu. Z zielonego,
wysokiego wzgórza, górującego nad okolicą, wystawały dwa poziomy
kamiennych murów, dwie wieże zakończone okrągłymi kopułkami i
sterczącymi w górę ostrymi szpicami. Zza drugiego poziomu
wystawało parę spadzistych dachów.
Przejechali
miasteczko i zjechali z głównej szosy. Krętą dróżką zaczęli
wspinać się na kolejne wzgórze. Tuż przy drodze minęli wielki
kwietnik ze zwieszającymi się z niebieskich skrzynek różowymi
pelargoniami i tablicą z napisem „ Tivoli de Montmedy”. Jechali
jak w tunelu pomiędzy dwoma kamiennymi murami, gdzieniegdzie
obrośniętymi zielonym bluszczem oraz mchem. Co kilkanaście metrów
mur przecinała stara drewniana furtka. Zza kamiennej ściany widać
było wystające gałęzie drzew owocowych, kwitnących krzewów i
kwiatów.
Zatrzymali
się przed bramą, obok której na murze przybito tabliczkę z
numerem . Na niebieskim tle widniała siedemnastka. Marlen wyszła z
samochodu i wielkim kluczem otworzyła starą drewnianą bramę.
Wjechali do olbrzymiego ogrodu. Mieścił się na stromym zboczu.
Usytuowany tarasowo krył kamienny domek, półkolisty taras
wyłożony szarą kostką i dużo starych, ogromnych drzew. Przy
bramie wjazdowej rosło parę drzew owocowych. Kręta, kamienna
dróżka prowadziła w dół. Zeszli do letniego domku. Ścieżka
wiła się pomiędzy wysokimi klonami, parkowymi platanami, krzewami
rododendronów, bzu i jaśminu. W połowie zbocza, parę metrów pod
tarasem Gizela dostrzegła kolejną półkę, a na niej ogród pełen
kamiennych grot. Od razu oczarowała ją stara, nieczynna fontanna
usytuowana w samym sercu ogrodu.
Marlen z
Paulem wynieśli z domu meble ogrodowe, otworzyli okna, aby
wywietrzyć długo nie odwiedzany letni domek.
Gizela z
ciekawością oglądała taras. Z boku stała kamienna ławka i
zbudowany z piaskowca grill. Widać, że często był używany, bo
wypukłe kamienie były okopcone, a na palenisku widniały resztki
węgla drzewnego. Drzewa okalające domek dawały przyjemny cień,
więc dziewczyna chętnie usiadła na chłodnej ławce i przyglądała
się krzątającym osobom.
Paul
przyniósł jej długą szklankę z zimną wodą i cytryną. Napój
był smaczny, orzeźwiający.
Marlen
usiadła obok Gizeli. Wskazała palcem zatopione w zieleni dachy
domów, widniejące pod wzgórzem.
–– La
prison!–– powiedziała.
Gizela
przypomniała sobie , że słowo to oznacza więzienie. Marlen
pokazała palcem ogród , w którym siedzieli i zaczęła wolno
opowiadać jego historię. Gizela starała się wyszukiwać w pamięci
znajome słowa i układała je jak puzzle w historię fortu. Opowieść
tę postanowiła przedstawić babce.
Późnym
popołudniem wyruszyli do fortecy. Słońce nadal niemiłosiernie
prażyło, kiedy dochodzili do wielkiego zwodzonego mostu . Potężne
łańcuchy, na których w przeszłości wisiała ruchoma kładka, po
której można było dostać się do fortu, tym razem pełniły tylko
rolę dekoracji. Ławeczka w budce strażniczej była pusta. Zmęczeni
usiedli na zimnym kamieniu i spostrzegli mały otwór widniejący nad
ławką. Przez okienko zawiał przyjemny ciepły wiatr. Poczuli
zapach skoszonej trawy. Odpoczywali. Po paru minutach postanowili
kontynuować zwiedzanie.
Przez
wielkie , otwarte wrota weszli na teren małego miasteczka.
Zobaczyli wybrukowane ulice i kolorowe kamieniczki. Część z nich
była zamieszkała, a część pusta i mocno sfatygowana. Zdarzały
się też takie budynki, z których pozostała tylko fasada, podparta
przed zawaleniem ogromnymi belkami. Wyglądała, jak sceniczna
dekoracja jakiejś historycznej sztuki. W dwupiętrowym domu,
stojącym obok bramy, za czerwonymi solidnymi drzwiami znajdowała
się agencja turystyczna i muzeum Cytadeli Montmedy. Tam zapoznali
się z mapą cytadeli i trasami zwiedzania
Wędrowali
po urokliwych, malutkich uliczkach, wchłaniając piękno zastygłe w
starych murach. Odkryli, że widoczne z daleka dwie kopuły są
zakończeniem wież kościelnych, a po koronie murów i na dnie
porośniętych murawą fos wiedzie trasa spacerowa. Na małym
ryneczku, do którego przylegały domki z różnokolorowymi
okiennicami, znaleźli uroczą studnię, z której kiedyś czerpano
wodę. Pod okalającymi placyk drzewami stały wielkie donice z
korowymi kwiatami. Oczami wyobraźni Gizela cofnęła się parę
wieków wstecz i zobaczyła kobiety w jasnych bluzkach i kolorowych ,
szerokich spódnicach oparte na cembrowinie, które z wypiekami na
twarzy wymieniały się informacjami o mieszkańcach Montmedy.
Marlen z
Paulem usiedli pod drzewami. Gizelę zainteresowały małe schodki,
prowadzące na podłużny, niewielki podwórzec, przy którym było
parę sklepików z pamiątkami i galeria malarska. Sklepiki okazały
się zamknięte, ale drzwi galerii były uchylone, więc z
ciekawością zajrzała do środka. Pomalowane na biało dość
obszerne wnętrze zastawione było małymi ściankami, na których
wisiały różnej wielkości kolorowe obrazy. Większość z nich
przedstawiała sportretowanych współczesnych ludzi. Kobieta z uwagą
przechodziła od płótna do płótna, śledząc ciekawe zestawy
barw. Na końcu pomieszczenia odkryła rysunki niepodobne do obrazów
widzianych wcześniej. Były to grafiki. Przedstawiały kozaków,
kłusujących po stepach. Widok tych prac zdziwił Gizelę.
Zatrzymał. W chwili, gdy zastanawiała się, kto może być autorem
takich rysunków, usłyszała za sobą głęboki, niski męski głos.
–– Le
bonjour Madame ! ––
Zdziwiona
odwróciła się w kierunku źródła głosu.
–– Bonjour!
–– odpowiedziała.
Usłyszała,
że mężczyzna o coś ją pyta, podchodząc coraz bliżej. W końcu
wyłonił się z cienia. Widok mężczyzny zaskoczył Gizelę.
Zobaczyła przed sobą wysokiego, niewiele od niej starszego
blondyna, o pociągłej, typowo męskiej twarzy, szerokich , gęstych
brwiach i szerokim uśmiechu. Fiołkowe oczy dopełniały obrazu
słowiańskiej urody. Przypominał twarze kozaków, wyzierające z
oglądanych przed chwilą obrazów .
–– Je
ne connais pas de français. ––
poinformowała go zawstydzona brakiem znajomości języka
francuskiego.
–– Wy
pa ruski gawaritie? –– zapytał.
–– Nie
mnożko ! –odpowiedziała zgodnie z prawdą. Języka rosyjskiego
uczyła się bardzo dawno w szkole. Nauka szła jej łatwo, ale
później przez wiele lat nie miała styczności z tym językiem.
–– Siergiej
Woroncew ! –– przedstawił się dziewczynie.
–– Gizela
Jasińska. –– odpowiedziała automatycznie, zdziwiona swoją
odwagą. Zazwyczaj nie była zbyt skora do zawierania szybkich
znajomości.
–– A
to wy Polka. No, intieriesno! Nrawitsia wam maja rabota ? Podoba się
moja praca? – zapytał po polsku, bardzo wolno wymawiając
poszczególne słowa.
Zaskoczył
ją. Miło jej było nagle usłyszeć rodzinny język. Gizela
uśmiechnęła się. Spodobał się jej szeroki uśmiech mężczyzny,
otwarta twarz, wesołe oczy, a przede wszystkim łatwość, z jaką
przeszedł na jej rodzinny język.
–– Podobają
mi się pana obrazy. Oglądając obrazy zastanawiałam się, czy
autorem jest mężczyzna czy kobieta. Widać, że potrafi pan znaleźć
w twarzy to co najciekawsze, jakby oblicza same opowiadały swoją
historię. Byłam przekonana, że tak malują kobiety. Ale ja nie
znam się na profesjonalnym malarstwie. Jednak muszę przyznać, że
najbardziej zaskoczyły mnie rysunki przedstawiające kozaków. I
wtedy pan się pojawił, gdy pomyślałam, że taka tematyka może
tylko interesować trzy narody; Polaków, Ukraińców i Rosjan. ––
mówiła chaotycznie, bardzo szybko, chcąc wytłumaczyć swoje
speszenie.
–– Nie
tak bystro! Nie tak szybko. –– zatrzymał jej wywody. –– Ja
mówię po polsku, ale nie jest to mój rodzony język. Moja babka
była Polką i ona nauczyła mnie mówić po polsku. W zasadzie to
ona mnie wychowywała. Matka zmarła przy moim porodzie. Dziadek i
ojciec byli Rosjanami. Babka zmarła parę lat temu i wtedy
wyjechałem do Francji. Mieszkam tu już parę lat. Mam wielu
przyjaciół. Teraz mam swoją galerię. Pracuję też w reklamie.
Jestem grafikiem. Czy pani przyjechała tutaj na wakacje? ––
zapytał.
–– Tak.
Właśnie jestem z dalekimi krewnymi na wycieczce. Marlen i Paul
mają niedaleko swój kamienny, letni domek. Dzisiaj chcieliśmy
zobaczyć cytadelę. Wieczorem wybieramy się do Aviot. Potem
przenocujemy w domku. Zostajemy do jutra. ––
–– Jeśli
interesuje panią kręcenie historycznego filmu, to za kwadrans
zapraszam na plac pod zbrojownię. Dorabiam sobie tam jako statysta.
Właśnie nagrywamy scenę musztry. Jak pani widzi jestem taki
„człowiek–– orkiestra” . Jak oglądała pani kiedyś taki
film z Luis de Fines, to wie o czym mówię! Teraz bardziej modny
jest zwrot „ wash & go”. –– uśmiechnął się i puścił
do niej oko.
–– Ale
ja jestem z kuzynostwem. Nie mogę sama szwendać się po cytadeli.
–– odmówiła ze smutkiem.
–– Nie
znam słowa „szwendać”, ale musztra jest na placu przed wejściem
na wały . Każdy może popatrzeć. Zapraszam z kuzynami. ––
zapewnił zmartwioną Gizelę.
Ucieszyła
się, że jeszcze zobaczy tego ciekawego człowieka o fiołkowych
oczach. Trochę jej zrobiło się wstyd, że w jednej chwili uległa
jego czarowi i pomyślała, że zachowuje się jak niedojrzała,
egzaltowana pannica. Od razu postanowiła zatrzeć złe wrażenie,
które musiała zrobić na Siergieju.
–– Powiem
Marlen. Jeśli tylko będą mieli ochotę, to może zaglądniemy na
plan. –– Powiedziała wolno, starając się, aby ton głosu
wypadł jej jak najbardziej niezobowiązująco.
–– Niech
nie wyobraża sobie, że jestem taka, co to leci na każde skinienie
ciacha, no bo co tu ukrywać, prawdziwe z niego ciacho. —
pomyślała.
–– No
to do zobaczenia na planie. –– Siergiej uśmiechnął się
szeroko, jakby czytał w jej myślach. Spłoniła się jak
pensjonarka i szybko wyszła z galerii. Po kwadransie siedziała w
pełnym słońcu pod wałami i obserwowała maszerujących
żołnierzy. Przekrój ich wieku był ogromny. Byli staruszkowie z
pękatymi brzuszkami, mężczyźni w średnim wieku i chude
nastolatki. Prezentowali broń i dziarsko maszerowali w skwarne
popołudnie, ale Gizela widziała tylko jasną czuprynę, bo jakoś
dziwnie przyciągała jej wzrok. Po jakimś czasie niechętnie
podniosła się z trawy, bo Marlen wyraźnie była już
zniecierpliwiona zbyt długą przerwą w zwiedzaniu.
Siedzieli
w ogródku restauracji „La Grange” i ochładzali się lodami.
Wieczór był wyjątkowo parny. Mimo iż słońce już dawno schowało
się za horyzontem, słupek rtęci spadł jedynie o parę kresek.
Gizela patrzyła na ażurowe wieżyczki bazyliki i zastanawiała się,
co może kryć jej wnętrze. Gdy przyjechali do Aviot, ogromne drzwi
bazyliki były już zamknięte. Mimo tego, sakralna budowla urzekła
ją. Trochę zniszczona, górowała nad położoną u jej stóp
miejscowością. Oświetlone reflektorami rozety, malowały grube,
jasne kreski egzotycznych kwiatów w ciemnych łukach okien.
Piaskowe łby rzygaczy uważnie śledzące okolicę, dumnie sterczały
z granatowego tła nieba. W zwieńczeniu portalu wrót kościelnych
światło wydobywało z mroku Matkę Boską dzierżącą na ręku
Dzieciątko. Obok niej klęczały dwa anioły, a u stóp w falach
łuku wypływały z ciemności liczne postaci świętych i aniołów.
Kobieta jak urzeczona chłonęła obraz ażurowej budowli, gdy z
zamyślenia wyrwał ją ostry dźwięk zbliżającego się motoru. Po
chwili pod bazylikę podjechał wielki harlej . Siedzący na nim
mężczyzna ubrany był w ciemne skórzane spodnie i takąż kurtkę.
Gdy
zatrzymał motor i zdjął kask, wysypały się z niego pszenicznego
koloru włosy.
Gizela
poczuła w gardle dziwny skurcz. Poznała sylwetkę.
–– Bonjour!
–– usłyszała, gdy mężczyzna zbliżył się do ich stolika.
–– Bonjour!
–– odpowiedziała i przedstawiła Siergieja swojemu towarzystwu.
Marlen i
Paul swobodnie rozpoczęli rozmowę z młodym mężczyzną. Po
chwili naturalnie stał się on tłumaczem dla Gizeli.
–– Marlen
mówi –– tłumaczył dziewczynie –– , że w środku jest
tablica upamiętniająca pobyt Jana Pawła II w 1993roku. Musisz
tutaj przyjechać jutro rano. Marlen z Paulem mają trochę pracy w
swoim domu. Muszą nadzorować pracę murarza, który ma zająć się
bieżącymi naprawami. Ja mogę ciebie tutaj przywieźć, jeśli
będziesz chciała. –– Siergiej szybko zaczął mówić do
Gizeli po imieniu.
–– A
pana galeria? – zapytała, utrzymując dystans, bo nie wiedziała,
czy mężczyzna przejęzyczył się.
–– Moją
galerię może jeden dzień popilnować kolega. Chętnie t–o–b–i–e
pomogę i posłużę za przewodnika. Marlen mówiła, że na stałe
mieszkają nie tak daleko od granicy francuskiej, więc prawie
jesteśmy sąsiadami. Sąsiedzi powinni sobie pomagać. ––
Siergiej mówił coraz lepiej i szybciej po polsku, nieznacznie
jedynie zmiękczając i przeciągając samogłoski .
–– Teraz
jedziemy do domu na kolację. W takim razie spotkamy się jutro. Jak
masz po mnie przyjechać, to musisz jechać za nami, aby wiedzieć,
skąd masz mnie rano odebrać. –– powiedziała.
Siergiej
zwrócił się do Marlen i Paula. Oni roześmiali się i skinęli
głową.
–– Masz
pozwolenie, aby teraz jechać ze mną. Mam zaproszenie na kolację.
Pojedziemy za samochodem Marlen. Wsiadamy, bo Paul już zapłacił
rachunek. ––
Jechała,
przytulona do pleców Siergieja. Czuła zapach jego wody toaletowej
pomieszany z własnym zapachem mężczyzny i chłonęła tę chwilę.
Wiatr rozwiewał jej włosy. Powietrze chłodziło rozgrzaną skórę.
Nagle poczuła się bardzo spokojna i prawie szczęśliwa.
Wieczorem,
pomimo wrażeń i zmęczenia, chętnie wróciła do pamiętnika
matki. Coraz częściej czuła potrzebę przenoszenia się myślami
do minionych lat i spoglądania na rzeczywistość oczami Klary.
Jakby matka siedziała obok niej i opowiadała o minionych dniach,
swoich odczuciach. W ten sposób czuła się jeszcze bliżej Klary.
Pamiętnik
Klary, rok 2000
Szarpnięcie
za ramię obudziło Klarę. Otworzyła oczy i spojrzała zaspanym
wzrokiem na intruza.
––
Proszę o bilet. –– Konduktor był młody i
patrzył na nią ze zniecierpliwieniem.
–– Dokąd
pani jedzie? –– zapytał. –– O, widzę, że będzie
musiała pani przesiąść się w Kłodzku. Zaraz dojeżdżamy.
Pomogę zdjąć walizkę. –– powiedział uprzejmie i już
zdejmował z półki samotną walizkę, która leżała nad jej
głową. Klara nie zauważyła nawet, kiedy została sama w
przedziale. Pośpiesznie ubrała na siebie kurtkę i skierowała się
ku wyjściu.
Brzózki
przywitały ją czerwienią zachodzącego słońca.
–– Jak
tu pięknie! –– powiedziała do siebie, schodząc z peronu i
przechodząc obok dawno zamkniętego, zdewastowanego, starego dworca
kolejowego.
Było po
deszczu. Rozgrzana ziemia parowała. Nad kopami gór unosiły się
białe pióropusze mgły. Powietrze miało zapach świeżej trawy,
rozkwitłej łąki i słodkich kwiatów akacji, które otaczały
budynek dworca. Klara zastanawiała się, jak trafi do pensjonatu „
Anielin”.
Postanowiła,
że postara się jak najszybciej dotrzeć do pierwszego domu i
dowiedzieć się o drogę. Szła wąską, piaszczystą ścieżką,
ciągnąc za sobą walizkę. Kółka niechętnie obracały się na
piaszczystym podłożu. Obcasy grzęzły w piachu.
Dotarła
do pierwszych zabudowań zmęczona i spocona. Kurtkę już dawno
zdjęła i powiesiła na rączce walizki.
–– Dobry
wieczór! — Przystanęła przy płocie obejścia.
–– A
dobry, dobry! –– Stary mężczyzna, który właśnie zaganiał
krowy do obory przystanął i przyjrzał się Klarze.
–– Widzę,
że pani nietutejsza. –– stwierdził.
–– Szukam
pensjonatu „ Anielin”–– poinformowała.
–– A
to pani do naszej Anielci. Ucieszy się. Lubi gości. Ona zresztą
wszystkich lubi. –– mówił mężczyzna, przeciągając końcówki
, ze wschodnim zaśpiewem. –– Jak ją w ubiegłym roku młodzi
grzybiarze, których też lubiła, okradli z dwóch obrazów, to
tylko powiedziała ; „ na zdrowie” , czyli, że chciałaby, żeby
im ta kradzież wyszła na zdrowie. Jakby poprosili, to sama by im
obrazy podarowała. I martwiła się, że teraz na sumieniu grzech
mają. Bardziej się tym ich sumieniem martwiła, niż swoją stratą.
Dziwna kobieta. Inaczej żyje niż my wszyscy. Inaczej się ubiera. I
całe dnie niewiele robi, tylko pędzlem macha. Ona nietutejsza. ––
Uzupełnił swoją opowieść.
–– Pani
poczeka. Krowy zamknę i zawołam syna. Na motorze panią zawiezie do
Anielci. Jej pensjonat daleko. Za górą. Piechotą to długo będzie
pani szła, a noc za pasem. Irek zawiezie szybko. Zaraz zatelefonuję
do Anielci, żeby się na pani przyjazd szykowała.
Za
kwadrans gnała na wielkim motorze, obok którego na wertepach, w
małej przyczepce podskakiwała jej kraciasta walizka. Kurczowo
trzymała się skórzanej kurtki pana Irka i modliła, aby dowiózł
ją w całości. Od dawna nie miała możliwości jazdy na motorze.
Od czasu, gdy jeszcze jako nastolatka odwiedzała rodzinę ojca.
Teraz przypomniała sobie to niesamowite wrażenie pieszczoty wiatru,
który buszował w jej włosach i poczuła się szczęśliwa.
–– Zmarzła
pani ? –– Ireneusz odwrócił głowę w jej stronę, starając
się przekrzyczeć wiatr. W tym samym momencie motor lekko zadrżał
i skręcił. Klara zamknęła ze strachu oczy. Ireneusz pochylił się
nad kierownica i wyrównał .
–– Niech
się pani nie boi! –– pokrzykiwał. –– Już dojeżdżamy.
Jeszcze tylko mała rzeczka i za kępą jodeł już łąka , a na
niej mieszka Aniela. ––
Za chwilę
przejechali drewniany mostek, łączący dwa brzegi wartkiej,
górskiej rzeki. Dojechali do granatowej, zanurzonej w wieczornym
mroku grupy drzew. Za nią droga ostro skręciła w lewo i na
rozległej łące Klara dostrzegła ciemny zarys okazałego domu, ze
złotymi punktami okien.
Drzwi
domu otwarły się w momencie, gdy podjechali pod ganek. W
oświetlonym otworze drzwi stanęła kobieta. Jaskrawe światło
prześwitywało jej długą spódnicę i wydobywało cienie zgrabnych
nóg i wąskich bioder. Gąszcz białych, kręconych włosów, luźno
spiętych na czubku głowy, tworzył wokół twarzy srebrną aureolę.
Rogi chusty, zarzuconej niedbale na ramiona, powiewały na wietrze.
–– Trafiłam
do domu anioła. –– pomyślała ze zdziwieniem Klara.
–– Witaj
Irku! –– Głos pani Anieli był młody, wesoły i nie przystawał
do srebrnych włosów .
–– Dziękuję,
że mi przywiozłeś gościa. Wejdziesz na herbatę? Zaparzyłam tę,
którą lubisz, z płatkami róży. –– zapraszała .
–– Jaka
szkoda, że nie mogę. Umówiłem się, a Janka nie daruje mi
spóźnienia. Może wpadnę na herbatkę innym razem. –– pan
Irek z niechęcią odmówił . I już wsiadał na motor. Za chwilę
obydwie kobiety zostały na ganku same.
–– Witaj
w moim królestwie. Może powinnam powiedzieć witam panią, pani
Klaro. Ale jak widzę, jestem dużo starsza, więc pozwolisz, że nie
będę bawić się w ceregiele i będziesz dla mnie Klarą. Ja też
proszę, abyś mówiła do mnie po imieniu. Sąsiedzi przeważnie
mówią mi Anielciu. –– Pani Aniela wyciągnęła rękę do
Klary, a ta mocno ją uścisnęła. Od razu poczuły wzajemną
sympatię.
–– Chodźmy
na pięterko. Pokażę ci pokój. Przygotowałam go wczoraj, jak mi
napisałeś maila, że przyjeżdżasz. –– Stara kobieta szła
przodem, wskazując Klarze drogę.
–– Na
razie jesteś w moim pensjonacie sama. Jeszcze nie ma sezonu. Od
lipca mam zajęte wszystkie pokoje. Teraz jesteś tylko ty. Mam
nadzieję, że ci się spodoba. Pensjonat nie jest duży. Parter
zajmuję ja, a pięterko wynajmuję. Jest tu zaledwie trzy pokoje.
Dorabiam sobie do emerytury. Od lat przyjeżdżają tutaj moi
znajomi. Czasem tylko obcy, a i ci szybko stają się znajomymi. I
nie narzekam, trafiam na dobrych ludzi. Nie ma z nimi wiele roboty.
–– Pani Aniela doszła do szczytu schodów. Z góry popatrzyła
na Klarę.
–– Już
ci pewnie powiedzieli o mojej jesiennej przygodzie. ––
kontynuowała. –– Oczywiście i mnie się zdarza, że źle
kogoś ocenię, ale niech im idzie na zdrowie. To tylko obrazy. Po to
są, aby na ścianach wisiały. Widać im się spodobały, a że
pieniędzy nie mieli, to się sami obsłużyli. Co mi tam,
namalowałam zaraz inne. Miejsce przynajmniej na ścianach się
zrobiło na nowe płótna. Może to obcowanie ze sztuką, nawet taką
kulawą , jak moja kogoś choć trochę odmieni. ––
stwierdziła.
–– A
ty malujesz? –– zapytała, otwierając drzwi pokoju.
–– Kiedyś
trochę malowałam, ale kiedy to było? Jeszcze przed ślubem. Kiedy
dziewczynki się urodziły, to nie było na to czasu, a potem to
nawet nie myślałam, aby wracać do malowania. –– odpowiedziała
Klara. –– O, jaki cudny ten pokoik! –– stwierdziła
przyglądając się przytulnemu, kolorowemu wnętrzu.
–– Powinno
ci być tu dobrze. Jutro zobaczysz, jakie piękne są widoki z
twojego okna. Odpoczniesz, nabierzesz energii na dalsze zmagania z
życiem. Popatrz, tu obok pokoju masz łazienkę z prysznicem.
Ogarnij się, wykąp i zejdź na kolację. Zostawię jedzenie w
kuchni, na stole. Ja chodzę spać wcześnie, ale też i wcześnie
wstaję. Jakby mnie już w kuchni nie było, to życzę ci dobrej
nocy. Jutro porozmawiamy. Lubię sobie przed snem poczytać. Jakbyś
jeszcze czegoś potrzebowała, a w kuchni nie znalazła, to zastukaj
do mojej sypialni. Nawet jak mnie zbudzisz, to nic się nie stanie.
Nie mam problemów z zasypianiem! –– Aniela uśmiechnęła się
do Klary i odeszła, zamykając za sobą drzwi.
Klara
otworzyła walizkę, wyciągnęła kapcie i zdjęła buty. Usiadła
na miękkim łóżku. Rozglądnęła się. Ściany pokoju były
białe. Pokrywały je dwa rzędy obrazów. Na płótnach kolory były
jasne, pastelowe, ciepłe. Widać, że osoba, która je malowała,
jest pogodna i pogodzona z życiem.
–– Będę
tu się dobrze czuła. –– pomyślała Klara. Wzięła telefon
komórkowy i napisała SMS ; „jestem w Brzózkach. Moją gospodynią
jest anioł! Przesyłam pozdrowienia z raju.”
* * *
–– Kochanie,
czy napijesz się kawy? –– usłyszała zza drzwi , a do nosa jej
dotarł świeży, mocny zapach czarnego, aromatycznego napoju.
Popatrzyła na zegarek, leżący na nocnym stoliku. Była dziewiąta.
Z niedowierzaniem wyskoczyła z łóżka. Uchyliła drzwi.
–– Zaraz
zejdę, tylko ubiorę się! –– krzyknęła do pani Anieli, która
krzątała się piętro niżej.
–– Nie
ma pośpiechu. Kawa jest w ekspresie. Pośpiech jest tylko dobry
przy łapaniu pcheł! –– odpowiedziała ze śmiechem kobieta.
–– O,
widzę, że spałaś dobrze. To z powodu powietrza. Tu nikt nie
cierpi na bezsenność.
–– Poczułam,
jaki niesamowity zapach ma powietrze, gdy tylko zeszłam z peronu.
Pachnie dokładnie tak, jak trzydzieści lat temu. Nie do wiary, że
człowiek może tak dobrze zapamiętać zapachy. –– Klara
usiadła przy wielkim, drewnianym stole i nalała sobie kawy. Ujęła
filiżankę w obie dłonie i delektowała się mocnym, głębokim
zapachem.
–– A
co byś zjadła? Mam świeży twaróg ze szczypiorem i śmietaną. A
może wolisz wędlinę? –– zapytała gospodyni.
–– Wolę
twaróg i do tego chleb z masłem. Pycha! Widzę, że masz chleb
razowy. ––
–– I
to nawet pieczony w domu, bo przez Irenkę Kąkolewską. Od lat
piecze chleb w piecu chlebowym swojej mamy. I podpłomyki robi. Jak
będziesz chciała spróbować z mlekiem prosto od krowy, to poproszę
Ircię , aby więcej zrobiła. Ircia raz w tygodniu piecze dla swojej
rodziny, a ja kupuję od niej dla siebie i letników. ––
wyjaśniła.
–– Jedz szybko, bo dzień jak marzenie. Szkoda czasu na
siedzenie w ciemnej kuchni. Idę pod brzózki, malować chmury. Jak
nie masz lepszych planów, to weź kocyk, książkę i możesz koło
mnie posiedzieć. Mnie to nie przeszkadza w malowaniu. I zawsze milej
pracować w towarzystwie. –– dodała
* * *
Klara
już od dwóch godzin wystawiała nos do słońca i kątem oka
obserwowała Anielę, która wtopiła się w świat sztuki. Nieobecna
duchem, zapamiętale machała pędzlem. Na wielkim płótnie,
stojącym na sztalugach, jeden po drugim pojawiły się obłoki i
wycinek nieba.
–– A
może i ty byś spróbowała. Z malowaniem jest tak jak z jazdą na
rowerze. Nie zapomina się drogi do swojego wewnętrznego świata. Z
początku trzeba sobie jedynie przypomnieć kierunek i zrobić
pierwszy krok, a potem sama nie będziesz wiedziała kiedy, farby i
pędzel staną się wielką siecią, w którą złapiesz nastrój i
przeniesiesz na płótno. ––
–– Pewnie
masz rację. Na razie nie mam chęci. Może innego dnia. Teraz
chciałabym pójść do wsi. Mam ochotę przypomnieć sobie Brzózki.
Mam nadzieję, że niewiele zmieniły się. –– wymówiła się
Klara.
–– No
to zbieramy się. Ja coś ugotuję. Musimy mieć obiad. Potem
pomyślę. Lubię wracać myślami do dawnych lat, ludzi, którzy
odeszli. Rozmawiam sobie z nimi. Nie bój się. Nie mam omamów.
Prowadzę dialog gdzieś w sobie, tak bardzo głęboko i wiem, że
mnie słyszą, a nie raz mi odpowiadają. A może i obok gdzieś są,
tylko ich nie widzę. I nie czuję się samotna, bo mam swoje
wspomnienia. Czasem coś napiszę… A ty zrób sobie spacer
sentymentalny. Jak wrócisz, to nastawię ziemniaki i zjemy obiadek.
Jakby mnie nie było, to klucz jest pod słomianką. Wchodź śmiało
i zastąp mnie w domu. A jakby się pojawiło wielkie czarne kocisko,
to wpuść go. To Jaga. Włóczy się po lesie i poluje. Mam
nadzieję, że nie na ptaszki. Ona jest strasznie niezależna. Jak na
dworze ciepło, to pojawia się tylko na mleko i gna dalej. Tylko w
zimie nie można jej wygnać na dwór. Całymi dniami wygrzewa się
przy kominku. ––
Zapiski,
lato 2000r.
Niedawno poznałam wspaniałą kobietę, Panią
Anielę, która pomaga mi przyjrzeć się sobie. Jest ciepłą i
serdeczną, starszą damą. Ma w sobie wiele mądrości i doskonale
rozumie inne kobiety. Może z powodu świadomości , iż jest bliżej
nieba. Spotkałam ją w odpowiednim momencie, aby powstrzymać swoją
destrukcyjną działalność. Dzięki temu, że pomogła mi inaczej
spojrzeć na siebie, odkryłam, że jestem, jaka jestem, ale mam
siebie tylko taką i innej mieć nie będę. Mam wiele wad, mam też
trochę zalet i jestem niepowtarzalna. Dla siebie najbliższa.
Powinnam, więc traktować siebie wyjątkowo dobrze, a nie jak
dotychczas. Nie mogę nadal widzieć w sobie wroga. Koniec z
zaprzepaszczaniem Klary! Zrobię
sobie plan odnowy; biologicznej i duchowej. Moje życie w moich
rękach! Pod
wpływem pani Anieli wróciłam znowu do moich rozmyślań o Bogu,
losie, ludziach. Zastanawiam się, jak to się dzieje, że los stawia
nam na drodze właściwych ludzi, we właściwym momencie. Gdy
pogubimy się w życiu, są jak drogowskazy, wyznaczające szlak. Gdy
tylko je odczytamy, już wiemy, w którą stronę powinniśmy iść.
Jednak nie zawsze zwracamy uwagę na wyznaczane nam kierunki. Myślę,
że jeśli potrafimy odczytać właściwe znaki, to zdążamy w
kierunku wyznaczonym nam przez Boga, los, przeznaczenie… Nie ma co
spierać się o nazwę.
Ludzie,
którzy robią na nas wrażenie, którzy pozostawiają w nas ślad,
są takimi drogowskazami. Zmieniają nas, nasz sposób pojmowania
życia, świata, ważności jednych spraw i bagatelizowania innych.
Zmieniają naszą opcję spojrzenia na życie. Czasem jest to zmiana
nagła, zgoła rewolucyjna, innym razem seria drobiazgów, które z
czasem, powoli, jak krople, które drążą skałę, robią z nas
inne osoby. W swoim życiu spotkałam wielu takich ludzi––
drogowskazów. A teraz czuję, że Aniela jest znakiem, który
pozwoli mi odszukać właściwą drogę. Może dzięki powrotowi do
świata barw, światłocieni trafię na swój właściwy szlak?
Myślę też, że nie ma znaczenia, czy ludzie–– drogowskazy będą
nam towarzyszyć przez dalsze życie, czy tylko pojawili się w nim
chwilowo. Nie to jest istotne. Ważne jest, że pojawili się wtedy,
kiedy najbardziej ich potrzebowaliśmy. Myślę, że i my wzajemnie,
wyciskamy na ich życiu wielkie znamię. Pozostawiamy swój ślad.
Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Oni nam jako drogowskazy, a my im
jako kamienie milowe na drodze ich życia. Jesteśmy jakimś nowym
doświadczeniem, kolejnym bliskim. I nie ma co rozpaczać, gdy
okazuje się, że nasze drogi po pewnym czasie muszą się rozejść,
bo potrzebni są innym . Musimy to zaakceptować i cieszyć się, że
dane było nam zaprzyjaźnić się choćby na chwilę.
Gdzieś
niedawno przeczytałam sentencję, że każdy z ludzi jest aniołem,
który ma tylko jedno skrzydło. Oby mieć parę skrzydeł trzeba się
objąć. Trzeba być jak najbliżej drugiego człowieka. Myślę, że
tak jest z przyjaźnią i miłością. Nic dziwnego, że drugie
powiedzenia mówi, że miłość uskrzydla. Gdy jesteśmy tak blisko
, że bliżej już nie można, to jesteśmy w stanie pokonać każdy
problem, dokonać rzeczy niemożliwych. Mając zaplecze w bliskiej
osobie tworzymy najpiękniejsze obrazy, najpiękniejsze wiersze.
Przyjaźń i miłość jest naszym najlepszym pokarmem, naszą
prawdziwa wiarą w swoje siły i możliwości.
Bierzemy
od kochanej osoby to, co najlepsze i dajemy z siebie to samo.
Pamiętnik
Klary, rok 2000
Klara
chodziła po Brzóskach. Było popołudnie i wiał lekki, letni
wietrzyk. Wioska wyglądała ospale i bardzo sielsko. Kobieta
obserwowała wielkie zmiany, które zaszły w Brzóskach przez lata,
gdy tu nie była i przypominała sobie drogi, którymi wiele lat temu
przechadzała się z Wojtkiem. Szukała znajomych domów, obejść.
Dostrzegała, jak wiele zmieniło się. Większość domów nie
istniała. Zostały zburzone, a na ich miejscu, jak grzyby po deszczu
wyrosły nowe wille. Domu pani Wiktorii nie udało się jej znaleźć.
Z żalem dostrzegła, że w miejscu, w którym pamiętała stary,
piętrowy domek, gdzie tak bardzo zbliżyli się z Wojtkiem do
siebie, stała teraz okazała rezydencja, okolona pięknym, kutym
ogrodzeniem. Zniknął stary sad. Jedyny świadek dawnych czasów,
stary dąb, sterczał samotnie w rogu ogrodzenia. Ucieszyła się i z
tego.
––
Przynajmniej jeden zasuszony kwiatek w pamiętniku!
–– pomyślała z
radością i ogarnęło ją wzruszenie.
Krążąc
po wsi odnalazła drogę do starego kościółka i okalającego go
cmentarzyka. Kościół był remontowany. Otwarte drzwi wpuszczały
do środka promienie słoneczne. W środku widać było kręcących
się fachowców. Przed kościołem stały stare płyty nagrobne,
które wcześniej umieszczone były w posadzce kościoła. Napisy
na nich były wytarte, ledwie widoczne. Widocznie czekały na
renowację. Chodząc wkoło kościoła długo szukała grobu pani
Wiktorii. Gdy zmęczona chciała już zrezygnować, pomiędzy
trawami, na małym wzgórku dostrzegła kawałek metalowego krzyża.
Był mocno pochylony, jakby z pokorą kłaniał się zniszczonemu
kościołowi i tym, co dawno temu odeszli. Klara rozgarnęła trawy i
dostrzegła, że z krzyża zwisa tabliczka z wyblakłymi literami.
Odetchnęła z ulgą. Znalazła grób pani Wiktorii! Po dwóch
godzinach zdołała powyrywać chwasty i odsłonić niewielką,
zapadłą mogiłę, na której zapaliła znicz. Wróciły
wspomnienia. Wróciły echa dawnych wzruszeń.
Było
późne popołudnie. Cienie pobliskiego lasu zrobiły już długą
podróż po okręgu polany, wydłużyły się i podeszły pod ganek
„ Anielina”. Niskie słońce szykowało się do zajścia za drugą
górę.
––
Dlaczego myślisz, że jesteś słaba? Ja widzę
dojrzałą kobietę, która dotychczas nie żyła pod kloszem.
Odważnie zmagała się z życiem i swoim losem. Dokonywała swoich
wyborów. Chyba nie były one złe? –– Aniela siedziała na
leżaku, machała stopą i klapkiem, który zsuwał się z nogi. Jej
srebrne włosy tego popołudnia były jeszcze bardziej zmierzwione,
do złudzenia przypominające aureolę. Spod przymkniętych powiek
uważnie obserwowała Klarę.
–– Masz
dobre, ciekawe życie. Masz rodzinę, którą kochasz. Masz dobrą
pracę. Powiedz mi, skąd u ciebie ta pewność, że jesteś mało
wartościową osobą, że nic nie znaczysz, że nie zasługujesz na
uznanie, przyjaźń, miłość? Przecież wychowałaś piękne,
uczciwe kobiety. Przygotowałaś je do dorosłego życia. Nie
cierpiały przez ciebie. ––
–– No,
właśnie nie jestem tego pewna. –– Klara zawahała się i
zamyśliła.
––
Wychowywały się w domu, który nie zawsze był oazą
spokoju. –– powiedziała.
–– Nasz
związek nie był idealny. Były awantury, a my nie zawsze
potrafiliśmy powstrzymać się, gdy dziewczynki były w domu. Nie
potrafiliśmy panować nad emocjami.–– z żalem rozpamiętywała
minione lata. –– Nie potrafiłam wybrać właściwego człowieka,
który ze mną stworzyłby idealny związek. A co najgorsze, przez
wiele lat budowałam związek na kłamstwie. Skrzywdziłam tym wiele
osób.––
Do Klary
wróciły wyrzuty sumienia i poczucie winy wobec dziewcząt.
Zastanawiała się, czy niechęć Zuzanny do małżeństwa nie wynika
z ich burzliwego życia małżeńskiego, a co z Gizelą? Czy Wojciech
daruje jej błędy sprzed lat? Jak odkupi swoje winy?
–– Dziecko,
życie nie jest idealne. Jesteś żywym człowiekiem. Masz prawo
czuć, buntować się, popełniać błędy. Nie ma idealnych ludzi i
idealnych rodziców. Musimy się tylko starać, aby być jak
najlepszymi nauczycielami życia dla dzieci. One też nie będą
idealne, bo nie żyją w idealnym świecie. Muszą sobie dawać radę
w tym nieidealnym.
Życie
jest w jakim sensie walką. –– tłumaczyła Aniela.
–– A
miłość? Jak one będą umiały kochać, kiedy napatrzyły się na
to , jak raniliśmy się, jak czasami było mi trudno z myślą, że
Wojtek mnie nie kocha? One to widziały, czuły. –– zastanawiała
się Klara.
–– Klaro,
pokazaliście im związek dwojga ludzi, którzy nie są wobec siebie
obojętni, którymi targają różne uczucia. Nie zawsze potrafią
sobie z nimi dawać radę, ale są autentyczni. Nic nie udają, nie
zakłamują wzajemnych relacji. Jakoś dotąd nie rozwiedliście się,
więc sobie radzicie. Wasza miłość jest mocna, chociaż niełatwa.
Nie jest to wystygłe ognisko, z którego wiatr wywiewa resztki żaru,
a żywy ogień. Ogień jest piękny, hipnotyzuje, grzeje, ma swoją
moc, ale też parzy, gdy niewłaściwie się z nim postępuje. I
właśnie to pokazujecie dzieciom. Co one wezmą z tej wiedzy o
miłości, to od nich zależy, od ich wyborów, od ich cech
wewnętrznych. A ty, dziecko, też chyba robisz duży błąd mierząc
uczucie Wojtka swoją miarką. To jest mężczyzna. Inaczej wyraża
zainteresowanie tobą, przywiązanie, uczucie. Z tego, co opowiadasz
o swoim życiu, wnioskuję, że on wiele rzeczy robi dla ciebie, z
myślą o tobie. Uczucie okazuje, jak potrafi. Postawiłaś mu wysoką
poprzeczkę, wysokie wymagania. ––
–– Chyba
przesadzasz. Ja nic od niego nie wymagam. Ja dużo wymagam od siebie.
––oburzyła się Klara.
––
Kochanie, ja cię nie oskarżam. Widzę, że oceniasz
siebie bardzo surowo, ale też tak oceniasz swojego męża. Czy aby
jest on w stanie zrealizować twoje marzenia o człowieku, który
może cię kochać? Pozwól mu być sobą, kochać ciebie po swojemu.
Niepotrzebnie cierpicie, walczycie. Całą energię zużywacie na
rzeczy niepotrzebne, mało konstruktywne. Ale może w tym tkwi siła
żywego uczucia. Zresztą, kto to wie. Dojdź do ładu ze sobą, a
łatwiej ci będzie pogodzić się z postawą Wojtka. Życie jest
zbyt krótkie na marnowanie go na bezsensowne, wyimaginowane
zmartwienia. Jutro pierwsza lekcja malowania. Zgoda? –– zmieniła
temat Aniela.
–– Zgoda.
Przypomnisz mi, jak kładzie się farby. Może rzeczywiście powinnam
wrócić do malowania. Tak mnie kiedyś wyciszało. ––
Następnego
ranka po wczesnym śniadaniu poszły do cienia, pod brzózki, gdzie
już godzinę wcześniej Aniela rozstawiła sztalugi.
–– Przypomnę
ci, jak przygotowuje się blejtramy do malowania. –– powiedziała
Aniela
Gdy Klara
weszła w świat kolorów, znikło otoczenie. Była ona , płótno i
farby. Aniela parę razy podchodziła do Klary, starała się
podpowiadać, poprawiać, ale po jakimś czasie dała spokój.
Wróciła do swojego obrazu. W południe zjadły chłodnik i
ziemniaki z kefirem. Aniela poszła na swoją poobiednią drzemkę.
Klara też weszła do pokoju i położyła się na łóżku, z
którego obserwowała zalane słońcem zbocze góry. Myślała o
swoim obrazie i przyjemności, jaką sprawił jej powrót do
malowania. Nie chciała oceniać swojego dzieła. Nie to było ważne.
Ważna była sama czynność tworzenia, która niosła niesamowicie
uczucie wychodzenia z wnętrza i wtapiania się w kolorową fakturę
płótna. Zajęcie dawało spokój, ukojenie. Tylko jedna sprawa
niepokoiła Klarę. Mimo, iż starała się nakładać pastelowe
kolory, obraz wyglądał szaro, ciężko, momentami niepokojąco. Gdy
wieczorem rozmawiała o tym z Anielą , ta uśmiechnęła się i
powiedziała.
–– Malowanie
częściowo jest rozmową ze sobą. Widocznie na tym etapie, taki
jest ton twojej rozmowy. Takie masz w sobie uczucia. Nic na to nie
poradzisz. Po prostu jesteś ze sobą szczera. Nie udajesz, nie
wchodzisz w inną rolę. Z obrazu wyziera twoje zagubienie, niepokój.
Jak sobie trochę w środku poukładasz, to i obrazy zmienią barwy.
Bardzo
ważne jest w życiu, aby być ze sobą szczerym i nikogo nie udawać.
Wtedy jesteś w stanie siebie bardziej zrozumieć. Ale ważne, że
malujesz. Człowiek musi otwierać się na świat i odkrywać przed
innymi, aby wiedzieli co czuje, co myśli. Wtedy i innym jest
łatwiej. Nie tak bardzo ranią, są bardziej ostrożni. Z natury
ludzie nie są źli. Często robią coś bezmyślnie, niechcąco, bo
nie wiedzą, że mogą innych skrzywdzić. ––
–– Jesteś
dużą optymistką i masz wiele wyrozumiałości dla innych. Skąd
się to u ciebie bierze? Chyba nie słyszałam, abyś kogoś źle
osądzała? –– zadając pytanie, Klara pomyślała, że Aniela
jest jednak bardzo naiwna.
–– Przeżyłam
wiele. Na razie nie chcę cię zanudzać, ani martwić opowiadaniem o
moich przeżyciach. Jednak wiem jedno. Ludzie robią wiele złego z
powodu strachu, niewiedzy, głupoty. A potem cierpią z tego powodu.
Czasem nie potrafią żyć z brzemieniem winy i popełniają
największy grzech z możliwych. Dezerterują przed życiem. ––
–– Widzisz,
ja też jestem taką dezerterką. Nie chciałam nikomu nic złego
zrobić, a zrobiłam wiele zła. W jednej chwili życia wydawało mi
się, że nie potrafię żyć z nie swoim grzechem, a w innej sama
zgrzeszyłam. I do tej pory nie wiem, czy to był grzech, czy próba
ratowania się przed szaleństwem. Nie znam prawdy. –– Klara nie
wiedziała, dlaczego otwiera się przed tą niedawno poznaną
kobietą. Nie rozumiała, dlaczego powierza jej swoje największe i
najbardziej wstydliwe tajemnice. Ale czuła, że musi to zrobić.
–– Słucham
ciebie, a widzę siebie sprzed wielu, wielu lat. Teraz już wiem dużo
więcej. Wiem, że nie zawsze jest tak, jak nam się wydaje. Nie
zawsze wszystko dobrze widzimy, właściwie oceniamy. Postępujemy
pochopnie. Tracimy z jakiegoś powodu wiarę w ludzi, w dobroć, w
uczciwość, w miłość, w życie. I wtedy grzeszymy. No, ale
zaczęłyśmy o malowaniu, a jak zwykle skończyło się na intymnych
opowieściach. Może posłuchamy muzyki. Ostatnio w prezencie
dostałam dobrą kasetę z poezją śpiewaną. Między innymi śpiewa
Turnał. –– Aniela nastawiła kasetę i otuliła się białym
szlafrokiem kąpielowym. Pociągnęła nogi pod brodę i zapadła się
w fotelu. Klara usiadła w drugim i obydwie zanurzyły się w świecie
poezji i dźwięków.
Nastały
dżdżyste dnie. Po szybach ściekały strugi deszczu. Poziom w
potoku podniósł się tak bardzo, że Aniela zaczęła obawiać się,
że woda zatopi jej przydomowy ogródek. Przydymione światło dnia
zniechęcało Klarę do malowania. Gdy przestawało padać, na
zielonych kopczykach gór pokazywały się watowane czapy mgieł.
Kobiety
spędzały wiele godzin przy książkach, muzyce i rozmowach. Wspólne
chwile bardzo zbliżyły je do siebie.
–– Popatrz,
jak to się dziwnie w życiu dzieje. Jesteś szczęśliwa, wesoła,
bogata i nagle coś się wydarza, co wywraca ci cały świat do góry
nogami. I już nie jesteś ani wesoła, ani szczęśliwa. ––
powiedziała Klara do Anieli, która krzątała się przy stole,
przygotowując ciasto drożdżowe na placek z wiśniami.
Aniela
oderwała ręce od ciasta i z uwagą popatrzyła na Klarę. W oczach
jej dostrzec można było iskierkę popłochu. Jednak Klara wpatrzona
w ekran telewizora, niczego nie dostrzegła. Za bardzo zajęta była
reportażem o więźniarkach.
–– Ona
była naprawdę głupia! Jak mogła dźgnąć nożem swojego męża?
Jak można zabić kogoś, kogo się kocha? Nie jestem w stanie
zrozumieć tego egoizmu. –– mówiła oburzona Klara.
–– Myślę,
że nadszedł czas, abym opowiedziała swoją historię. Zrozumiesz,
skąd u mnie inne spojrzenie na życie, ludzi, ich grzechy. —
Aniela wygarnęła ciasto na blachę i włożyła do pieca.
–– Dawno
temu byłam młoda, piękna, szczęśliwa. Miałam kochanego męża
Ryśka. Dobrze zarabiał. Skończył AGH, miał dobre stanowisko.
Wzięliśmy pożyczkę i Rysiek zbudował dom. Urodził się nam
zdrowy syn. Rósł dobrze, był wysportowany. Uczył się. Miałam
też dobrą pracę. Niewiele zarabiałam, bo pracowałam w szkole, na
stanowisku psychologa szkolnego. Miałam jednak bardzo dużo czasu na
dom oraz rodzinę, no i na dokształcanie. Myśleliśmy o drugim
dziecku, ale Rysiek zachorował na głupią dziecięcą chorobę,
świnkę z powikłaniami i już nie było mowy, aby powiększyć
rodzinę.
Robert
rósł, nie wiem kiedy wszedł w wiek nastolatka. Nie sprawiał nam
żadnych kłopotów. Bardzo go kochaliśmy. Między nami też dobrze
się układało. Wprawdzie w wielu sprawach ustępowałam Ryśkowi,
bo trochę mieliśmy inne doświadczenia z domów rodzinnych, ale
ogólnie było nieźle, aż do pewnego, ciepłego, letniego dnia.
Byłam wtedy z synem na wakacjach na wsi. Robert poszedł z
chłopakami nad Wisłę. Dobrze pływał. W tamtym miejscu, gdzie
chcieli się kąpać, rzeka rozlewała się, tworząc różne zakola,
meandry, rozlewiska. Tam chłopcy z okolicznych wsi zawsze chodzili w
gorące dnie. Były też małe stawy. I właśnie tam moje życie
przewróciło się do góry nogami. Gdybym nie upominała, aby nie
skakał na główkę, gdybym nie przestrzegała, ale przysięgał mi,
że będzie rozsądny. A ja, głupia mu uwierzyłam. Jestem
psychologiem, a uwierzyłam, że nastolatek nie będzie chciał
zaimponować kolegom, a co najważniejsze, koleżankom. I poszedł z
chłopakami. Już nie wrócił na własnych nogach. Koledzy
wyciągnęli go na brzeg. W szpitalu wiele dni leżał w śpiączce.
Co ja wtedy przeżyłam?! Myślałam, że zwariuję. Operowali go, a
ja siedziałam pod ścianą korytarza i kołysałam się, jakbym
miała chorobę sierocą. Siedziałam i modliłam się. Miałam
nadzieję, że wymodlę u Boga jego życie. I wymodliłam, ale tylko
życie. Rysiek na weekendy przyjeżdżał, jednak nie miałam w nim
wsparcia. Sam cierpiał. Nie potrafił sobie z nieszczęściem
poradzić. Szukał wsparcia u mnie, a ja byłam zajęta tylko synem i
swoim bólem. Gdy Robert oprzytomniał, zrozumiałam, że zostało z
niego tylko bezwładne opakowanie. Niedotlenienie mózgu zrobiło
swoje. Był sparaliżowany i nie był już naszym mądrym syneczkiem.
Zwolniłam się z pracy i opiekowałam się Robertem w domu.
Jeździłam na salę rehabilitacyjną i wierzyłam, że stanie się
cud. W tym czasie wyrobiłam sobie niezłe muskuły od pchania wózka,
dźwigania syna. Świat mój stał się bardzo prosty i sprowadzał
się do opieki nad synem. Przestałam mieć jakiekolwiek potrzeby.
Czekałam tylko na jego uśmiech, uwagę. Modliłam się o nie.
Rysiek pomagał mi w domu, wynosił wózek przez próg, wkładał do
samochodu, ale zauważyłam, że strasznie wstydzi się przed ludźmi
swojego dziecka. I zaczęło to mnie tak bardzo boleć, że odsunęłam
się, zamknęłam w swoim świecie. Wobec Ryśka stałam się oschła,
obca. Miałam w sobie zbyt wielki żal, że nie potrafił
zaakceptować naszego dziecka takim, jakie ono wtedy było. Nie
rozmawialiśmy na temat syna. Od początku stał się on tematem
tabu. Nie rozmawialiśmy na temat naszych uczuć, cierpienia. Cisza
między nami zaczęła być ołowiana. Powietrze można było kroić!
Nocami leżeliśmy w łóżkach samotni, bojąc się własnych ciał,
dotknięć. Najczęściej do późnych godzin, w czerni nocy
bezgłośnie łykałam łzy, które moczyły poduszkę. I wtedy stała
się rzecz najgorsza. Pewnego dnia wyszłam po zakupy, a po przyjściu
do domu znalazłam Ryszarda w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego.
Krzyczał na Roberta, bo nie potrafił sobie poradzić ze zmianą
pieluchy. Pobrudził dywan, siebie, syna. A nie były to czasy
pampersów.
–– Po
co on żyje. Lepiej byłoby, aby wtedy nie obudził się ze śpiączki!
–– krzyczał i płakał. I wtedy złapałam za nóż leżący w
kuchni. Chciałam zabić swojego ukochanego męża. Byłam w amoku.
Nie myślałam. Zaślepiała mnie nienawiść. I czułam wielki ból.
Nie wiem, co powstrzymało moją rękę. Może sam Bóg, może
anioły, a może Rysiek. Nie pamiętam.
To
zdarzenie uderzyło mnie w środek serca. Z nienawiścią popatrzyłam
na Ryśka i już wiedziałam, że to koniec naszego związku.
Kochałam go i nienawidziłam równocześnie. Nie byłam w stanie
zaakceptować jego słabości. Z pogardą pomyślałam, że jeśli
nie potrafi kochać bezinteresownie swojego dziecka, które już nie
jest takie idealne, jak kiedyś i traktuje je jak wybrakowane, to i
ja nigdy nie będę mogła na niego liczyć. Nie potrafiłam mu
darować, że jest tak małostkowy. Zaczęłam budować swój własny
świat, w którym był tylko Robert i ja. Rysiek stał się
niepotrzebnym balastem i dostarczycielem środków do życia.
Wiedziałam, że w życiu mogę liczyć tylko na siebie i swoich
rodziców, którzy wtedy jeszcze żyli. Zaczęłam bać się momentu,
gdy coś mi się stanie. Bałam się o swoje dziecko. Bezsenne noce
przynosiły pytania, co stanie się wtedy z moim dzieckiem. Jak go
będą traktować obcy ludzie, jak sobie poradzi. Wyszukiwałam
wiadomości na temat zakładów opiekuńczych, które w przyszłości,
po mojej śmierci mogłyby przygarnąć moje kalekie dziecko i dobrze
się nim zająć. Zmusiłam Ryśka, aby założył osobną książeczkę
oszczędnościową na ten cel.
W bólu
byłam straszną egoistką. Widzisz, nie jestem tak idealna, jak o
mnie myślisz. Wtedy z pewnością byłam okrutna. Potraktowałam
Ryśka bardzo przedmiotowo, jak bank wypłacający mi comiesięczne
procenty od lokaty. Nie patrzyłam na niego, jak na człowieka
cierpiącego, który też w jakiś sposób stracił syna. W jego
biologicznej rodzinie nie było miejsca dla ludzi z defektem. Wtedy
nie wiedziałam, dlaczego. Teraz wiem, że od dziecka wpajano mu ten
wstyd przed światem, bo wujek Ryska był niedorozwinięty umysłowo.
Wstydem było posiadać w rodzinie osobę niesprawną umysłowo,
psychicznie chorą. Wtedy taką osobę chowało się przed ludźmi na
strychu, w piwnicy i nie przyznawano się do jej istnienia. A ja
demonstracyjnie pokazywałam Roberta światu. Mówiłam do niego przy
obcych, chwaliłam się jego drobnymi postępami, które tylko ja
widziałam.
Moje
zmagania z niepełnosprawnością Roberta i opieką nad nim trwały
zaledwie trzy lata. Złapał infekcję. Wdało się zapalenie płuc i
zmarł w ciągu paru dni. Nienawidziłam siebie za uczucie ulgi,
jakiego wtedy doświadczyłam, bo już nie musiałam martwić się o
to, co się z nim stanie po mojej śmierci. Potem sama byłam na
pograniczu choroby umysłowej. Każdy dzień witałam ze smutkiem.
Żałowałam, że się zaczyna. Nie chciałam wstawać z łóżka,
nie chciałam pracować, wychodzić z domu, żyć. Życie przestało
mieć dla mnie jakikolwiek sens. Nocami słyszałam swoje dziecko,
które wołało do mnie z pustego pokoju. Biegłam tam i zastawałam
puste łóżko. Pokochałam sen. We śnie byłam z Robertem.
Rozmawialiśmy, chodziliśmy razem na spacery. Był taki, jak przed
wypadkiem.
Z Ryśkiem
rozstaliśmy się. Wniesienie sprawy o rozwód było pierwszą
rzeczą, jaką zrobiłam, gdy jakoś doszłam do siebie. Jednak na
zawsze połączyło nas wspólne dziecko. Z początku spotykaliśmy
się nad jego grobem. Potem zaczęliśmy nad nim rozmawiać.
Wyjaśniliśmy sobie to, co tylko się dało. Wtedy ujrzałam
Ryszarda w innym świetle. Dostrzegłam w nim człowieka, który mnie
bardzo kochał. Bardzo kochał nasze dziecko, ale nie sprostał moim
oczekiwaniom. Postawiłam zbyt wysoką poprzeczkę. Zostałam sama.
Wróciłam do pracy. Jak powiedziałam, stawiam mężczyznom zbyt
wysoką poprzeczkę. Jedyną osobą, która prawie do niej dosięgała,
był Ryszard. I tak już pozostało. Gdy zmarł, umarła moja wielka
miłość. Z czasem ból przytępił się. Nauczyłam się jakoś z
tym wszystkim żyć. Od szaleństwa wyratowało mnie malowanie.
Okazało się, że nieźle mi to wychodzi. Zaczęłam wykorzystywać
malowanie w mojej pracy terapeutycznej z innymi . I tak już zostało.
To niezła terapia, dlatego tak namawiałam ciebie, abyś do niego
wróciła. Zrobiło się bardzo późno. No, to teraz do łóżek.
Wystarczy tych smutnych wynurzeń. Do jutra! ––
Następnego
ranka Aniela przywitała Klarę z podkrążonymi oczami.
–– Źle
wyglądasz, co się stało? –– Zaniepokoiła się Klara.
–– Myślę,
że wywołałam duchy przeszłości. Wróciły męczące sny. Co
chwilę budziłam się zlana potem. Wydawało mi się, że po pokoju
chodzi Ryszard z Robertem. Przekręciłam kontakt i nikogo nie było.
Tak było przez całą noc. Rozbolało mnie serce. Już zażyłam
leki. Będzie dobrze. Dobrze kościół mówi, że nie wolno
wywoływać duchów. –– zażartowała.
Kolejne
dnie były znowu gorące. Aniela nie malowała. Leżała w cieniu i
odpoczywała na leżaku, z tomem poezji na kolanach.
–– Ten
Norwid jest naprawdę niezły. –– powiedziała do Klary. ––
Przerósł swoje czasy. Nic dziwnego, że Ryszard go lubił. Jest
trochę mroczny, trochę zagmatwany, jak …–– Aniela urwała w
połowie zdania i zasnęła. Oddychała pytko i nierówno.
–– Niech
sobie pośpi. Ostatnio bardzo źle wygląda. –– pomyślała z
czułością Klara i uśmiechnęła się. Spojrzała na Anielę i
dostrzegła na jej ustach lekki uśmiech, widać we śnie spotkało
ją coś miłego.
Malowała
długo. Zapamiętale machała pędzlem. Nie zauważyła, kiedy słońce
zaczęło chować się za górę. Zrobiło się chłodniej i ciemnej.
–– Anielu!
Zaraz będzie wieczór. Czas wstawać, śpiochu! –– krzyknęła
w stronę leżaka. Nie usłyszała odpowiedzi, więc podeszła do
starej kobiety i przyjrzała się jej . Na jej twarzy nadal gościł
delikatny cień uśmiechu. Twarz miała kolor białej parafiny i
zlewała się z kolorem włosów. Dotknęła jej ręki. Była zimna.
List w
przestrzeń, jesień 2000r.
Wiem, że
idiotyzmem jest pisanie do osoby, która odeszła z tego świata, ale
nie mogę powstrzymać się i muszę się z Anielą jakoś pożegnać,
a więc;
Kochana
Anielu!
Przykro
mi, że Twoje plany życiowe zostały odwołane, ale jeszcze
bardziej przykro mi z powodu okoliczności odwołania. Opuściłaś
mnie nagle, bez uprzedzenia. Po prostu pozwoliłaś mi nadal cieszyć
się malowaniem i wycofałaś się po angielsku ( a może
anielsku?). Czy tak robią przyjaciele? A przecież mówiłaś, że
jesteś moją przyjaciółką. Z tego powodu jestem na Ciebie
wściekła. Twoje odejście mnie zasmuciło i zmartwiło.
Jednak
chciałam podzielić się z Tobą, gdziekolwiek jesteś, moimi
refleksjami. Usłyszałam dziś bardzo mądre zdanie, pod którym
mogłabym się podpisać. Może niedokładnie je przytoczę, ale
myślę, że złapałam sens, a przecież o to chodzi; " z
osobami, które kochamy możemy się zgadzać, albo nie. To tak jak z
rodzicami. Jesteśmy na nich czasem wściekli, czasem wydają się
nam żenujący, ale jak ich już nie ma , to czujemy smutek i dopiero
wtedy inaczej ich postrzegamy. Wtedy zauważamy to, co za ich życia
przesłaniały nam inne sprawy, że mieli wiele zalet i byli
najważniejszymi osobami...”
Ja zawsze
wiedziałam, że opatrzność stawia nam na drodze ludzi , aby
ukierunkować nasze życie. Postawiła Ciebie na moje drodze też z
jakiegoś powodu. Znałam Cię bardzo krótko, ale wystarczająco
długo, aby wiedzieć ile miałaś zalet i że od razu stałaś się
dla mnie kimś bardzo ważnym.
Odejście każdego człowieka pozostawia po sobie jakąś pustkę. Niby świat kręci się tak samo, ale dla każdego z nas nigdy już nie jest " tak samo". Ten wieczór, gdy odeszłaś, zaskoczył mnie. Myślę, że tak jak wszystkich, którzy Ciebie kochali. Zawsze zaskakuje nas śmierć obcych i bliskich. Z początku nie chce się wierzyć, że tak mogło się stać. Ale po pierwszym okresie niedowierzania i buntu, przychodzi świadomość nieuchronności losu. W końcu przecież modlimy się;" bądź wola Twoja", a każdy ludzki los kończy się śmiercią! Śmierć bywa różna; spokojne wygaśnięcie płomieni życia , a czasem nagłe zdmuchnięcie, tak jak w różnych tragicznych wypadkach, katastrofach.
Odejście każdego człowieka pozostawia po sobie jakąś pustkę. Niby świat kręci się tak samo, ale dla każdego z nas nigdy już nie jest " tak samo". Ten wieczór, gdy odeszłaś, zaskoczył mnie. Myślę, że tak jak wszystkich, którzy Ciebie kochali. Zawsze zaskakuje nas śmierć obcych i bliskich. Z początku nie chce się wierzyć, że tak mogło się stać. Ale po pierwszym okresie niedowierzania i buntu, przychodzi świadomość nieuchronności losu. W końcu przecież modlimy się;" bądź wola Twoja", a każdy ludzki los kończy się śmiercią! Śmierć bywa różna; spokojne wygaśnięcie płomieni życia , a czasem nagłe zdmuchnięcie, tak jak w różnych tragicznych wypadkach, katastrofach.
Myślę,
że wszystko w naszym świecie ma jakiś ukryty sens, o którym wie
tylko Bóg. Może Twoja śmierć w tym dniu była po to, aby coś się
zmieniło w moich relacjach z bliskimi ? Czas pokaże, jak spożytkuję
kolejną lekcję. W moich myślach i sercu jest wielki zamęt. Mam
też różnorodne, często przeciwstawne myśli. Jedną z nich jest
ta, że gdy umiera po wielu latach po ukochanym bardzo kochająca
kobieta, to być może otrzymała ona wielki dar. Dar spotkania w
innym świecie ze swoją wielką miłością. Może to jakieś
pocieszenie?
Nie wiem,
czy mam prawo tak myśleć. Bez względu na to, ile wątpliwości
i sprzecznych myśli wypełnia mnie, te ostatnie dnie są czasem, w
którym pozwoliłam sobie na zatrzymanie i zastanowienie się, co
czuję. Oprócz smutku przepełnia mnie wiele pytań. Nie wiem, w
jakim punkcie życia jestem. Co mogę zrobić, aby naprawić błędy?
Nagle też zdałam sobie sprawę z tego ,jak wielkim i cudnym darem
jest życie, z wszystkimi zakrętami, radościami i smutkami. Dobrze
mieć choć jednego człowieka, którego się kocha. Dobrze mieć
wokół siebie prawdziwie życzliwych ludzi Zrozumiałam też, iż
wielkim darem jest przyjaźń. I za to dziękuję Bogu i wszystkim,
których kocham! Pewnie po to, abym otrzymała tę lekcję, było
Twoje odejście.
Dziękuję
za to, że spotkałam Ciebie na swojej drodze. Dziękuję za
wszystko, czego mnie nauczyłaś. Bardzo chciałabym kiedyś móc
popatrzeć na ludzi i otaczający świat z taką miłością i
życzliwością, z jaką Ty patrzyłaś. Żegnaj! Może gdzieś tam,
kiedyś , w innej formie spotkamy się?” Klara
Spała
twardym snem. Nagle przez zasłonę snu wdarł się świergot ptaków,
a szczególnie jednego, wyjątkowo złośliwego. Gizela otworzyła
oczy. Spojrzała w kierunku źródła dźwięków. Na parapecie okna
siedział szary ptaszek i spoglądał na nią małymi, jak czarne
główki od szpilek oczkami. Przekręcał głowę i świergotał.
Dziewczyna
poruszyła głową, chcąc spojrzeć na wskazówki budzika. Spłoszony
ruchem ptak, odleciał. Właśnie zastanawiała się, która to
godzina, gdy usłyszała ciche pukanie. Do pokoju weszła Marlen. Coś
powiedziała. Gizela zrozumiała, że woła ją na śniadanie. Szybko
wskoczyła pod prysznic i za chwilę siedziała z Marlen i Paulem na
tarasie przy ogrodowym stole. Z ekspresu unosił się mocny aromat
świeżo zaparzonej kawy. Na środku złociły się świeże
croissanty. Gizela szybko wypiła szklankę soku pomarańczowego,
zagryzła rogalikiem nadzianym czekoladą, poprawiła grzanką z
miodem. Posiłek zakończyła filiżanką mocnej kawy. Syta, czekała
na Sergieja, przeglądając pamiętnik matki.
Z
rozmyślań wyrwał ją wesoły głos.
_
Bonjour, zdrastujtie, dzień dobry! – i zza kamiennego domku
wyłonił się Siergiej.
–– Jesteś
gotowa na wycieczkę? –– Zapytał Gizelę , podchodząc do
Marlen i Paula.
Szybko
przywitał się z nimi cmoknięciem w oba policzki i podszedł do
Gizeli. Nachylił się nad nią. Znowu poczuła świeży zapach
męskiej wody kolońskiej i dobrego mydła.
–– Jak
się czujesz? Jak spałaś? –– patrzył w jej oczy i musnął
suchymi ustami miękki policzek dziewczyny.
–– Pachniesz,
jak wszystkie kwiaty w tym ogrodzie! –– wymruczał i uśmiechnął
się, a Gizela poczuła się zażenowana. Coś było w tym
mężczyźnie, co nie pozwalało jej na spokój, gdy przebywał
niebezpiecznie blisko.
–– Świetnie
spałam. Czuję się bardzo dobrze. Możemy jechać. –– Terkotała
Gizela i jak oparzona zerwała się z fotela . W tym momencie
stuknęła głową o schylone jeszcze czoło Siergieja. Cios był
silny. Poczuła ból. Zamroczyło ją. Usiadła z powrotem na
fotelu. Siergiej też trzymał się za czoło.
–– Nie
tak bystro ! Auu ! –– powstrzymał dziewczynę. –– Powoli.
Wolniej jedziesz, dalej budziesz, jak mówiła moja babcia. Pewnie
powiedziałaby, że jesteś w gorącej wodzie kąpana.
–– Jak
ci się nie podoba, to nie patrz. –– prychnęła niegrzecznie.
Siergiej
chwilę jej się przyglądał, a później roześmiał się.
–– Pięknie
z tą złością wyglądasz. Chciałbym Cię taką namalować ––
powiedział poważnie.
Gizela
skapitulowała. Grzecznie wstała z fotela, zabrała okulary
przeciwsłoneczne, kapelusz. Torebkę przerzuciła przez ramię i
stanęła o bok Marlen.
–– Gotowa?
–– upewnił się mężczyzna. –– Wot pajdiom! ––
powiedział do Gizeli i skierował się do bramy. Gizela bez słowa,
posłusznie poszła za nim.
Jechali
wiejskimi drogami , wijącymi się w zielonym krajobrazie francuskich
łąk. Poranek był rześki. Powietrze jeszcze nie obezwładniało
letnim żarem. Kilkanaście kilometrów drogi minęło bardzo szybko.
Tym razem zastali drzwi bazyliki otwarte. Bogato rzeźbiony portal
zachęcał do zwiedzania. Piaskowe ściany tonęły w powodzi
porannego słońca. Gizela ostrożnie stawiała stopy na wypukłych,
wyszczerbionych zębem czasu kamieniach posadzki. Obserwowała swój
cień płynący obok cienia Siergieja. W jakiś sposób cienie
pasowały do siebie i wydawały się odbiciem pary bardzo bliskich
ludzi.
Weszli przez
potężne, okute drzwi do ciemnego, zimnego wnętrza kościoła.
Gizela zatrzymała się, chcąc przyzwyczaić oczy do półmroku.
Surowe wnętrze zaskoczyło ją.
W głównej
nawie widniało niewiele ozdób. Najbogatszymi z nich były
niewielkie, oprawione w okrągłe, złocone ramy obrazy
przedstawiające drogę krzyżową. Wyglądały, jak duże medaliony
i ożywiały surowość ścian. Średniowieczne figury świętych
spoglądały na nich z niszy umieszczonych w gotyckich filarach,
podtrzymujących sklepienie. Ściany zdobiły czerwone i niebieskie
chorągwie z wymalowanymi na nich białymi gołębicami i złotymi
monstrancjami.
Gizela
usiadła w potężnej, dębowej ławie. Zamknęła oczy. Pogrążyła
się w modlitwie. Chłonęła atmosferę bazyliki. Zdawało jej się,
że nagle obok na ławce pojawiła się Klara i z aprobatą
uśmiechnęła się do córki , zadowolona z miejsca, w którym się
znalazła.
–– Mądra
mała. –– usłyszała w głowie jej szept. –– Dobrze
zrobiłaś, że przyjechałaś tutaj i odważyłaś się poznać
rodzinę ojca. Czasem z brzydkich nasion wyrastają piękne kwiaty.
Czerp całymi
garściami z nowych doświadczeń, a może coś z tego zbudujesz.
Ale pamiętaj, nie zawsze to piękne, co się świeci! ––
usłyszała i otworzyła oczy.
Wiedziała,
że to niemożliwe, aby usnęła. Poczuła się nieswojo. Spojrzała
w bok. Na małym, bocznym ołtarzu stała Madonna ubrana w atłasową,
biało-błękitną sukienkę. Na głowie jej i Dzieciątka widniała
korona. Uśmiechała się. I Gizeli nagle zaczęło wydawać się, że
lekko zmrużone oczy Madonny patrzą na nią kpiąco.
Nagle
poczuła na swoim ramieniu dotyk dłoni. Wystraszyła się.
–– I
co, już jesteś gotowa do wyjścia? Pięknie tu. Popatrz jakie
piękne witraże. Są bardzo stare. Bazylikę od dawna remontują.
Zdawało się, że popadnie w ruinę, a tu niespodzianka. Kilkanaście
lat temu znalazły się pieniądze i prace trwają dalej. Jest coraz
piękniejsza. Papież Jan Paweł II koronował Matkę Boską z Aviot.
Stąd te złote korony. –– usłyszała
Nasyceni
pięknem starego kościoła postanowili wrócić do Montmedy, gdy
zegar na kościelnej wieży wybijał południe.
Paul właśnie
kończył prace w ogrodzie. Marlen zmieniała pościel i porządkowała
wnętrze domu. Wielki gar z zupą bulgotał na kuchence. Grzanki
dopiekały się w piekarniku.
Przed
domkiem, w cieniu starych drzew falowały brzegi obrusa, przypiętego
do ogrodowego stołu kolorowymi klipsami.
–– Cudny
obrazek letniska , jak z obrazu impresjonistów. –– powiedziała
Gizela. –– Brakuje tylko pań w długich , jasnych sukniach z
kapeluszami ozdobionych kwiatami i panów w melonikach. ––
–– Masz
rację, jest malarsko ! – zachwycił się Siergiej i uścisnął
dłoń dziewczyny.
Chętnie
usiedli na ogrodowej ławie w przyjemnie orzeźwiającym cieniu
platanu, odpoczywając po południowym skwarze drogi. Obiad smakował
wyśmienicie. Lody i kawa były jego smacznym ukoronowaniem.
Gizeli lekko
szumiało w głowie. Pomyślała sobie, że w taki upał zimne piwo
przed obiadem, mimo iż z początku dobrze gasiło pragnienie, nie
było najlepszym pomysłem. Mimo tego świat zaczął wydawać się
jej piękny, jak nigdy, a Siergiej wyjątkowo interesującym
mężczyzną. Gdy ponowił poranną propozycję, że chętnie by ją
sportretował, wyraziła na to zgodę. Propozycja była bezpieczna,
bo przecież tego wieczoru wyjeżdżali do Ruette, a Siergiej
pozostawał w Montmedy. Co jej szkodziło zgodzić się?
* * *
–– Dzień
dobry moja mała wnuczka ! –– Nina stała na progu domu i
obejmowała Gizelę tak mocno, jakby jej nie widziała co najmniej
rok.
––
Dziecinko, jak ja bardzo za tobą tęskniła. Wy mieli
być w Ruette na midi, a już la nuit. Ja stara , to miała duży
stres, że coś tam złego było. Oj Marlen i Paul ! Ja dużo będę
na nich krzyczeć! Niegrzeczni bardzo! –– powiedziała do
Gizeli i już podeszła do samochodu, w którym siedzieli winowajcy.
Gizela pomachała im ręką i weszła do domu. Babka jeszcze chwilę
stała obok samochodu, rozmawiając z Paulem.
–– Tu
es fatiguée ? –– zapytała wnuczkę
po powrocie.
–– Nie
babciu, tylko trochę jestem zmęczona. Chętnie przegryzę kromkę
chleba. Trochę zgłodniałam. –– odpowiedziała.
–– Paul
mówił, że ty dużo jeździła i oglądała, to i zmęczona jesteś.
Ja w cytadeli w Montmedy była jeszcze z twój dziadek. To było
dużo razy, bo dziadek w każda niedziela lubił brać swój samochód
i mówił, aby ja naszykowała do koszyka chleb, masło, pomidor,
ogórek i fromage. Czasem ja też dawała ciasto, oranżada i my
jechali na ekskursją. My jechali nad la mer, nad taka mniejsza woda,
jak ona się nazywa? Taka większa staw?.... A , jezioro! Oj ta moja
pamięć ! Dzieci bardzo lubili takie l'excursion.
Jak dzieci już pożenili się, to my jeździli z siostra dziadek i
jej mąż. To było dawno. Było dobrze. Twój dziadek był taki
dobry mąż. Był grzeczny mężczyzna. On wiele lat pracował w
kopalnia na Francja. Cały dzień go w domu nie było. Wracał na la
nuit. le dimanche
nigdy nie był na kopalnia. Tylko w domu z dziećmi, czy na
l'excursion
– Nina krzątała się w kuchni, cały czas rozmawiając z wnuczką.
–– Babciu,
a jak poznałaś dziadka? –– zapytała Gizela.
–– Jak
opowiadałam już Tobie, ja go poznała u ta państwo, gdzie ja
służyła. –– zaczęła swoją opowieść Nina.
Rok 1945,
Niemcy
Pani
Elizabeth wstała tego dnia wyjątkowo niezadowolona. Bolała ją
głowa. Nie wyspała się na papilotach, które ta „Polka – Nina”
znowu bardzo źle zawinęła.
–– Muszę
jej dokręcić śrubę! – pomyślała. Przypomniała sobie, co
mówiła jej niedawno Ursula, najlepsza przyjaciółka i powiernica
wszystkich najskrytszych tajemnic.
–– Za
dużo pozwalasz tej Ninie. Co to za porządki, aby niewolnica miała
wychodne i kieszonkowe! Te Słowianki są stworzone do posług.
Taka Polka powinna być zadowolona, że ma gdzie służyć. Ma dach
nad głową, swój pokój i jedzenie, jak państwo. A przecież jest
wojna i nie można wszystkiego kupić, szczególnie w ostatnim
okresie. Dobrze, że Kurt tego nie widzi, bo miałby do ciebie żal,
że jej pobratymcy do niego strzelają, a ty traktujesz Ninę, jakby
była takim samym człowiekiem, jak my wszyscy. Mój Johan na każdej
przepustce opowiada o bandytach, którzy polują na nich jak na
zwierzynę. W każdym lesie jest ich co niemiara. Nie stosują
żadnych zasad. Johan dużo mówił mi o konwencjach, zasadach
wojennych, ale wiesz, że takie rzeczy się mnie nie trzymają.
Zresztą po co? Bandyta jest bandytą i tyle. Mówię ci , weź się
w garść i trzymaj krótko tę małą. –– zakończyła Ursula.
Elizabeth
nie traciła dłużej czasu na rozmyślania, tylko szybko zarzuciła
na siebie ciepły szlafrok, bo mimo wiosny temperatura w mieszkaniu
nie sprzyjała negliżowi. Poszła do kuchni, obok której w małej
służbówce mieszkała Nina. Dziewczyna już od dawna była na
nogach. Pod blachą kuchni buzował ogień. Na stole stały świeżo
upieczone bułeczki.
Wyfroterowana
podłoga miała ostry zapach terpentyny, który mieszał się ze
słodkim aromatem ciasta. Jednak nawet czystość panująca wokół
nie poprawiła humoru pani domu.
––Gut
morgen! –– przywitała dziewczynę. Długo tłumaczyła jej, że
tego dnia przyjeżdża pan Kurt i wieczorem z tej okazji zapraszają
do siebie paru znajomych oficerów z żonami. Fer stein? –
zapytała w końcu marszcząc czoło.
– Ja
! – odpowiedział Nina jednym z niewielu znanych jej słów, bo
pomimo wielu lat spędzonych w domu Heidrrichów niewiele nauczyła
się mówić. Owszem, trochę z tego chropowatego, szczekającego
języka rozumiała, jednak świadomie nim nie mówiła. W ten sposób
było jej dużo łatwiej, mimo iż pani Elizabeth uważała, że jest
ona wyjątkowo tępą kobietą. Nie wyrzucała jej od siebie z uwagi
na jej wspaniałe wypieki i talent kuchenny. Nina nie raz
błogosławiła w myślach Barbarę Kotlińską, u której w Wilnie
służyła do chwili, gdy zatrzymana na ulicy została w bydlęcym
wagonie wywieziona do pracy w głąb Niemiec.
To
Kotlińska uchyliła jej rąbka tajemnicy sztuki kulinarnej i
tajniki kuchenne przestały być dla niej obce. U Kotlińskiej
ukrywała się, o parodio, przed wywózką do Niemiec. Przecież
gościła ona u siebie wiele osób chwalących się koneksjami u
Niemców. Już parę razy Kotlińska wybroniła ją, jednak wszystko
miało swój koniec. I w końcu nie udało się.
–– Nina
arbajt na hause ! Michael arbajt na hause ! – usłyszała ciepły,
męski głos i do kuchni wszedł młody mężczyzna ubrany w uniform
koloru khaki . Nina przyglądnęła się młodzianowi. Był średniego
wzrostu młodym człowiekiem, o sympatycznej twarzy i miłym uśmiechu
.Jego kręte, krótko przystrzyżone, rudawe włosy przylegały do
skóry. Twarz miał bardzo szczupłą, starannie wygoloną z
wielkimi, szarymi oczami .
Uniform
pozbawiony był naszywek i dystynkcji. Mógł spokojnie uchodzić za
skromną cywilną odzież.
Nina nie
odpowiedziała chłopakowi. Odwróciła się do pieca i spokojnie
mieszając w garnkach doczekała się wejścia do kuchni pani domu,
która przydzieliła Michaelowi odpowiednie zajęcie.
Wieczór
przebiegał bardzo dobrze. Potrawy przygotowane przez Ninę cieszyły
się powodzeniem. Towarzystwo było już dobrze podchmielone.
Śpiewało modne, niemieckie piosenki. Przerzucało się dowcipami na
temat Żydów i Polaków. Panowie porozpinali mundury, panie coraz
częściej wychodziły do toalety, aby poprawić makijaż, a
szczególnie podmalować czerwone usta szminką, która znikała z
ust przy kolejnym smacznym kąsku. Michael przebrany w odpowiedni
strój, w białych rękawiczkach pomagał podawać Ninie do stołu,
gdy nagle światło zaczęło migać i zawyła syrena. Towarzystwo
zamarło, a po chwili ktoś krzyknął, aby schodzić do schronu. Gdy
Nina przy drzwiach starała się szybko podawać okrycia wychodzącym
paniom, Elizabeth Heindrrich pochyliła się do niej i wysyczała w
ucho, że schron jest tylko dla Niemców. I dodała, że Nina z
Michaelem mają pozostać w mieszkaniu i pilnować , by żadni
bandyci w czasie ich nieobecności niczego nie powynosili.
Chwilę
po wyjściu Niemców usłyszeli ostry, narastający warkot, a za nim
dziwny gwizd i nagle powietrze zalała fala narastającego huku
wybuchów. Dom zatrząsł się. Zgasło światło. Szyby wypadły z
okien. Na zewnątrz rozpoczęło się piekło. Raz za razem wybuchały
gdzieś na zewnątrz bomby. Nina wślizgnęła się pod dębowy stół,
skuliła zakrywając rękami głowę i uszy. Obok poczuła ciepło
drugiego człowieka. To Michael również w tym miejscu szukał
schronienia. Trwali w tym ciemnym piekle, rozjaśnianym raz za razem
oślepiającymi rozbłyskami. W końcu w pokoju zrobiło się jasno.
To od licznych, okolicznych pożarów. I gdy myśleli, że już po
nalocie, powietrze znowu rozdarł warkot, świst i dom zatrząsł
się. Wokoło leciały jakieś cegły, tynk, szkło. Stół odrzucony
pod przeciwległą ścianę przestał dawać schronienie. Michael
złapał Ninę za rękę i zaczęli biec w stronę wyjścia.
Słyszeli jak za nimi przewracają się meble, spadają belki. Całe
szczęście , że drzwi stały otworem, a oni pobiegli po schodach,
które trzęsły się i ruszały, jakby były powieszone na linie.
Biegli w dół, oby być jak najdalej od tej murowanej pułapki.
Nagle,
prawie już na parterze Nina poczuła, że stopnie uciekają spod jej
stóp, coś uderza ją w głowę. Machinalnie wypuściła rękę
Michaela i wpadła w czerń. Obudził ją ostry ból kolana. Prawą
nogę miała podrapaną, przygniecioną paroma cegłami, ale poza
bólem czoła, z którego sączyła się cienka strużka krwi i
rozbitego kolana czuła się dobrze. Wokoło szalał pożar
kamienicy, w której dotychczas mieszkała. Nie widziała nigdzie
Michaela. Nagle wystraszyła się, że mógł zginąć i zatęskniła
za szarymi, dobrymi oczami. Irracjonalnie poczuła, że ten obcy
mężczyzna stał się dla niej bardzo ważny. Wydostała się spod
gruzu i utykając oraz rozmazując krew, , spływającą jej na oczy,
zaczęła wołać chłopaka.
––
Michael! Michael! Michael! –––
Strach
ogłuszył ją. Biegła pomiędzy palącymi się kikutami domów,
omijając wielkie leje i kupy cegieł i nie słyszała powracających
samolotów, wybuchających dalej bomb.
Nina była
w tej chwili jedynie wołaniem – Michael! –
Nagle
z wielkiej kupy gruzów usłyszała głośne –– Nina! –
Podbiegła do cegieł. Rozdrapywała kopiec, odrzucała porozbijane
cegły i grube kawały tynku i zaprawy. W końcu dokopała się do
piwnicznego okienka. Z otworu wystawała męska ręką.
Kolejne
dnie zapamiętała jak rozmazane, pourywane kadry starego filmu.
Michael opiekował się nią, gdy krążyli miedzy gruzami, chowali
się w pustych czarnych czeluściach cudzych piwnic, a potem szli
przed siebie, byle dalej na zachód. Po paru dniach pojawiły się
inne mundury, inne czołgi i zrozumieli, że to już koniec ich
poniewierki. Michael zabrał ją ze sobą do Belgii. Obiecał, że
tam, w rodzinnej wiosce ożeni się z nią w katolickim kościele.
Jak przez
mgłę pamięta długą podróż do Belgii, a później mały domek
rodziców Michaela i ich wielką radość, że syn wrócił cały i
zdrowy oraz równie olbrzymią rozpacz, że synowa pochodzi z kraju,
o którym nawet nie słyszeli.
Nina od
razu postawiła warunek, że muszą zamieszkać osobno, bo nie będzie
w stanie dzielić kuchni z ruchliwą i gadatliwą matką Michaela.
Jednak na początek musiała zamieszkać z teściami, znosić ich
zaciekawione, podejrzliwe spojrzenia, kręcenie głową nad polskimi
potrawami, które były tak inne niż belgijskie. Jedynie pierogami
zaimponowała surowej teściowej i swoją niewzruszoną katolicką
wiarą. Do ślubu poszła w pożółkłej sukni teściowej,
wyciągniętej ze starego kufra. Pokryty grubą warstwą kurzu,
zapomniany stał od dawna na strychu, mieszczącym się pod dachem
,nad sypialnią teściów. Suknia wymagała poprawek, bo teściowa
była kobietą niską i krępą. Nina sama poradziła sobie z
szyciem, czym zdobyła kolejne uznanie w oczach Jeanette, bo tak
miała na imię matka Michaela. Teść Jean Baptist od samego
początku przyglądał się synowej z nieprzeniknionym wyrazem
twarzy. Obserwował Ninę spod mocno naciągniętego na czoło ronda
starego filcowego kapelusza, z którym nie rozstawał się przez
cały dzień . Szare oczy , które do złudzenia przypominały oczy
Michaela, wodziły za Niną, a z nieodłącznej fajki, zwisającej z
kącika ust, co chwilę wyskakiwało kółko białego, aromatycznego
dymu. W przeciwieństwie do swojej żony był człowiekiem
małomównym, zrównoważonym. Pracowita synowa od razu spodobała
się Jean Baptyście. Jej wschodnia, razowa uroda dawała gwarancję
zdrowego i urodziwego potomstwa. Tak, o takiej żonie dla syna
myślał. Szybkość, z jaką Nina starała się opanować język
francuski zaimponowała mu. Już w pierwszym miesiącu Nina zdobyła
się na samodzielne wyjście do sklepu i zrobienie zakupów. Uznał
więc, że sprawa załatwiona i nie ma co dłużej podejrzliwie
przyglądać się synowej. Trzeba dać nowej rodzinie potrzebną
pomoc w postaci odłożonych pieniędzy na zakup zrujnowanego starego
domu. Michael dołożył do pieniędzy ojca swoje wcześniej odłożone
grosze, które z czasem uzbierał w całkiem ładną sumkę, bo był
oszczędny i nie wydawał na, jak to mówił, żadne głupoty i
zakupił malutki stary domek, wciśnięty pomiędzy dwa inne i
przylegający do nich dwoma ścianami. Wymurował nowy komin, bo
stary lada moment mógł się zawalić, podłączył do niego
kuchenkę z nową wierzchnią blachą , fajerkami i duchówką, aby
było na czym gotować posiłki. W pokoju przylegającym do
zrujnowanych schodów postawił stare małżeńskie łóżko, w
którym na nowo wypchanym słomą sienniku począł pierworodnego
syna. Powoli wyremontował dom. Z czasem uwili w nim z Niną
prawdziwie przytulne rodzinne gniazdo.
Łagodny
charakter Michaela pomógł Ninie spędzić z nim 65 lat w obcym
kraju, który z czasem stał się jej własnym. Wychowała dzieci na
Belgów. Gotowała, prowadziła dom, dbała o męża. Michael
początkowo pracował we francuskiej kopalni , a po przejściu na
emeryturę spędzał szczęśliwe, spokojne dnie u boku Niny. Ani
razu nie żałował swojej decyzji pojęcia za żonę cudzoziemki.
–– Tak
sobie myślę, że Pan Bóg postawił was na jednej drodze, abyście
nawzajem dali sobie dużo szczęścia. –– skomentowała
opowiadanie Gizela. –– Za cierpienie otrzymaliście nagrodę.
–– Muszę
zdradzić tobie sekret. Ja w Niemcach modliła się, aby dostać
dobra mąż. Nie zależało mi aby była ładna. Moja mamusia zawsze
mówiła „ Nina z ładnej miski się nie najesz”. I ja pamiętała
te słowa. Michael miał dobre oczy i jak nimi popatrzył na mnie,
to ja wiedziała, że z nim tylko dobre życie. I takie miałam.
Byłam szczęśliwa. Twój dziadek zawsze był uważający na mnie.
Nawet w ostatniej chwili. –– w oczach Niny pojawiły się łzy.
–– Nie
chcę ciebie ranić, ale może opowiesz, jak zmarł dziadek? —
Gizela przytuliła się do Niny i zaglądnęła jej w oczy.
–– Ja
wiem, że ty nie chcesz mi dać ból. Widzisz, trochę czasu minęło,
a jeszcze boli. Ja stara babka jestem, a serce boli, jakbym
dwadzieścia lat miała i tęsknota co dzień to większa.
Ja wiem, że
gdyby Michael trochę mniej był za mną, trochę mniej uważał na
moją wygodę, to może jeszcze jego nogi nosiłyby go po świecie...
–– Nina zamyśliła się i zaczęła opowieść.
–– Była
jesień, parę lat temu. Twój Grand Papa trochę pracował na nasz
ogród. On powinien mieć mniej robota. I ja na niego krzyczała, aby
do domu szedł, ale on śmiał się i mówił, że zima przychodzi i
ogród trzeba préparer.
W nocy ja spała , bo le
médicament wzięła, a on chyba po tej
robocie spać nie mógł i poszedł na la
cuisine napić się woda. Jak wchodził
na etaż, to upadł w tył na kamienne schody. Rozbił swoja głowa.
Na czterech wszedł do nasz la
chambre i nie chciał mnie zbudzić. On
cichutko położył się na swoja strona łóżko. I ja nie wiem jak
długo on w tym łóżku tak leżał. Jak ja się do toaleta
zbudziła, dotknęła swoja noga jego stopa, to ona była zimna jak
la glace.
Ja zrobiła światło. Cała kołdra była w krew. Michael nie miał
przytomność. Ja wezwała swój lekarz, on zawiózł Michael do
klinik i właśnie tam mój mąż zmarł. Ja została sama stara
babka. Ja mam dobre, one do mnie przychodzą, ale wszystkie mają
swoje życie. A ja została jak ta sierota. Bóg twierdzi, że
jeszcze nie czas na mnie, abym pukała do drzwi nieba. Jeszcze nie
zrobił mi rezerwacji na miejsce w kolejce u Święty Piotr. Bóg
wie, co robi, bo jakby ja już była w niebie, to moja wnuczka Gizel
ja oglądałaby z wysoka i nie mogła jej objąć. —
–– Ja
też się cieszę, że mogę ciebie obejmować. Cieszę się, że
poznałam moją trzecią babcię –– „la
grand-mère”. Tego wieczora, będąc
już w swoim pokoju Gizela wróciła do zeszytu Klary.
Zapiski
Klary, rok 2003
Miłość
ma wiele imion. Miłość ma wiele postaci. Czy miłość może
człowieka pętać i zniewalać? Czy może odbierać rozum?
Zastanawiam
się nad tym, czy aby zawsze miłość jest darem. Czasem wydaje mi
się, że nic tak nie rani, jak złe słowa, które wypowiada nasz
ukochany. Nikt mnie tak nie jest w stanie dotknąć, jak człowiek,
którego kocham. Może, więc najszczęśliwszymi ludźmi są ci,
którzy nigdy nie poznali tego uczucia? Jakby wyglądało moje życie,
gdybym nigdy nie spotkała Wojtka? Nigdy go nie pokochała? Z
pewnością byłabym bardziej wolna. Ale również o tyle odczuć
uboższa. Nigdy nie oglądałabym świata, fruwając jak ptak pod
chmurami. Nigdy nie czułabym tego niesamowitego drżenia
wewnętrznego, słodkiego, radosnego smutku, wzruszenia, słodkiej
niemocy i bezustannego myślenia o ukochanym. Przez chwilę, gdy mam
świadomość miłości, czuję się wybrana spośród wszystkich
kobiet. Ale również myślę, że to niewola, a brak miłości to
właśnie wolność. A jednak nie potrafię zdecydować się na
odrzucenie miłości. Czyli nie jestem gotowa na życie bez pęt? Czy
może jestem strasznym tchórzem, obawiającym się, że nie zniosę
bólu i cierpienia, jakie wyskoczy z pustego łóżka, pustej szafy
po ubraniach, pustego fotela… Płacę bardzo wysoką cenę za
dobrowolne poddanie się miłości. Bo wolność dla mnie jest bardzo
ważna. Ale z mojej postawy wynika, że nie najważniejsza.
Czasem
przyglądam się kobietom po pięćdziesiątce, które na siłę
starają się ubierać jak nastolatki, czesać jak nastolatki.
Nieporadnie używają żargonu młodzieżowego i zalotnie patrzą na
młodych mężczyzn, starając się zdobyć ich względy. Te, które
przesadzają z pasją odmładzania, są zazwyczaj zgorzkniałe i
niezadowolone z życia. Nie pomoże im krótka kiecka, bo o młodości
świadczy nie figura, stan zdrowia, ale młode, świeże wnętrze,
otwarty umysł, pogoda ducha. Żal mi tych starych nastolatek, dla
których wartość kobiety liczy się wtedy, gdy obok niej jest
życiowy partner. Często swoją zachłannością na usidlenie samca
już na wstępie płoszą faceta, który być może chętnie uwiłby
z nimi gniazdko, ale w swoim tempie, na swoich zasadach. I cierpią,
gdy po raz kolejny zostają porzucone, odtrącone, a same do tego
doprowadziły, swoją pazernością na meblowanie wspólnego
mieszkania po pierwszej nocy z facetem. Czy ja jestem taka sama,
równie żałosna? Czy też powstrzymuje mnie lęk przed nowym, czyli
innym życiem? A może Wojtek jest jakimś narkotykiem, a ja nie
zdając sobie w pełni z tego sprawę z biegiem lat uzależniłam się
i tylko może pomóc terapia odwykowa? A może ja jestem strasznie
głupia, starając się zrozumieć miłość? Bo albo się kogoś
kocha, albo nie. I ten kto kocha bezwarunkowo, po prostu jest
mądry?...
Pamiętnik
Klary, bez daty
Pogasły
wszystkie lampy. Miasto zanurzyło się w nocy, jak w czeluściach
olbrzymiego kałamarza. Świat wydawał się być zanurzony w czerni,
jakby z olbrzymiego komina wygarnięto górę sadzy i przysypano nią
drzewa, domy, drogi. Klara szybko poczuła się senna. Powrót z
Brzózek bardzo ją zmęczył. W ciągu jednego dnia pojechali z
Wojtkiem do Brzózek i wrócili z powrotem do domu. Klarze bardzo
zależało, aby odprowadzić Anielę na mały cmentarzyk, a nie
chciała nocować poza domem. Brzózki bez Anieli były straszliwie
puste.
Przed
zaśnięciem myślała o Anieli, jej pogmatwanym życiu i pogodzie
ducha jaką miała, mimo przeżytych tragedii.
Usnęła.
Znalazła się w pokoju, w Anielinie. Był jasny, słoneczny dzień.
Otwarte okno wpuszczało do wnętrza ogromną strugę słonecznych
promieni. Kryształowa lampa u powały zakołysała się, a wpadające
promienie rozszczepiły, w kręcących się kryształach i pokój
utonął w kolorowej tęczy. Klara zsunęła stopę z łóżka, na
którym leżała i poszła w kierunku wirującej tęczy. Coś ją do
tej barwnej karuzeli przyciągało. Nagle zobaczyła, że nie jest
sama. Obok niej stoi Aniela. Miała rozpuszczone, białe włosy,
wśród których dostrzegła czerwone, dojrzałe wiśnie. Owoce
zwisały jej z uszu, okalały smukłą szyję. Tiulowa, długa
suknia, miękko otulająca jej postać, też przybrana była
bordowymi kulami wiśni.
Aniela
wyciągnęła do Klary rękę i uśmiechnęła się szeroko.
–– Witaj
moja droga! –– powiedziała. –– Cieszę się, że znowu mnie
odwiedziłaś. Przecież nie skończyłyśmy lekcji malowania.
Zobacz, jak pięknie mi w tych wiśniach. Od kiedy pierwszy raz, jako
mała dziewczynka włożyłam wiśnie w uszy, zakochałam się w ich
kolorze, formie i liczbie. Dwójka, to dla mnie szczęśliwa liczba.
Lubię rzeczy parzyste. Przynoszą szczęście. Dwie nogi do
tańczenia. Dwie ręce do malowania. Dwoje uszu do słuchania śpiewu
słowika. Dwie piersi do wykarmienia dzieci. Szczęście w pojedynkę,
jest tylko połowiczne. Pełne może być tylko w parze. Teraz jestem
szczęśliwa. Tańczę, śpiewam i maluję w duecie. Chodź, coś ci
pokażę. Zobacz, skąd mam te cudne wiśnie. Wczoraj odkryłam
piękny ogród. Tańczyłam na łące. Kręciłam piruety, biegałam,
nagle usłyszałam koncert słowików. Był delikatny i cichy.
Pobiegłam w tamtym kierunku. Biegłam, biegłam, aż dotarłam do
ogrodu. Przy bocznej bramie czekało na mnie drzewo, oblepione
mnóstwem wiśni. Chodź, chcę ci pokazać ogród. ––
Klara
dotknęła ręki Anieli. Poczuła w dłoni aksamitnie miękkie,
wąskie palce, przypominające gładkością pióra ptaka. A wtedy
zobaczyła ogród i dziwne, pastelowe drzewo.
–– Do
dzieła Klaro! Maluj! Całą duszą! Całym sercem! Jesteś gotowa!
–– usłyszała.
Ranek
przywitał ją chłodem. Wstała bardzo wcześnie. Czuła w sobie
spokój. Zastanawiała się nad snem. Obraz jego w pamięci Klary był
lekko rozmyty. Niewiele z niego zostało. Jednak ten mały urywek,
który utkwił w pamięci, przytłumił żal po Anieli i zmusił
Klarę do sięgnięcia po pędzle.
Zza
horyzontu wychodziło słońce. Dzień zapowiadał się słonecznie.
Był niedzielny poranek. Klara spojrzała na łóżko. Wojciech spał
smacznie, lekko pochrapując. Leżał na wznak. Twarz jego była
gładka, wypogodzona. Znikła pionowa zmarszczka, której tak nie
lubiła, bo zjawiała się w chwili, gdy był niezadowolony i
zdenerwowany. Wygładzona twarz przypominała jej oblicze Wojtka, z
chwili, gdy go pokochała, gdy ją zauroczył.
Na
palcach wyszła z sypialni. W dawnym pokoju Gizeli stały rozstawione
sztalugi. Przywiozła je z Anielina. Były pamiątką po Anieli.
Postawiła na sztalugach blejtram i powoli zaczęła przygotowywać
go do malowania.
W głowie
miała słowa Anieli. Czuła potrzebę przeniesienia na płótno
sennego obrazu. Gdy podkład wysechł, wzięła do ręki ołówek i
zaczęła rysować pień drzewa.
–– Gizela!
Masz gościa ! –– usłyszała głos babki, dobiegający z
parteru. Siedziała na dywaniku pod łóżkiem, oglądając stare
fotografie. Ociągając się, niechętnie podniosła się z podłogi.
Wygładziła koszulową bluzę i wolno zeszła na werandę, na której
Siergiej rozparty w ratanowym fotelu wyraźnie czarował starą
kobietę.
–– O,
widzę, że już świetnie się poznaliście! Skąd tu się wziąłeś?
Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? –– przywitała ich
kąśliwie.
–– O,
widzę, że panienka ma dziś nienajlepszy humor! –– wpadł w
podobny ton Siergiej. –– A zgadnij, skąd miałem adres?
–– O,
widzę, że padła kosa na kamień! –– skwitowała Nina,
mimowolnie rozładowując napięcie. Poskutkowało. Roześmieli się.
––
Wymieniliśmy się z Marlen numerami telefonów. Po
prostu do niej zadzwoniłem i powiedziała, gdzie mam ciebie szukać.
Przypominam, że przyrzekłaś mi pozowanie. Właśnie przyjechałem
zapytać , jakie masz w najbliższych dniach plany?
–– Mam
ochotę pojechać na linię Maginota, tę koło Montmedy. Obiecałeś
pokazać mi parę bunkrów. Możemy połączyć to z pozowaniem .
Jak masz czas dzisiaj, to weź ze sobą szkicownik. ––
–– Jak
będziecie dziś jechać w stronę Montmedy to chciałabym , abyście
wstąpili do Marlen i Paula. Oni dziś do mnie telefone. Oni jadą
do Juliette i Piera po miel. Chcą porozmawiać o ekskursją do
Juliette. Jak ty chcesz, to oni ciebie zabiorą, abyś zobaczyła
jak wyjmuje się miel z maison pszczół. –– zaproponowała babka
.
Gizeli
bardzo spodobał się pomysł wyciągania miodu. Nigdy nie widziała,
jak to się robi. Wycieczka z Siergiejem też miała swój urok.
Gizela polubiła jazdę motorem. Zawsze lubiła wycieczki rowerowe,
kiedy wiatr rozwiewał jej włosy, gdy czuła na skórze muśnięcia
wiatru, gdy wdychała zapachy rosnących wokół roślin. Jazda
motorem była stokroć wspanialsza.
Pofałdowany
teren pogranicza z Francją, porośnięty lasami, łąkami oraz
pastwiskami był wspaniałą trasą motocyklową. Na motorze nie czuć
było żaru letniego popołudnia, natomiast dochodziły do niej
zapachy rozgrzanej leśnej ściółki, żywicy, kwiatów
porastających kolorowe łąki. Wszystkie te letnie zapachy,
pomieszane z wodą toaletową Siergieja, odurzały. Jechali bocznymi
drogami, delektując się wspaniałymi widokami. Przytulona do
szerokich pleców Siergieja, znowu poczuła się bezpieczna i
szczęśliwa. Odwróciła głowę w bok i przytuliła policzek do
jego skórzanej kurtki. W tym momencie mężczyzna musiał chyba
wyczuć nastrój Gizeli, bo oderwał rękę od kierownicy i czule
pogładził dłonie dziewczyny, obejmujące go w pasie.
Zadrżała
i wystraszyła się tej rodzącej się bliskości, ale nie była w
stanie odebrać sobie odrobinki przyjemności, którą dawało
wsparcie o gładki kawałek skórzanej kurtki. Trwała więc dalej
mocno przytulona do motocyklisty, starając się zatrzymać w pamięci
nastrój, zapach i ciepło ciała mężczyzny.
Po jakimś
czasie na horyzoncie, w zieleni drzew dostrzegała Gizela wyłaniające
się charakterystyczne dwie wieże. Podjeżdżali do Montmedy.
Galeria była otwarta. W środku siedziała jakaś piękna brunetka.
–– Zdrastwuj
Siergiej ! – powiedziała z ciepłym uśmiechem wstając z krzesła.
–– Priwiet
! –– odpowiedział mężczyzna podchodząc do dziewczyny i
całując ją w policzek.
–– To
Olga, a eta Gizel ! –– dokonał prezentacji. Olga podała
dłoń, która była wiotka i delikatna. Gizela pomyślała, że woli
mocniejsze uściski dłoni , bardziej zdecydowane, które dużo mówią
o charakterze. Gdyby w tej chwili miała na podstawie uścisku
określić charakter kobiety, oszacowałaby ją jako miękką, słabą
istotę, często zmieniającą swoje zdanie.
Olga, jakby
wyczuwając myśli Gizeli, delikatnie wyciągnęła swoją dłoń ,
obciągnęła długa, prostą spódnicę i z powrotem usiadła na
krześle.
––
Przepraszam na minuteczku, muszę omówić z Olgą nasze
interesy. –– powiedział Siergiej do Gizeli. Pochylił się nad
piękną kobietą i wyszeptał jej coś do ucha. Wdzięcznym, kocim
ruchem podniosła się z krzesła i poszła na zaplecze za
mężczyzną. Gizela w jednej chwili pozazdrościła dziewczynie nie
tylko urody, kociego wdzięku, ale nieskrępowanej bliskości, jaką
tamta okazywała mężczyźnie. Zrobiło jej się dziwnie smutno.
Nagle rozzłościła się na siebie. Przecież nie miała żadnego
prawa do poznanego niedawno człowieka, do uczucia zazdrości.
Odgoniła od siebie niewygodne myśli. Postanowiła przestać myśleć
o głupotach, a dokładniej przyjrzeć się galerii.
Podczas
poprzedniej wizyty wydawało jej się, że wystawiane prace są
jednorodne. Teraz dostrzegała, że są to obrazy kilku artystów.
Dostrzegała też stojące na półkach z lewej strony galerii
ceramikę artystyczną. Z dużą ciekawością oglądała kolorowe
talerze, dzbany, medaliony. Zaskakiwały barwami i formą.
–– Ładne,
prawda? –– tuż przy uchu usłyszała głos Siergieja.
Podskoczyła, bo nie zauważyła kiedy podszedł.
–– Co
jesteś taka płochliwa? –– roześmiał się. –– Pazurki masz
jak pantera, więc myślałem, żeś jak ona odważna, a tu okazuje
się, że płochliwa jesteś jak dziki ptak. –– zakpił.
–– Znawca
dzikiej przyrody się znalazł. –– oburzyła się Gizela. ––
Jak ci się nie podoba, to trudno. Szukaj innej modelki.
–– Co
taka szybka jesteś? Co to znaczy szukaj? A gdzie twoje słowo? Nie
będę tracił czasu na poszukiwania. Połączymy twoją chęć
obejrzenia bunkrów z moimi szkicami. Niedaleko jest grupa bunkrów
na Linii Maginota. Wezmę szkicownik i pooglądamy co trzeba, Myślę,
że znajdę również czas na szkicowanie. Już porozmawiałem z
Olgą, żeby jeszcze tego popołudnia popilnowała galerii, a ja w
przyszłym miesiącu odrobię jej godziny. Jak widzisz, nie tylko
moje prace są tutaj. Nie stać byłoby mnie na samodzielne
wynajmowanie galerii, więc skrzyknęliśmy się w parę osób.
Pomieszczenie duże, to i obrazów można powiesić sporo.
Dyżurujemy w galerii we troje. Ta ceramika, to prace Olgi. Z
przodu galerii wiszą prace Luciena . Moje grafiki są na końcu. Nie
potrzebują tyle światła, co kolorowe obrazy. ––
–– Chodźmy.
Niedługo będzie się ścieniało. –– ponagliła mężczyznę,
chociaż bardzo chciała się dowiedzieć, kim dla Siergieja jest
Olga.
Słońce
dawno zaszło za horyzont, pozostawiając za sobą niebo w kolorze
fuksji. Siedzieli na szczycie olbrzymiego bunkra, na który wdrapali
się po wmontowanych w niego metalowych klamrach. Był porośnięty
mchem, trawą, ziołami, a nawet małymi krzaczkami. U podnóża
bunkra rosły drzewa i krzaki, których korony dawno przerosły
ściany bunkra. Czuli się, jakby siedzieli w zaroślach zagajnika.
Siergiej naszkicował Gizelę z każdej możliwej strony. Odłożył
szkicownik, rozłożył się na mchu i gryząc źdźbło trawy
oglądał pierwsze gwiazdy, które od niedawna zaczęły pojawiać
się na niebie. Gizela siedziała w kucki, z nogami wysoko pod brodą.
Oburącz trzymała kolana. Temperatura powietrza zaczęła spadać i
pojawiła się rosa.
–– I
co, zaspokoiłaś swoją ciekawość? –– przerwał ciszę
Siergiej. –– Warto było aż tu przyjeżdżać, aby pooglądać
kupę betonu i żelaza?
––
Przynajmniej wiem, jak to rzeczywiście wygląda. Co
innego, gdy widzi się na filmie, a całkiem inaczej w naturze. Lubię
wiedzieć i widzieć wszystko sama. Lubię wyrobić sobie swój
pogląd na każdą sprawę. –– odpowiedziała.
–– A
więc taka jesteś ? ––
–– Właśnie
taka, niepokorna, jak to mówi mój ojciec. ––
–– A
jak o tobie mówi matka? ––
–– Teraz
już nie mówi. ––
–– Przepraszam,
nie chciałem przywoływać złych wspomnień. ––
–– Nic
nie szkodzi. Skąd mogłeś wiedzieć. Ale sprawa jest zbyt świeża,
abym chciała o niej mówić. –– Gizela zamknęła oczy, jakby w
ten sposób odcinała się od całego świata.
–– Zimno
ci? –– po chwili milczenia zapytał mężczyzna.
–– Nie,
jest okey. Przepraszam cię, ale czy mógłbyś przez chwilę nie
odzywać się do mnie? –
–– W
porządku. Ja też nie mam ochoty na zwierzenia. ––– nie
wytrzymał Siergiej.
Nie zwracała
uwagi na lekko obrażony głos mężczyzny. W tej chwili chciała
tylko przypomnieć sobie matkę i usłyszeć w głowie jej głos. W
tym momencie nie mogła przypomnieć sobie, jak matka o niej mówiła.
Zaczęła analizować ostatnie chwile z Klarą i usłyszała znowu
jej chrapliwy , cierpiący głos...
–– Jesteś
najlepszą z moich córek! –– usłyszała parokrotnie w ostatnich
dniach. Dniach jej umierania, a nawet w dniu, w którym straciła
przytomność i już jej nigdy nie odzyskała.
–– Jesteś
najlepszą z moich córek ! –– brzmiało jej w głowie.
Zastanawiała
się czy matka tak rzeczywiście o niej myślała, czy tylko chwila
ciężkiej choroby zmąciła myśli Klary. Jednak nie to było ważne.
Otrzymała najpiękniejszy prezent w swoim życiu.
–– Tak
bardzo cię kocham mamusiu! – powiedziała wtedy i wierzyła, że
mimo wielkiego bólu do matki dotarła ta wiadomość. Po twarzy
Gizeli popłynęły łzy. Rana jeszcze nie była zasklepiona. Zdała
sobie sprawę, że nie minął nawet rok od śmierci matki. Poczuła
się nagle bardzo samotna. I zatęskniła za Wojciechem.
–– Czy
możemy już jechać do domu? –– zapytała Siergieja.
Wracali nie
wymówiwszy do siebie ani słowa. Przed domem Niny Siergiej ostro
zatrzymał motocykl.
–– Dobranoc
! –– powiedziała zeskakując z siodełka. Mężczyzna nie
zdejmując kasku skinął tylko głową. Siedział nadal na motorze .
Podniósł prawą rękę do góry.
–– Bonne
nuit ! –– powiedział i dodał gazu.
Nina
stanęła na progu domu.
–– Dobry
wieczór! –– powiedziała do Klary.
–– Widzę,
że pogoniłaś Siergieja. Odjechał z takim hukiem, że aż mi szyby
w oknie dzwoniły. Coś mi się zdaje, że mu dobrze zaszłaś za
skórę.––
–– Co
też babcia mówi? Nikt nikomu nie zaszedł. A słyszę, że babcia
coraz lepiej mówi po polsku. –– zdobyła się na uszczypliwość.
–– Oj,
widzę, że nie tylko ty jemu! –– roześmiała się Nina i
objęła wnuczkę. –– To nic złego tak przekomarzać się. Co
ma być to i tak będzie. Los każdego z nas jest zapisany gdzieś w
gwiazdach. Stanie się, co się ma stać. Może tu przyjechałaś nie
tylko po to, aby poznać rodzinę ojca? Kto to wie? Chyba tylko
jedyny Pan na niebiesiech.
–– A
jak tobie babciu minęło popołudnie? ––
–– Nie
pojechaliście do Marlen. –– powiedziała z naganą w głosie.
–– Byli tu z Paulem. Na jutro przyjadą po ciebie, aby pokazać
ci pszczoły Piera i Juliette. Trochę posiedzieli, ja zrobiła
kolacja. Trochę mi opowiadali jak było w Lurd, bo byli tam , zanim
ty przyjechała do babki. Przywieźli mi woda z cudownego źródła.
Mam smarować moja chora noga. Ale ja tak sobie myślę, że bardziej
pomaga mi ich wizyta, niż to cado. A ty czujesz głód? To tu masz
galet, który ja zrobiła z królikiem. Ma być na spotkanie z moimi
dziećmi i tymi małymi anfant. Ja dużo zrobiła, to i dla ciebie na
kolacja może być. Muszę prepare dużo mange, bo dużo person
przyjedzie na dimange. – usprawiedliwiła się , widząc zdziwione
spojrzenie Gizel, sięgającej do lodówki po jedzenie.
–– Jedz
szybko i spać. Ja już teraz idę do mojego lóżka. Długi mój
dzień. Jutro też długi. A ja już stara. No dobranoc! Bon Nui !
–– powiedziała Nina , wchodząc na schody.
Klara szybko
rozprawiła się z kawałkiem galetu i wskoczyła pod prysznic.
Odświeżona, ze szklanką wody mineralnej wróciła do starych
fotografii i pamiętnika matki.
Pamiętnik
Klary, bez daty
Wojtek
wstał późno. Zaniepokoiła go cisza, panująca w mieszkaniu.
Wychodząc z sypialni, kątem oka zauważył otwarte drzwi do pokoju
Zuzanny. Przy rozstawionych sztalugach stała Klara. Miała na sobie
jego starą koszulę i dżinsy. Malowała. Na środku płótna ujrzał
dziwne drzewo. Wyłaniało się z szarej mgły. Było niewyraźne.
Nie przypominało żadnego z gatunków, które znał.
–– O!
Malujesz? –– zapytał zdziwiony. –– Gdyby nie te
przygnębiające kolory, pomyślałbym, że to ilustracja bajki. ––
–– No
właśnie, te przygnębiające kolory! W żaden sposób nie jestem w
stanie wydobyć z siebie nic innego. Czuję się dziwnie. Z jednej
strony mam wewnętrzny przymus malowania tego drzewa. Niby wiem, jak
powinno wyglądać, ale mam wrażenie, że jakaś płachta zakryła
mi część pamięci. –– powiedziała, ale widząc zdziwienie w
oczach męża, dodała. –– Wytłumaczę to inaczej. Myślę, że
nie raz patrzyłeś na jakiegoś człowieka i wiedziałeś, że go
znasz, ale nie potrafiłeś przypomnieć sobie okoliczności
poznania. Brakowało ci jakiegoś elementu, czegoś w rodzaju klucza.
Czasem był to strój, czasem uczesanie, a czasem miejsce, w którym
powinien był przebywać. Tak właśnie jest ze mną tym razem.
Brakuje mi kolorów. Pamiętam jego kształt. Wiem, że otoczenie
jego było niezwykłe, ale nie wiem, jakie. Kluczem do wszystkiego są
kolory. ––
–– Zostaw
dziś obraz. Może z czasem coś sobie przypomnisz. Opowiedz mi o
pani Anieli i o twoim pobycie w Brzózkach. Widzę, że znowu
zaczęłaś malować. Tyle lat tego nie robiłaś. –– Wojciech
wyraźnie chciał dowiedzieć się, skąd nawrót zainteresowań
plastycznych. –– Wróciłaś inna. Pewnie to wpływ Brzózek i
pani Anieli. Bardzo mi przykro, że musiałaś w tak niefortunny
sposób zakończyć swoje wakacje. Może nie powinnaś była tam
jechać. Nie cierpiałabyś teraz. –– Patrzył na nią
zatroskany.
–– Nawet
za cenę takiego stresu warto było wrócić do Brzózek i poznać
kogoś takiego, jak Aniela. Żałuję tylko, że ta znajomość tak
krótko trwała. Dała mi jednak wiele. Inni nie potrafili mi tego
dać, przez wiele lat. ––
–– Myślisz
o mnie? –– zapytał zaczepnie.
–– Dlaczego
zawsze myślisz o mnie źle? Nie jestem aniołem, ale potrafię być
sprawiedliwa. Nasze życie jest kolorowym melanżem chwil dobrych i
złych. Nie zawsze byłeś powodem złych chwil. Nie zawsze ja
umiałam stworzyć dobre chwile. Było różnie. Wiem jedno, że
zawsze gubił nas brak chęci do rozmowy. Mówienia i słuchania.
Zbyt mało
było miejsca na kompromis. Zbudowaliśmy związek jak państwo,
które miało być monarchią absolutną. Wiele lat walczyliśmy o
władzę. Ważna była odpowiedź na pytanie, kto będzie rządził.
A przecież powinna być demokracja . W parlamencie jest miejsce na
głosy wielu posłów. Decyzje podejmuje się kolegialnie. Teraz
wiem, dlaczego nie potrafiliśmy zbudować partnerskiego związku.
Wynika to z naszych doświadczeń rodzinnych. –– tłumaczyła i
dostrzegła, że Wojtek zaczyna ją słuchać z uwagą.
W tym
momencie dźwięk telefonu przerwał rozmowę.
–– Klaro,
przyjedź do szpitala na Brochowie. Zawiozłem tam Marcelę. –– w
głosie zięcia usłyszała zdenerwowanie. –– zaczęła rodzić!
–– Czy
coś jest nie w porządku? –– zapytała z niepokojem.
–– Chyba
nie, ale w końcu to nasze pierwsze dziecko! ––
–– No,
to trzymaj się mocno i weź się w garść. Gnaj do Marceli.
Mówiliście, że zapisaliście się na poród rodzinny. Musisz
panować nad emocjami. Na razie nie ja jestem jej potrzebna. Przyjadę
za dwie godziny. –– dodała.
–– Co
to za głupie wymysły, ten poród rodzinny. Ja nigdy bym nie
dopuściła, aby chłop oglądał mnie w tak poniżającej sytuacji!
–– krzyknęła z przedpokoju Zuzanna, która właśnie wchodziła
do mieszkania. –– No wreszcie moja siostrunia pozbędzie się
tego przedniego balastu. Jednak nie zazdroszczę im następnego
półrocza. Mleczko, zupki, kupki itp. przyjemności. Co to za życie?
— marudziła.
–– Ale
rodzinka się cieszy! Oj cieszy! Widzę wasze uśmiechnięte
pycholki. Filip pewnie skacze pod niebiosa. Głupich nie sieją.
Sami wschodzą. –– mówiła Zuzanna z przekąsem. Klara zbyt
dobrze znała córkę, aby dać się nabrać na jej złośliwości.
Widziała, że Zuzia była wzruszona i szorstkością pokrywała
radość.
–– Chodź
do mnie. Przytul się do starej matki, którą dawno nie widziałaś.
–– powiedziała. –– Tak pleciesz, że kto by cię nie znał,
pomyślałby, żeś zołza. Ja wiem, że masz złote serce. Ciesz
się, bo Marcela mówiła, że będziesz matką chrzestną. A swoją
drogą odważna ta Marcela, że nie boi się taką złośliwą babę
prosić, aby do chrztu jej dziecko trzymała. Jeszcze się maleństwu
udzieli złośliwy charakter. –– dodała.
Zuzia
cmoknęła matkę w policzek.
–– Ale
za to po matce chrzestnej odziedziczy rozum i urodę. Odrobina
złośliwości nie zaszkodzi. –– powiedziała ze śmiechem. ––
W rodzince nie będzie tak mdło, jak do tej pory. Potrzeba trochę
pieprzu. Sam lukier może człowieka zemdlić. ––
Wojtek
patrzył na żonę i córkę. Słuchał ich słownych utarczek, ale
widać było u niego zdenerwowanie.
–– Zbieraj
się kochanie. Zuziu, jedziesz z nami, czy zostajesz na
gospodarstwie? Musimy wesprzeć Filipa. Biedak może umrzeć ze
strachu. Pamiętam dobrze, jak mama was rodziła. Myślałem, że nie
dotrzymam do rana. A to były czasy, kiedy szpital był poza
godzinami odwiedzin twierdzą nie do zdobycia. Mama już dawno
urodziła, a dopiero rano dowiedziałem się o tym od położnej. A i
to bardzo niechętnie udzieliła mi informacji. Myślała, że jakiś
pijak ją naszedł. A ja całą noc nie spałem, więc rano
wyglądałem, jak piąta zmiana. –– powiedział.
Klara
popatrzyła na niego ze zdumieniem.
–– Nigdy
mi tego nie mówiłeś. –– powiedziała z wyrzutem.
–– Nigdy
nie pytałaś. –– odpowiedział.
Synek
Marceli wyglądał, jak mała, pomarszczona, kudłata małpeczka.
Mimo tego, wszyscy patrzyli na niego z dużą czułością. Nawet
Zuzanna, od chwili, gdy wzięła na ręce mały, popiskujący
tłumoczek, stwierdziła, że jest śliczny. Filip miał łzy w
oczach, a dla Marceli przestał istnieć świat. Całą uwagę
skoncentrowała na maleństwie. Największym jej zmartwieniem było
to, czy będzie miała dostatecznie dużo pokarmu i czy synek
dostanie żółtaczki fizjologicznej. Młoda kobieta wręczyła
Filipowi bardzo długą listę sprawunków, które powinien załatwić
przed ich powrotem do domu. Nie zmartwiła się, jak pozostali
członkowie rodziny postanowili wracać, aby jej zbytnio nie zmęczyć,
bowiem cały czas zajęta była jedynie małym Karolkiem.
Postanowiła,
że dziecko otrzyma imię po swoim dziadku, ojcu Filipa. Przede
wszystkim chciała zrobić przyjemność swojemu mężowi i jeszcze
bardziej wkupić się w łaski teścia, za którym przepadała i
uważała go za wspaniałego człowieka. Klara czuła, że w Wojtku
odezwała się nutka zazdrości. Jednak nie obawiała się, że może
to zaburzyć jego dobre relacje z córką albowiem potrafił Marceli
wiele wybaczyć. Tak było i tym razem. W drodze do domu mąż
powiedział jej.
–– Wiesz,
mały wygląda mi na Karola. Myślę, że to dobre imię dla faceta.
Jest zdecydowanie bardziej podobny do Filipa, niż do Marceli. Fajny
dzieciak. Nigdy nie podobały mi się noworodki, ale ten jest nawet
niczego sobie. Szkoda, że nigdy nie mieliśmy syna. Parę lat temu
nawet o tym myślałem, aby mieć czwarte dziecko. Dziewczyny były
już duże. I spłoszyłem się. Zwyczajnie wstydziłem się po raz
kolejny zostać ojcem i to podstarzałym. Myślę, że dopiero wtedy
dorosłem do myśli, że dobrze jest mieć dzieci. I zamarzyłem o
synu. Chciałem z nim pogadać o samochodach, rybach, sporcie.
Widziałem, jaki masz dobry kontakt z córkami. Jak sobie pytlujecie
o babskich sprawach i zatęskniłem do takich relacji z małym
mężczyzną. –– Wojtek zamyślił się.
–– To
dlaczego o tym nie porozmawiałeś ze mną. Ja też miałam w sobie
tęsknotę za maleństwem. Chyba ze dwa lata przed operacją. Myślę,
że to podświadoma, biologiczna potrzeba reprodukcji, zanim człowiek
straci możliwość poczęcia i donoszenia dziecka. To tak, jak z
roślinami. Najpiękniej kwitną, zanim się zestarzeją na dobre.
Poza tym wtedy między nami nie zawsze było dobrze. A ja, po
ostatnich kłopotach bałam się ciąży. Bałam się twojej reakcji.
Dlatego myśl o kolejnym dziecku odłożyłam na półkę, w sferę
marzeń. Jednak żałuję, że wtedy nie rozmawialiśmy. Nie
wyjaśnialiśmy sobie naszych punktów widzenia. –– powiedziała,
z żalem.
–– Myślę,
że tak miało być. Nadrobię wszystko z wnukiem. Nauczę Karola
jazdy na rowerze, gry w tenisa, jazdy na nartach, łyżwach.
Zobaczysz, jakimi będziemy kumplami. –– Wojtek zapalił się do
swojej, przyszłej roli aktywnego dziadka. –– Głowa do góry
Klaro!
Będziesz
wspaniałą babcią, a ja niezłym dziadkiem! A swoją drogą brzmi
to idiotycznie, bo jakoś nie czuję w sobie dziadkowego ducha. Chyba
jestem za młody. A może muszę się do tego przyzwyczaić ? ––
–– Wojtku,
myślisz stereotypami. Teraz dziadek, to nie stetryczały jegomość,
a aktywny, sprawny, często o szerokich horyzontach człowiek.
Właśnie taki jesteś. –– uśmiechnęła się Klara.
–– No,
no, czym zasłużyłem na taki komplement. Nie wiedziałem, że
myślisz o mnie, jako o człowieku z szerokimi horyzontami. Uważaj,
bo będę próżny! –– zażartował, ale Klara wiedziała, że
jest mu miło. I jej też zrobiło się przyjemnie.
–– Nie
muszę uważać, bo zawsze byłeś próżny, więc nie prawiłam ci
komplementów, aby nie nadymać twojej dumy. Jeszcze wzleciałbyś w
powietrze, jak balon. I co zrobiłabym bez ciebie? –– roześmiała
się.
W
samochodzie zrobiło się miło. Klara złapała się na tym, że od
przyjazdu z Brzózek jest inaczej. Milej, przyjaźniej, cieplej.
Zapiski,
czerwiec 2008 r.
W
Brzóskach doświadczyłam niesamowitego wrażenia. Po raz pierwszy
dogłębnie poczułam swój związek z przyrodą. Na poziomie wiedzy
zawsze przyjmowałam swoją jedność ze światem, który mnie
otacza, ale dopiero wczoraj poczułam całą sobą materialną i
niematerialną , że jestem prawdziwą cząstką przyrody. To tak,
jakby nagle ktoś przez jedno mgnienie oka, jedną mikro, mikro…
Uchylił mi rąbka wielkiej tajemnicy.
Poszłam
w góry. Jeszcze nie było turystycznego tłoku. Ścieżka, którą
zagłębiłam się w jakieś jary, wykroty, była pusta. Kwitły
krzewy i drzewa. Czuło się zapach ciepłej, mokrej ziemi, świeżej
trawy i ziół. Powietrze nasycone było aromatem kwiatów, wabiących
owady. Cisza zaczęła mnie hipnotyzować. Wiatr przeczesywał włosy.
Byłam ja, świergot ptaków, dziurawiący ciszę, ogromne góry
wokół. Usiadłam pod dziką akacją. Obsypana była kwieciem. Przy
silniejszych podmuchach wiatru sypał mi się na głowę delikatny,
biało-kremowy deszcz. Przymknęłam oczy i starałam się wtopić w
te zapachy. Poczułam na policzkach i we włosach delikatną
pieszczotę wiosny. I nagle, przez moment poczułam, że w jakiś
sposób jestem też niematerialna. Jakby moja świadomość wyszła
na chwilę z ciała i wtopiła się w otaczający świat. Poczułam
się jak drzewo, jak trawa, jak wiatr. Przez chwilę byłam wolna od
wszelkich ograniczeń. Bezwzględnie szczęśliwa, zjednoczona ze
światem. O niczym nie myślałam, nic nie czułam prócz ciepła,
wiatru i więzi z otoczeniem. Żadnych lęków, tylko czyste
szczęście i wolność. Wtedy pomyślałam, że po śmierci będę
właśnie tak zjednoczona z przyrodą. Myśl ta nie przeraziła mnie,
a wręcz uspokoiła. Popatrzyłam w górę i wydawało mi się, że
pomiędzy obłokami ujrzałam chowającego się anioła o skrzydłach,
które na końcach miały złote obwódki. A może mi się zdawało,
bo chmury pod ręką wiatru szybko traciły kształty. Starałam się
zatrzymać swoje odczucia i myśli. Niestety ten niepowtarzalny
nastrój gdzieś uleciał, jak aromat kwiatów, gdy oddaliłam się
spod drzewa. We mnie jednak pozostał niesamowity spokój i poczucie
rodzącej się we mnie wolności. Nagle inaczej spojrzałam na
siebie. Inaczej siebie zaczęłam odczuwać. Zaakceptowałam obecną
Klarę. Jej dojrzały wygląd, niedoskonałości, lęki, słabości.
Było mi dobrze, a w sercu gościł spokój. I pomyślałam o
Wojciechu. Pomyślałam sobie, że szkoda, że nie dane było nam
razem przeżyć tej chwili. Pierwszy raz od wielu, wielu lat zdałam
sobie sprawę z tego, że to nie miłość lub jej brak stanowią o
wolności lub zniewoleniu człowieka. Wolność jest w nas. W naszych
myślach, odczuciach. Sami decydujemy o tym, czy świat nas
ogranicza, pęta, czy na to zezwalamy. Wolność jest w nas ukryta.
Dwoje kochających się ludzi powinno mieć swoją życiową pasję.
Każdy powinien realizować swoje marzenia, iść wytyczoną przez
siebie ścieżką życia. Powinni być wolni, będąc razem.
Wystarczy, że będą mieli trochę wspólnych punktów stycznych,
aby kochali się nadal i wspierali, a wtedy będą mogli czuć się
szczęśliwymi. Nie można oczekiwać od drugiego człowieka, że
będzie szczęśliwy, jak zrezygnuje całkowicie z siebie, czyli
zamieni swoje marzenia na cudze i realizując czyjąś koncepcję na
życie, będzie szczęśliwy.
Jesteśmy
z Wojciechem całkiem odmiennymi jednostkami. Inaczej patrzymy na
życie, choćby z tej prostej przyczyny, że jesteśmy odmiennej
płci. Dlaczego więc przez lata wymagałam od niego, żeby czuł i
myślał, tak jak ja. Dlaczego on wymagał ode mnie tego samego? Może
dorosłość, dojrzałość polega na tym, że zaczynamy rozumieć
takie proste reguły gry? Czy już dojrzeliśmy do tego, aby być w
dobrym związku? Czy babcia i dziadek, którymi jesteśmy w tej
chwili stanowią dobry i kochający się związek?
Czy żyją
według zasady ;” ty idziesz swoją drogą, ja idę swoją. Ty nie
jesteś mną, ja nie jestem tobą. Jak się spotkamy to dobrze. A jak
nie, to trudno.”?
Dom
Piera z Juliette był zlepkiem kontrastów. Wyglądał jak typowa,
nowoczesna niezbyt rozległa willa. Natomiast jego wnętrze kryło
wiele niespodzianek. Jedną z nich były ogromne kolekcje
przedmiotów. Juliette była zapaloną kolekcjonerką. Zbierała
stojące na rustykalnej meblościance stare, gliniane garnki, a także
święte Mikołaje o różnych gabarytach. Były chudsze oraz
grubsze. Jedne dzierżyły worki z prezentami, inne były bez
prezentów i przed sobą nosiły tylko pękate brzuszki. Były
Mikołaje siedzące, leżące i wspinające się po sznurze, a także
samotne i te otoczone stadem reniferów. W kredensach, na kanapach ,
na szafkach siedziały piękne porcelanowe stare lalki. Gdy weszli
do ogrodu, oniemieli. Niepozorny z zewnątrz ogród, otoczony wysokim
żywopłotem przypominał wielką wioskę krasnali. Rezydowały pod
drzewami, krzaczkami, siedziały obok oczka wodnego, mocząc w wodzie
wędki. Jedne pchały taczki, inne niosły wiadra. Pod wysoką lipą
stał wiatrak, którego ramiona obracały się pod wpływem wiatru.
W nenufarach brodziły sztuczne, różowe flamingi.
Na końcu
ogrodu, pod lasem stały kolorowe ule, do złudzenia przypominające
kolorowe grzybki. Juliette, dumna z wrażenia, jakie zrobiła na
Gizeli rozłożyła szeroko ręce i powiedziała.
–– Mon
jardin ––
––
Zaskakujący ! –– odpowiedziała po polsku Gizela.
Nina, która
przyjechała wraz z wnuczką, przetłumaczyła na francuski. Juliette
roześmiała się.
––
Reagujesz jak większość normalnych ludzi! Juliette
zawsze mówi, że oboje z Pierem mają trochę chorą głowę. Oboje
lubią zbierać różne przedmioty. Pier ma zbiór Tin Tinów razem z
ich psami. Zbiera też różne bajkowe figurki, ale trzyma to
wszystko w gablocie w swoim lekarskim gabinecie. Gdy przychodzą
chore dzieci, to ma z nimi o czym rozmawiać. Juliette złośliwie
twierdzi, że dlatego ludzie uważają, że jest dobrym lekarzem od
dzieci. Juliette, aby dorównać mężowi zaczęła zbierać lalki,
ale jak widzisz, poszerzyła swoje zbiory. Chyba wpadła w nałóg,
bo nie może przestać zbierać. Niedługo w ich maison będzie
miejsce tylko na kolekcje. –– Nina zwróciła się do Gizeli.
–– Chodźmy
do Piera. Siedzi w piwnicy i wiruje miel. ––
–– Pewne
dlatego tak dużo pszczół wokoło lata. –– zauważyła
Gizela.
W
piwnicy, mieszczącej się obok garażu stała ogromna ręczna
wirówka do miodu. Była drewniana. Pier, ubrany w sprane dżinsy i
szeroką jasną koszulę kręcił dużą korbą.
–– Bonjour
! – powiedział z uśmiechem do przybyłych. Obok wirówki
stały liczne ramki z plastrami miodu. Pier brał każdą z ramek.
Wielkim nożem mężczyzna odcinał wierzchnią warstwę wosku,
odkrywając wnętrze pełne złocistego, słodkiego specjału.
Następnie wkładał po dwie ramki do wirówki i odwirowywał
zawartość plastra. Gizela dostała do rąk kawałeczek plastra.
Nigdy niczego lepszego nie próbowała. Słodycz była aromatyczna,
niezwykła.
–– De
bon goût ! –– powiedziała do
Piera, starając się zlizać kapiące na dłoń złociste krople.
Nina również oblizywała palce po kapiącym z plastra specjale.
–– Pier
zawsze mówi, że smak jego miodu jest tak dobry, bo pszczoły mają
luksus, czyli do wyboru; le fler z łąki, z jardin i z las.
Juliette sprzecza się i mówi, że to jej krasnale zawsze robić
dobra robota i zaganiać pszczoła do le fler , która ma dobry miel.
––
Gizela
miała wyjątkowo udane popołudnie. Kręciła korbą, ścinała
wierzchnią warstwę wosku z grubych, słodkich plastrów. Później
pomagała przelewać miód do słoików.
Juliette
przygotowała na ogrodowym stole koszyk z kromkami chleba. Obok stała
maselniczka z pachnącym, świeżym masłem. Pili mocną kawę z
ekspresu i zagryzali chlebem ze świeżo odwirowanym miodem. Gizeli
nawet nie przeszkadzały latające obok pszczoły i osy. Od czasu do
czasu , gdy któraś z nich stawała się zbyt natarczywa, odganiana
była płócienną ścierką. Wszystkim udzielił się pogodny,
leniwy nastrój. Obdarowane słoikami miodu wracały do domu
zmęczone, ale zadowolone.
–– Babciu,
oni mają bajkowy dom i jak w bajce życie miodem płynące !
Chciałabym tak. –– z rozmarzeniem zwróciła się do Niny, która
otwierała drzwi domu.
–– Dziecko,
nikt nie powinien nikomu zazdrościć. Każdy ma swoje życie.
Każdemu przeznaczona jest odrobina szczęścia. To co dla jednego
dobre, dla innego już nie tak dobre. Dziecko, to wszystko tylko
pozory. Pier był zawsze bardzo dobry medyk. Dobrze travail
na uniwersytet. Nauka zawsze mu dobrze do głowy szła. Wyuczył się
na dobry lekarz. Ale życie w ecolle szybkie. Młode ludzie to bardzo
niedoświadczone i głupie. Dużo zabawa, dużo dyscoteka, dużo
alkol, narkotyk. Potem jak on żył w Bruseel, to życie też miał
szybkie. On był w klinik dla anfant. Ale alkol mu zepsuł życie.
Ma z nim problem. Potem zostawił Brussel. Przyjechał tu. Oni nie
mają les enfants.
Juliette długo leczona. Nic nie dało rady. Kto winien, ja stara nie
wiem.
Oni są
dobre dla siebie. Lubują się, ale problem mają dużo. Te lalki i
ten miel to tylko pozory...–– Nina ciężko usiadła przy
kuchennym stole. Splotła ręce na kolanach. Zamyśliła się.
–– Może
już czas, aby tobie mówić grand sekret familia. U nas rodzina
mocna, ale linia Michaela ma słabe nerwy. Najmłodsza siostra
Michael była bardzo piękna kobieta. Nazywała się Vivian. Miała
piękne, gęste, długie włosy, ogromne oczy i delikatną cerę.
Wyszła za mąż z wielkiej miłości za Kloda. Jak oni się bardzo
kochali. To miło było na nich patrzeć. Jean Baptist wyprawił
najmłodszej córce takie wesele, że wszystkie panny miały wielką
zazdrość. Klod miał bardzo dobra trawai. On był leśnik.
Mieszkali od początku we własny maison, bo otrzymał go w spadek po
swojej ciotce. Vivian zawsze lubiła les
enfants. Wszystkie peti les
enfants do niej szły, jak do swojej
matki. Ona miała do nich dużo dobra energia. Dużo cierpliwa była.
Zawsze mówiła” ja będę miała siedem les
enfants.” Po mariaż minęło parę
lat. A tu nie ma dziecko. W końcu był wielki fet, bo Vivian mówi,
że jest przy nadziei. Jak wszystkie w rodzinie się ucieszyły! Jak
czekały. Ale Vivian nie donosiła. Szedł właśnie czwarty miesiąc,
jak puściła się krew i dziecko tylko zrobiło „chlup” i już
go nie było. Vivian od zmysłów odchodziła. Wszystkie jej mówili”
młoda jesteś, będzie następne”, ale jeden doktor taki dobry od
kobiet w klinice powiedział jej, że już nie będzie. I ona wtedy
zachorowała. I długo leczyli ją w taka klinika od głowy i nerwów.
W końcu pół roku minęło. Doktory mówiły, że już zdrowa i do
maison może iść. Klod zabrał żona do maison i musiał iść do
le travail.
Wtedy ona rozbiła szafa, w której on chował swoja strzelba i jak
przyszedł soir, no po polsku to wieczórem do maison, to ona leżała
zastrzelona. Tylko zostawiła mu list , w którym napisała, że
kocha go nad swoje życie, ale jeszcze bardziej kocha swoje małe les
enfants i chce do niego iść. I wybrała
. –– Nina westchnęła, zamyśliła się . Po chwili dodała. ––
Pier też ma bardzo słaba nerwa. Jak on był mały to miał
słabe oczy. Lekarz mówił mu ” Pier ty zakładaj swoje okulary”.
W szkole wszystkie dzieci, jak to dzieci ,miały z niego śmiech. A
on tylko od nich się odsuwał i tylko książki czytał. Zawsze
mówił mi, że pokaże innym, że jest najlepszy. Potem żadne
dziewczyny nie chciały z nim się umówić, bo on na rande wu za
mądrze z nimi gadał. Więc dużo szedł do le
travail, dużo robił swoja praktyka. Na
wieczór to był alkol. Gdy przyjechał z Brussel, to poznał
Juliette. On nawet nie miał odwaga, aby z nią iść na rande wu.
Ona była ładna, mądra i bogata. To ona go zobaczyła i od razu
wiedziała – to mój mężczyzna . Ona go poprosiła, aby był jej
mąż. On już wtedy miał problem z nerwy , narkotyk i alkol. Ona ma
bogata familia. Dostała dużo pieniądz. Kupili sobie dom i
wszystko. One dużo zarabiają. Dużo jeżdżą na wakance. Wszystko
mają, ale to co najważniejsze to nie mają. Nie mają spokój. Ja w
nocy modlę się do Matki Boskiej, aby dała mu siły i zdrowie. ––
Nina wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i wytarła wilgotne oczy.
–– Późno,
jutro też jest dzień. Idź do łóżka. Bonne nuit .––
Gizela
szybko usnęła, pomimo dziwnych myśli , kołaczących się jej po
głowie.
* * *
Coś
w domu stuknęło. Gizela przebudziła się. Był środek nocy.
Nastawiła uszu. To w kuchni słychać było gotująca się wodę.
Zrozumiała, że babkę dręczą złe myśli i postanowiła zaparzyć
sobie melisę. Zawsze tak robiła, gdy miała kłopot ze snem. Młoda
kobieta postanowiła nie zdradzać się z tym, że słyszy
krzątaninę babki. Wróciła myślami do swojego snu. Zastanawiała
się, co znaczy. Próbowała odpędzić przesuwające się w głowie
obrazy. Jednak senność wygrała. Ponownie usnęła.
* * *
Ranek
wstał pochmurny. Myśli Gizeli tego dnia były równie szare, jak
belgijskie niebo. Nina pracowała w ogrodzie. Ścinała przekwitłe
kwiaty, wyrywała chwasty nucąc przy tym jakieś wschodnie melodie.
Gizela
wzięła do ręki książkę i zagłębiła myśli w zagadce
kryminalnej. Śledziła losy pewnego dzielnego detektywa, który
wbrew wszelkim staraniom policyjnych inspektorów i ich doskonałego
zaplecza laboratoryjnego pierwszy wpadał na trop właściwych
przestępców i rozwiązał problem dzięki niesamowitej intuicji i
darowi spostrzegawczości oraz logiki. Nagle w kryminalną akcję
wdarł się dzwonek telefonu komórkowego. Usłyszała część
utworu zespołu IL Divo i zrozumiała, że to jej telefon przerwał
ciekawą lekturę. Na wyświetlaczu zobaczyła nieznany numer. Pewna,
że to pomyłka niechętnie nacisnęła zieloną słuchawkę,
narysowaną na klawiszu.
–– Halo
! –– zaznaczyła swoją obecność w eterze.
–– Halo,
tu Siergiej! –– usłyszała męski głos.
–– Skąd
masz mój numer? –– zaskoczenie nie pozwoliło jej dostatecznie
ucieszyć się z zainteresowania mężczyzny.
–– Myślałem,
że zrobię tobie niespodziankę, a ty tylko dziwisz się. ––
Siergiej posmutniał.
–– Chciałem
ciebie zaprosić na wycieczkę i pokazać ci ciekawe miejsca. ––
–– Ale
dzisiaj już obiecałam babce, że pojedziemy razem do Cory na
zakupy. Babka raz w tygodniu wyjeżdża z kimś z rodziny i
zaopatruje się w artykuły spożywcze w dużym domu towarowym. Chcę
jej w tym pomóc. ––
Tym razem
musiała odmówić, chociaż wizja wycieczki bardzo ją korciła.
–– Potrafię
zrozumieć, że zakupy z babką Niną są ważniejsze. ––
Sergiej był wyraźnie rozczarowany. –– A co robisz jutro?
–– Jutro
jesteśmy zaproszone na barbecue do Marlene. Myślę, że mógłbyś
pojechać tam z nami. Przecież znasz Marlen i Paula. ––
odpowiedziała.
Po drugiej
stronie zapadła cisza.
–– Jesteś
tam? –– nie wytrzymała Gizela.
–– Jestem,
ale nie wiem co powiedzieć. Tutaj nie jest przyjęte, aby bez
zaproszenia przychodzić na grilla. Chyba zrezygnuję. A może
pojutrze? ––
–– Dobrze.
To tak sobie poustawiam wszystkie spotkania z rodziną, żeby
pojutrze mieć cały dzień dla ciebie. To do zobaczenia! ––
chciała urwać rozmowę, ale Siergiej nie dał się zbyt szybko
zbyć.
–– Nie
tak szybko! Nie tak bystro ! Nie wyłączaj się. Jeszcze przecież
nie jedziesz na te zakupy, więc chwilę ze mną porozmawiaj. Powiedz
mi, co robiłaś dziś, odkąd otworzyłaś oczy? Ciekaw jestem jak
spędzasz czas. Co teraz robisz? –– zapytał.
–– Teraz
to rozmawiam z takim jednym mężczyzna, co się nazywa Siergiej i ma
ciekawą galerię. ––– roześmiała się—a wcześniej to
czytałam kryminał. Babka pracuje w ogrodzie. Mówi, że musi
trochę powyrywać chwastów i skosić kosiarką trawę, bo jak
przyjdzie deszcz, a wszystko na to wskazuje, to nie będzie można
kosić. Trawa już bardzo wysoka. Chyba zaraz jej w tym koszeniu
pomogę.
–– Jestem
niedaleko i mógłbym wam pomóc. Po co macie wykonywać męskie
prace. Za chwilę u was będę. –– zanim zdążyła zaprotestować
wyłączył telefon.
Musiał być
wyjątkowo blisko, bo po kwadransie usłyszała dzwonek do drzwi
domu. Pobiegła przez ogród do korytarza. Otworzyła drzwi i stanęła
jak wryta. Za drzwiami stał uśmiechnięty mężczyzna z wielkim
bukietem polnych kwiatów w ręce.
–– To
dla ciebie i Niny. Nazrywałem po drodze, bo nie mogłem oprzeć się
ich urodzie. –– uśmiechnięty Siergiej szedł obok Gizeli w
stronę ogrodu rozdzielając kwiaty na dwa bukiety. Jeden wręczył
Gizeli, a z drugim podszedł do Niny.
–– Bonjour
madame! –– powiedział z uśmiechem –– sava?
–– Bonjour
! –– odpowiedziała, z uwagą patrząc na mężczyznę.
–– To
małe cadeau dla belle Madames. _––
–– Oj,
jakbym miała dwadzieścia lat, a nie tak dużo jak mam, to oddałabym
swoje serce takiemu przystojnemu mężczyźnie, który przynosi
piękne fler. Zastanów się Gizelo, czy nie warto pomyśleć o
Siergieju. –– zażartowała.
–– Cały
czas myślę, czego ode mnie potrzebuje, jak z łapówką przychodzi.
–– podjęła żarty Gizela.
–– Oj
lepiej czasem nie wiedzieć, czego mężczyzna chce! ––
uśmiechnęła się Nina.
––No
dwie na jednego, to nie fair ! A ja biedny chcę tylko od was
jednego. Uśmiechu. Oddam wszystko co mam za uśmiech. –– dalej
żartował, ale twarz miał poważną , jakby się nad czymś
zastanawiał.
–– Ma
cher ! Dość żartów. Jestem do waszej dyspozycji. Jestem siła
fachowa do koszenia trawy. Gdzie kosiarka? –– Już zdejmował
skórzaną kurtkę, z której wcześniej wyciągnął kolorową
bandamkę. Złożył ją w szeroką opaskę i przewiązał czoło,
aby włosy nie spadały na oczy.
Nina wytarła
ręce o bok fartucha i poszła w kierunku pomieszczenia
gospodarczego, zabierając ze sobą mężczyznę.
Po
dziesięciu minutach warkot silnika przeciął ciszę ogrodu. Stara
kobieta wróciła do pielenia, a Gizela z książką w ręce poczuła
się, jak nie pasujący element układanki. Złożyła więc książkę
i poszła do kuchni zrobić lemoniadę , aby przynajmniej w ten
sposób pomóc w pracy. Za kwadrans wyniosła tacę z dzbankiem
pełnym aromatycznego, orzeźwiającego napoju , w którym pływały
plastry cytryny i zielone miętowe listki.
Gizela nie
zauważyła, w którym momencie wyszło słońce, a jej myśli
poweselały. Gdzieś rozpłynęły się złe wspomnienia. Z prawdziwą
przyjemnością przyglądała się Siergiejowi, jak pewnymi ruchami
prowadzi maszynę, pozostawiając za sobą równe pasma niskiej
murawy. Po jakimś czasie cały trawnik wyglądał, jak gęsty,
pasiasty zielony kobierzec. Równo w południe praca została
zakończona.
–– Czas
na małe le manger! – powiedziała Nina podchodząc do ratanowego
stołu, na którym Gizela postawiła napoje.
–– Teraz
trochę woda, a potem ja dam mała tarta i le cafe. Wczoraj ja
pozbierała moje jabłka i zrobiła tarta. Nawet nie myślała, że
dziś nam się przyda dla gościa. Zasłużyłeś na dużo więcej.
–– Nina już lała wodę do szklanek i wypiła duszkiem
zawartość swoje szklanki.
Gizela
poszła do kuchni zaparzyć kawy. Słyszała , że babka o czymś
wesołym rozmawia z Siergiejejm , bo oboje zaśmiewali się do
rozpuku i pomyślała, że jakby nie widziała srebrnych włosów
Niny, nie znała jej pooranej twarzy , to pomyślałaby, że to
młoda, flirtująca z chłopcem dziewczyna. Tyle było wdzięku w
tonie rozmowy, tyle zalotnych zaczepek słownych, tyle lekkości.
Gizela nagle poczuła się trochę zazdrosna o tę babciną
umiejętność pozyskiwania sobie ludzi. Przez myśli przeszło jej
pragnienie, że chętnie poflirtowałaby w taki właśnie lekki i
niezobowiązujący , a zarazem uroczy sposób właśnie z Siergiejem.
I zadziwiła się swoim chęciom. W końcu nic o nim nie wiedziała.
Nie znała jego życia. Miała wiele dręczących pytań. Kim była
tajemnicza kobieta z galerii? Jak wyglądało jego życie? Czy
powinna w ten sposób myśleć o nowo poznanym mężczyźnie? Nie był
do końca Polakiem, nie był Belgiem, ani Ukraińcem. Zdecydowanie
nie chciała pakować się w bliższą znajomość z tym mimo
wszystko uroczym człowiekiem. Nie teraz . To nie był dobry czas na
tę znajomość. Jednak nie potrafiła odmówić sobie przebywania z
tym interesującym mężczyzną.
–– Przecież
powinnam mieć towarzystwo młodych ludzi. On jest chętny aby mnie
zabierać w różne miejsca. Ma na to czas. Powinnam skorzystać z
jego obecności . Przecież to moje wakacje. Nikogo tym nie krzywdzę.
––
Uspokojona
swoimi refleksjami, spokojnie postawiła na tacy dzbanek z kawą,
pokroiła tartę i wyniosła wszystko do ogrodu, skąd dochodził
śmiech Siergieja i Niny.
Tego dnia
wieczorem chętnie wróciła do pamiętnika matki, do rodzinnego
domu, do rodzinnych spotkań. Wyraźnie tęskniła za swoimi.
Pamiętnik
Klary
bez daty
–– Mamo!
Tato! Czy ktoś jest w domu? –– usłyszeli od drzwi, które
Marcelina otworzyła swoim kluczem. Była zasapana, bo niosła na
rękach Karolka, który już swoje ważył. Tego dnia, jak na
jesienną pogodę było bardzo ciepło i temperatura przypominała
bardziej środek lata, niż początek września. Za Marceliną szedł
Filip, niosąc pod pachą wózek. Na ramieniu miał przerzucony
wielki plecak.
–– Gdzie
się wybieracie? –– zapytała córkę Klara.
–– Jak
to gdzie, przyszliśmy do was. Za godzinę przyjedzie Zuzka z Radkiem
i Gizela. ––
–– Ten
plecak, to tylko rzeczy naszego syna. Marcela pakowała. ––
śmiał się Filip. —Tak jest zawsze. Nigdy nie może zdecydować
się, czy będzie zimno, czy ciepło. Na wszelki wypadek ładuje
wszystko. Ale, co tam. Mamy naszego grata, to nic nie kosztuje
przewozić pół szafy z miejsca na miejsce, a moja żonka jest
bardziej spokojna o królewicza. ––
Filip z
czułością objął Marcelinę. Klara poczuła się szczęśliwa,
patrząc, jak córka rozkwita u boku męża. Marcelina położyła
śpiącego syna i zarzuciła ręce na szyję matki.
–– Kochana,
życzę ci wielu, wielu szczęśliwych lat z tatą. Niech to będą
same radosne chwile. Bardzo was kochamy. Zaraz Filip przyniesie z
samochodu kwiaty i prezent. Prezent jest wspólny. Kupiliśmy go z
Zuzią i Gizelą. Chodź tatko, niech i ciebie uściskam! ––
powiedziała.
Filip
złożył życzenia i pognał do samochodu. Za moment kobiety były w
kuchni, a mężczyźni zasiedli przed telewizorem, aby obejrzeć
zawody formuły pierwszej. Karolek smacznie spał w sypialni
dziadków. Marcelina pomogła przygotować wczesną kolację i zanim
przyjechała Zuzanna, wszystko było gotowe. Prezent czekał na
otwarcie, do przybycia najmłodszej z córek. Podczas kolacji Klara
obserwowała bliźniaczki. Pozornie jednakowe, jednak bardzo się od
siebie różniły. Dla obcej osoby były prawie jednakowymi,
pięknymi, wysokimi kobietami, o gęstych włosach koloru starego
złota. Odcień był czymś pośrednim, między jej miedzianymi, a
ciemnoblond u Wojtka. Po niej odziedziczyły ich gęstość.
Marcelina po urodzeniu Karola nabrała bardziej okrągłych
kształtów. Zuzia miała jeszcze w sylwetce dziewczęcą smukłość
i lekkość. Ale nie tylko to różniło córki. Zuzanna w twarzy
miała jakąś kocią dzikość, niezależność i spryt. U Marceliny
malowała się łagodność, spokój. Identyczne były ich ruchy. U
Zuzanny nerwowe, kanciaste, a u Marceliny spokojne, miękkie,
łagodne.
Zuzia
łagodniała jedynie w chwili, gdy brała na ręce Karola. W tych
momentach przestawała być nerwowa, a na jej twarzy gościł słodki
uśmiech. Jednak przemawiała do chrześniaka szorstko, jakby wbrew
sobie.
–– No,
co, znowu piszczysz? –– mówiła. –– Jesteś jak prawdziwy
chłop. Zależy ci tylko na żarciu i spaniu. I jeszcze, żeby
przytulić się do cycka. Nie potrafię zrozumieć, co ta matka w
tobie widzi. Ja bym takiego rozdarciucha dawno wyrzuciła przez okno!
–– Zuziu!
Daj spokój, nie strasz dziecka, bo będzie jąkało się. ––
uspokajała córkę Klara.
–– Nie
przesadzaj mamo, on wie, że ja tak z miłości! –– śmiała się
Matka Chrzestna i przytulała Karola.
Marcelina
z Filipem patrzyli na Zuzannę z dużym pobłażaniem. Radek nie
odzywał się i nie reagował. Klara nie wiedziała, jakie myśli
krążą mu po głowie. Stanowili dla niej bardzo dziwną parę,
dwojga niezależnych ludzi, żyjących każde swoim życiem. Klara
często zastanawiała się, co tak naprawdę ich łączy i dlaczego
są razem. Z rozmyślań wyrwał ją Filip, który powiedział.
–– Wojtku,
Klaro! Czas, abyście rozpakowali swój prezent. –– Po czym
ustawił wielkie pudło na kolanach Klary. Gdy odwiązała kokardę ,
rozwinęła kolorowy papier i zajrzała w głąb kartonu, ze
zdziwieniem ujrzała kolejne pudełko, a później następne… Gdy
zaśmiewając się do rozpuku wyciągali po kolei coraz to mniejsze
pudełka, doszli do podłużnego, zawiniętego w piękny papier , na
którym były namalowane wielkie liście kasztana z zielonymi i
brązowymi owocami. Karton zawierał metalowy zestaw do czyszczenia
kominka i parę folderów reklamujących zakłady zajmujące się ich
sprzedażą i instalowaniem. Klara i Wojtek spojrzeli na siebie i
uśmiechnęli się. Dzieci dobrze pamiętały, o czym oboje marzyli.
Gizela uważnie ich obserwowała.
–– Wiem,
że nie dorobiliście się domu, ale może przynajmniej dorobicie się
kominka. Postanowiliśmy, że zrobimy wam wspólny prezent.
Wybierzcie firmę i model, a my to sfinansujemy. Oczywiście w
granicach rozsądnej ceny, bo zbankrutujemy. –– powiedziała.
––
Dziewczyny, czy oszalałyście?! Nie możemy przyjąć
tak drogiego prezentu. Z pewnością wybralibyśmy jak najtańszy
model, ale to i tak jest astronomiczna kwota. Nie możemy narażać
was na bankructwo. –– Klara czuła się zaskoczona i przerażona.
–– Mamuśku!
Nie możesz nam odmówić. Długo myślałyśmy , jak prawdziwie
uczcić waszą rocznicę. Jesteście cudownymi rodzicami i należy
się wam! Prosimy, abyście tego nie odrzucali. Wiem, że w waszym
mieszkaniu jest możliwość instalacji kominka, bo już zasięgałam
informacji. Powoli, nie spieszy się. Rozglądnijcie się, pomyślcie,
wybierzcie. –– wsparła Gizelę Marcelina.
Rodzice
serdecznie przytulili córki do siebie. Podszedł Filip i Radek .
Cała siódemka objęła się ramionami, tworząc duże, ścisłe
koło.
–– Jak
dobrze! –– pomyślała Klara. –– Taka więź rodzinna, to
chyba najpiękniejszy prezent.
W nocy
długo nie mogła zasnąć. Prezent, jaki kupiła Wojtkowi z okazji
rocznicy, dużą skórzaną teczkę na dokumenty, uznała za banalny.
–– Może
być tylko dodatkiem do prawdziwego prezentu. –– pomyślała i
nagle wpadła na doskonały, jej zdaniem, pomysł. Uspokojona wizją
poniedziałkowych działań, przytuliła się do pleców Wojtka i
usnęła. Następnego dnia została zaproszona na wystawny obiad i na
długi spacer. Wraz z Wojtkiem szwendali się po ulicach Wrocławia,
poszli też do Japońskiego Ogrodu, którego jesienna szata
zauroczyła Klarę. Wieczór spędzili w filharmonii. Wracali do domu
zadowoleni, trzymając się za ręce.
W
poniedziałek, dopiero około południa, Klara mogła zająć się
realizacją swojego pomysłu. W Internecie wyszukała odpowiednie
numery i zaczęła wydzwaniać.
Dwa
tygodnie później, w sobotni wieczór przygotowała kolację,
postawiła dwie świece i otwarła butelkę wina. Wojtek był u
Marceliny. Pilnował Karolka, bo jego rodzice chcieli zrobić
szybkie, sobotnie zakupy. Miała czas, aby wszystko przygotować. Gdy
wrócił, wydawał się zaskoczony.
–– A
to z jakiej okazji? Czyżbym o czymś zapomniał? –– zapytał
zaniepokojony.
–– Nie,
to mój mały poślizg. Chciałam ci o czymś opowiedzieć. Nie wiem,
czy spotka się to z twoją aprobatą. Chciałabym zrobić prezent, a
w zasadzie nie jest on w dosłownym sensie prezentem. –– Klara
zaczęła się jąkać.
–– No
to prezent, czy nie prezent? –– roześmiał się Wojciech.
–– To
skomplikowane. Myślę, że może być dla mnie, dla ciebie i
dziewcząt prezentem, ale po spełnieniu pewnych warunków. Wpadłam
na to pod wpływem podarunku dzieci. Podzwoniłam w różne miejsca i
już wiem, na czym stoję. –– wyjaśniała żona.
–– No
to tłumacz szybko, bo bardzo mnie zaintrygowałaś.
––
Pomyślałam, że niekoniecznie musimy instalować
kominek w mieszkaniu. Od razu pomyślałam o Brzózkach. Dowiedziałam
się, że Aniela nie miała bliższej rodziny i jest tylko jeden
spadkobierca, daleka krewna, która mieszka gdzieś na Mazurach.
Teraz załatwia sprawę spadku po Anieli. Zgodziła się porozmawiać
na temat sprzedaży „Anielina”. Wprawdzie podała mi za dom i
działką bajońską kwotę, ale może jakoś dogadalibyśmy się z
kobietą. Jednak to dotyczy nie tylko ciebie i mnie. Chciałabym, aby
dom należał również do dziewczynek. Mogłyby w „Anielinie”
spędzać urlopy.
–– Czy
aby nie uszczęśliwiamy dzieci na siłę? –– Wojtek do
wspólnoty podszedł bardzo sceptycznie.
–– Może
masz rację. Dziewczyny i tak po nas dziedziczą, więc potraktujmy
to w ten sposób, że dom kupimy dla siebie. Odremontujemy go, a
jest, co robić. Zuzia, Gizela i Marcelina, jak będą chciały, to
skorzystają z możliwości spędzania tam wakacji. A po naszej
śmierci zrobią z nim, co zechcą. Jest tylko jeden szkopuł. Nie
mamy tylu pieniędzy.
–– A
od czego są kredyty bankowe? –– Wojtek zapalił się do
pomysłu. –– Nie zdołaliśmy zbudować domu, to może chociaż
uda się nam wyremontować dom letniskowy.
–– Cieszę
się, że Tobie spodobał się mój pomysł. –– ucieszyła się
Klara. –– To mój prawdziwy prezent.
–– Myślę,
że Brzózki zawsze były dla nas bardzo szczęśliwe, chyba, że ty
czujesz inaczej. Dla mnie były bardzo wyjątkowym miejscem.
–– Dla
mnie zawsze będą miejscem, o którym będę myślała z wielką
czułością. Ale teraz cieszę się, że jestem z tobą w naszym
mieszkaniu .
Zapiski,
listopad 2010r.
Gdy
patrzę na Karola pojawiają się pełne wzruszenia myśli. Dziecko
jest cząstką Marceliny, ale też cząstką mnie i Wojciecha. Odkąd
Karolek zaczął patrzeć na świat bardziej rozumnie, widzę, że
utworzyła się pomiędzy nami niesamowita więź. Bardzo kocham
wnuka i mam dla niego niesamowite pokłady cierpliwości. Widzę to
samo u Wojtka. Całkiem inaczej podchodzi do chłopca, niż kiedyś
do córek. Chodzi z nim na spacery i jest dla dziecka przewodnikiem
życiowym. Uczy go, krok po kroku, świata. Lubię z daleka patrzeć,
jak malec obłapia z ufnością duży palec Wojtka, który ten
wystawia w jego stronę i idzie z nim ścieżką przed siebie. Od
czasu do czasu wnuk zadziera głowę i o coś pyta, a Wojtek wygięty,
jak paragraf, z uwagą odpowiada. Mój kochany stawia małe, drobne
kroczki, jak stara kobieta, która boi się, że nie zdąży do
toalety. Jest uważny, troskliwy i opiekuńczy. Zawsze troszczy się,
czy aby dziecko nadąży za jego wielkimi stopami. Odpowiada na
miliony pytań i nigdy nie jest tym zmęczony. Pamięta, co chłopczyk
lubi, a czego nie znosi i daje mu wiele przestrzeni. Do niczego nie
zmusza. Raczej zachęca. Zadziwia mnie, kiedy to się stało. Kiedy
zdążył nauczyć się takiego podejścia do drugiego człowieka.
Myślę,
że okres ostatnich lat, kiedy to Karol rósł, rozwijał się i
stawał bardzo niezależnym dzieciakiem, ciekawym świata, był dla
mojego męża dobrą szkołą miłości. A może jego przemiana
zaczęła się już wcześniej? Myślę, że po prostu tak jest, że
jesteśmy inni dla dzieci, a całkiem inni dla wnuków? Patrzę na
Wojtka i widzę innego mężczyznę.
Wczoraj
Marcelina przywiozła na dwie godziny Karola. Miała w urzędzie
jakieś sprawy do załatwienia. Miałam urlop i stałam przy
sztalugach. Byłam rozczochrana i pobrudzona farbą. Po raz któryś
z rzędu próbowałam namalować ogród ze snu. Ale efekt znowu mnie
nie zadowolił. Karol stał i patrzył na obraz i na mnie.
––
Babciu, dlaczego to drzewo jest takie smutne? ––
powiedział i zamyślił się. –– Namaluj też inne drzewa. Jak
drzewo będzie miało kolegów, to stanie się bardziej wesołe i
kolorowe. Gdzie są kwiatki, ptaszki i motylki?
–– Gdzie
są kwiatki? –– zapytałam i zdumiałam się. Słuchałam wnuka
i nagle z pamięci wysunęła się, kadr po kadrze, wizja ogrodu.
–– Dziadziu!
Babcia Klara pomalowała sobie policzek! Zobacz, jak śmiesznie
wygląda. –– zawołał Karol w stronę kuchni.
–– O,
rzeczywiście! Musimy babcię umyć. –– powiedział Wojtek i
poszedł w stronę łazienki, skąd po chwili przyniósł gąbkę.
Wystawiłam twarz. Zamknęłam oczy. Wojtek starannie zmył farbę.
Wytarł moją twarz ręcznikiem, a potem mnie pocałował .
–– Zobacz,
jaka babcia jest czysta i ładna. –– powiedział do Karola.
–– Moja
babcia jest najpiękniejszą babcią na świecie –– powiedziało
dziecko.
–– I
ja tak myślę. –– uśmiechnął się Wojtek i mocno mnie
przytulił .
–– I
mnie i mnie! Weź mnie na rączki! –– Karol wyciągnął obie
ręce w górę. Wojtek nie wypuszczając mnie z ramion, jedną ręką
podniósł dziecko, które zarzuciło mu ręce na szyję. Ta chwila
była dla mnie wyjątkowa. Jakbym odnalazła Klarę i Wojtka sprzed
wielu, wielu lat. I poczułam się jak młoda, piękna dziewczyna.
Może
warto czekać bardzo długo, aby doczekać się na uczucie, o jakim
marzyliśmy w młodości? A może nie ma niczego za darmo?
Zastanawiam się, jaka byłam jako młoda dziewczyna? Jaka była moja
miłość? Czy potrafiłam prawdziwie kochać? Czy byłam egoistką?
Może trzeba wiele wycierpieć, wiele przeżyć, wiele nauczyć się
o życiu i o drugim człowieku, aby nauczyć się kochać? Widocznie
musieliśmy przejść wiele kłopotów, rozwiązać wiele problemów,
aby dojść do tego punktu. Nie wiem co czeka mnie i Wojtka. Myślę,
że dobrze, iż nie znam przyszłości. Gdybym wiedziała, co
przejdziemy oboje, to nie odważyłabym się budować z Wojtkiem
wspólnego życia. W tym momencie życia powiedziałabym, że wtedy
przegrałabym wszystko. Jednak, czy tak powiem za 5 , 10 lat? Nie
wiem. Wiem, że obecnie darowano nam dobre chwile. Oby trwały jak
najdłużej. A jeśli ma coś zmienić się, to życzę sobie, aby
była to zmiana jedynie na lepsze. I nie ważne jest ile mam teraz
lat. Nie kalendarz decyduje o młodości człowieka. Młodość tkwi
w środku. W myślach, w odczuciach, w sposobie życia. Warto mieć
swoje pasje. Warto mieć marzenia i starać się je realizować.
Warto szaleńczo kochać drugiego człowieka, nawet jak ma się sto
lat.
Pamiętnik
Klary, 2011rok
Jechali
po raz kolejny do Brzózek. Już nawet nie liczyli, który to raz.
Tym razem elektryk miał kłopoty z instalacją. Twierdził, że musi
w całym budynku wymienić przewody na nowe, bo stara instalacja jest
w takim stanie, że grozi spięciem, a nawet pożarem. Zresztą nie
tylko elektryk miał kłopoty. Okazało się, że stara studnia nie
nadaje się do eksploatacji, a pompa jest zardzewiała i trzeba ją
wymienić na nową. Nowa sporo kosztuje. Studnię trzeba wyczyścić
i pogłębić. Kupowali więc kable, gniazdka i inne drobiazgi ,
które wskazał elektryk. Kupili pompę, ale mieli kłopot ze
znalezieniem właściwego wykonawcy instalacji wodnej. Odremontowali
część podłóg i wtedy okazało się, że część budynku jest
spróchniała i częściowo zjedzona przez korniki. Musieli zakupić
deski, belki.
Fachowcy
zmieniali się, jak rękawiczki. A stan budynku był taki, jak
wcześniej. Klara nie dostrzegała postępów. Pieniądze topniały w
zastraszającym tempie. Kobieta zaczęła martwić się, co to
będzie dalej. Zastanawiała się , co powinni teraz zrobić. Jednym
z wyjść była sprzedaż Anielina. Tak jej podpowiedziała
przyjaciółka, której zwierzyła się z kłopotów i poprosiła o
pożyczkę. Jednak nawet takiej ewentualności nie chciała brać pod
uwagę. Czuła się, jakby jej ktoś zaproponował sprzedaż długo
oczekiwanego, własnego dziecka. Nawet chciała podziękować Teresce
za pożyczkę.
–– Nie
gniewaj się kochana –– powiedziała Teresa –– ja tak
profilaktycznie, na przyszłość i nie dlatego, że jestem
niechętna, aby wspomóc ciebie i Wojtka. Teraz mam pieniądze, bo
sprzedałam mieszkanie po dziadku. Na razie są mi niepotrzebne, bo
Grzesiek jeszcze studiuje i mieszka ze mną. Gdy będę potrzebowała,
to upomnę się. A wtedy z pewnością już sobie jakoś poradzicie.
Myślę, że to będzie dopiero za parę lat. Mówię o sprzedaży,
bo jednak taki stary budynek , to studnia bez dna. Możecie w niego
tylko inwestować, ale jak to twoje marzenie, to go sobie spełniaj.
Wiesz, że dla mnie jest ważne, abyś była szczęśliwa. ––
–– Wiem,
że to nie jest takie proste i boję się , co będzie dalej, ale
jest to dla mnie bardzo ważne. Widzę też, jak ważne jest to dla
Wojtka. Nie chciałabym , aby jego zapał poszedł na marne. Niech
coś ma ze swojego życia. Widocznie musi po sobie pozostawić coś
trwałego, co jego przeżyje. Niech to będzie jak pomnik. Chcę, aby
Anielin odzyskał nowe życie. Niech przyniesie nam szczęście, a
także niech będzie dobrym, szczęśliwym miejscem dla moich dzieci
i wnuków. Nie udało się nam zbudować rodzinnego domu, o którym
marzył Wojtek. Niech Anielin będzie jego namiastką. Może tam
będziemy spotykać się całą rodziną z okazji świąt, imienin i
różnych rocznic. –– marzyła się Klara.
–– Dobrze
jest mieć takie swoje miejsce. –– zamyśliła się Tereska ––
Ale ja nie chciałabym mieć takiego strupa, który wymaga ciągłego
dopływu gotówki. To jakbyś miała skarbonkę bez dna. ––
dodała.
–– Teresko,
masz u mnie zawsze swój pokój. Niech no tylko skończymy remont,
możesz przyjeżdżać, kiedy tylko będziesz chciała. ––
uśmiechnęła się Klara.
–– Trzymam
ciebie za słowo. Najpierw wyremontujcie dom, a później zostaw mi
troszkę miejsca, gdzie mogłabym się wyciągnąć. Nawet sobie
kupię jakąś leżankę. Nie musi być dla mnie cały pokój, a
tylko kawałek miejsca w jego kącie. Ja tylko potrzebuję kawałek
barłogu i lampkę do oświetlenia książki, abym na nim mogła
czytać. A jak będzie balkon, to też chętnie na nim będę
rezydowała, bo lubię ładne widoki. –– dodała przyjaciółka
ze śmiechem.
–– No
widzisz, zaczęłaś od sprzedaży, a teraz już okupujesz
nieistniejący balkon, ale z ciebie przewrotny człowiek. Sama nie
wiesz, co mówisz. –– przekomarzała się Klara.
–– Powiedz
lepiej, jak daleko jesteście z pracami remontowymi. Czy daleko do
końca? –– zapytała przyjaciółka.
–– Szczerze
powiem ci, że nie wiem. Gdy byliśmy ostatnio, to fachowcy
wymieniali jakieś belki i mieli kłaść podłogi. Okazało się, że
dobrze byłoby wymienić część stopni na schodach i odremontować
balustradę. Nie wiem, co z oknami. Są takie nieszczelne, ale nie
wiemy, czy damy radę je wymienić. No i z ogrzewaniem nie wiemy co
zrobić. Jak chcemy do niego przyjeżdżać przez cały rok, to
musimy chyba i o tym pomyśleć.
–– Może
w tym roku zaprosisz mnie na święta? Fajnie byłoby spędzić je w
górach. ––
–– Jak
tylko do tej pory damy radę, to już czuj się zaproszona. ––
powiedziała Klara i z całych sił uścisnęła Tereskę.
Minęła
kolejna zima i nastała wiosna. W Anielinie remont nadal trwał.
Tymczasem słoneczko zaczęło świecić coraz mocniej, a świat
zazielenił się. Znużona czekaniem Klara przestała już wierzyć,
że remont Anielina może kiedyś skończyć się. Nie miała jednak
wyjścia i cierpliwie musiała czekać, co będzie dalej. Pewnego
dnia Wojtek powiedział.
–– Jak
możesz wziąć na jutro urlop, to zapraszam cię do Brzózek.
–– Jak
tak, to muszę zaraz zadzwonić do kadr. –– odpowiedziała
Klara.
–– Tylko
weź co najmniej trzy dni urlopu, bo mamy sporo pracy.
–– A
gdzie będziemy nocować ? –– zapytała.
–– No,
jak to gdzie, przecież mamy swój dom! –– z dumą odpowiedział
Wojtek.
Klara
popatrzyła na niego spod rzęs. Mąż miał tajemniczą minę.
Delikatny uśmiech błąkał mu się po twarzy.
Następnego
dnia, skoro świt pojechali w stronę Brzózek. Wstawało leniwe,
wiosenne słońce. Na dworze było chłodno, ale pola ścieliły
szmaragdowe dywany i drzewa pokryły się delikatną mgiełką
zieleni. Gdzie niegdzie po rowach kwitły kaczeńce i pierwiosnki.
Gdy
minęli tablicę z napisem Brzózki, poczuła drżenie serca. Nagle
znowu była małą dziewczynką, z utęsknieniem czekającą na
prezent. Tak właśnie się czuła. Nie mogła doczekać się widoku
domu. Już dawno nie odwiedzała remontowanego miejsca. Nie
wiedziała, co zastanie.
Gdy
minęli ostatni zakręt, ich oczom ukazał się piękny, drewniany,
piętrowy pensjonat. W czasie remontu usunięto z niego olejną
farbę, deski zapuszczono zieloną bejcą, która mocniej zarysowała
naturalne słoje drewna. Pensjonat jaśniał drewnem pociągniętym
tylko matowym , przeźroczystym lakierem. Ażurowe ozdoby pomalowane
były ciemniejszą bejcą. Klara stanęła zachwycona, oglądając
stare, pięknie odnowione ażurowe wykończenia okiennic. Do domu
biegła kamienna ścieżka, ułożona na świeżo wyrosłej murawie.
Przed domem, na środku trawnika, pysznił się okazały gazon, ze
starą jabłonką, otoczoną różnokolorową zielenią. Pod nią
kwitły kolorowe, wiosenne kwiaty. Ten słodki widoczek do łez
wzruszył Klarę.
–– Czyj
to pomysł, z tym połączeniem? –– zapytała Wojtka.
–– Jak
to czyj? A kto to wszystko prowadził? –– zdumiał się
mężczyzna. –– Nie chciałem ci tylko psuć niespodzianki.
Gdybym wypaplał, co zamierzam zrobić, to nie miałbym radochy, z
oglądaniem twojej zdziwionej miny. –– roześmiał się.
–– A
teraz chodź i zobacz, jak jest w środku. Torby później wniesiemy
do domu. –– Poprowadził Klarę po kamiennych schodach do
wnętrza.
Już od
sieni poczuła się zaskoczona. Dom w żaden sposób nie przypominał
Anielina, ale mimo tego rozpoznawała wiele elementów ze starego
domu. Wszystkie, stare przedmioty zostały odnowione, odczyszczone.
Szczególnie urzekły ją schody, prowadzące na piętro. Tak, jak i
na zewnątrz usunięto z nich starą farbę. Zamiast zniszczonych
szczebli wytoczono nowe elementy. Całość przedstawiała się lekko
i pięknie. W dawnej kuchni Wojtek pozostawił stary, kaflowy piec,
który został odnowiony i wyczyszczony. Butelkowa zieleń pięknie
kontrastowała z bielą ścian. Obok pieca, na starym wieszaku
wisiała haftowana ręcznie makatka z napisem; „ dobra żona, to
męża ozdoba.” Po bokach wyhaftowane były niebieskie gołąbki,
trzymające dwie obrączki. Na przeciwległej ścianie, z kuchenną
tapetą współgrała ażurowa szafka, a na niej stała okazała,
biała , porcelanowa misa i taki sam biały dzbanek. W odnowionym
kredensie, stole i krzesłach rozpoznała Klara meble Anieli.
Ucieszyła się, że coś ze starej kuchni z Anielina będzie jej
przypominało zmarłą przyjaciółkę.
W
saloniku wisiały jedynie obrazy. Na ścianach położono tapety z
delikatnym wzorkiem, na którym gdzie niegdzie złociły się
malutkie, wypukłe bukieciki.
–– Musimy
tu kupić jakieś meble. Stare nadawały się tylko do wyrzucenia.
–– poinformował Wojtek. –– Chodź na górę. Chcę Ci
pokazać pracownię.
Klara z
niecierpliwością wbiegła na piętro.
–– To
tutaj. Pomyślałem, że od południa będzie najlepsze światło. ––
zaskoczył ją, wskazując drzwi dawnego pokoju Anieli. Kobieta
weszła do środka i stanęła w progu. Po przyjaciółce pozostało
tu wiele drobiazgów. Parę jej ulubionych książek stało na małej
etażerce. Parę obrazów wisiało na ścianie, a na kredensie leżał
jakiś kolorowy kapelusz i okulary. Klarę najbardziej ucieszyła
piękna, witrażowa lampa. Stała ona obok masywnego , karminowego
fotela. Zawsze się Klarze podobała. W rogu pokoju stały stare
sztalugi z podobraziem, przygotowanym do malowania.
–– Widzisz,
będziesz tu czuła się, jakby obok ciebie była Aniela. Specjalnie
zostawiłem tyle pamiątek po niej. I to koniec moich niespodzianek.
Jeszcze mamy dużo pracy. Musimy dokupić wiele przedmiotów. Resztę
domu urządzisz sama. Nie chciałbym psuć ci przyjemności. Niestety
spać będziemy na dole, na starej wersalce. Jest chyba jeszcze w
miarę dobrym stanie.
Gdy
zapadł zmrok, rozpalili ogień w kuchennym piecu i zaparzyli
herbatę. Klara przygotowała kanapki. Długo siedzieli wpatrując
się w ogień i rozmawiając o wielu sprawach. Już dawno tak
szczerze nie rozmawiali. W korytarzu tykał stary zegar z kukułką.
Pamiętnik
Klary
Zbliżała
się północ. Noc miała zapach świeżo skoszonej łąki. Domownicy
już dawno spali. Klara jak zwykle skulona, przybrała pozę małego
psiaka. Dotykała pleców męża. Od dłuższego czasu spała
spokojnie. Wypoczęła. Wakacje jej dobiegały końca.
Czerń
nocy była gęsta, jak smoła. Tak bywa tylko w górach. Gruba
warstwa chmur nie przepuszczała promieni księżyca i migotliwych
iskierek gwiazd. Było gorąco i parno. Pootwierane okna „
Anielina” dawały tylko trochę przewiewu. Na łące, obok domu,
pojawiły się jasne punkciki robaczków świętojańskich. Wydawało
się, że dolina stała się prawdziwie rozgwieżdżonym niebem.
Pachniały zioła, a także dziki bez i akacja. Wielkie parasole
łopianu, które porastały zbocze doliny strumyka, rzucały
szafirowe, kłębiaste cienie na połyskującą srebrem płaszczyznę
łąki.
Wczesnym
rankiem pierwsze promienie słońca wygoniły Wojciecha z łóżka.
Klara jeszcze smacznie spała. Wstając popatrzył na żonę. Twarz
jej była spokojna, łagodna. Widać śniła coś miłego, bo na
ustach jej gościł delikatny uśmiech. Kosmyk rudych włosów
ukośnie leżał na jej policzku i podskakiwał lekko w górę, gdy
wydychała powietrze. Pomyślał sobie, że bardzo zmieniły jej się
rysy, przybyło zmarszczek i niczym nie przypominała Klary, która
wyglądała z ich ślubnego zdjęcia. Z pewnością była całkiem
inną osobą, niż ta, którą poznał i poślubił. Westchnął. Po
chwili spojrzał w lustro, umieszczone w staromodnej toaletce.
Spoglądał z niego starszy mężczyzna, o zaciśniętych ,
skrzywionych ustach i pionowych zmarszczkach na szerokim czole.
Szpakowate, rzedniejące włosy i siwawy, jednodniowy zarost dodawały
mu lat. Nie wyglądał na młodzieniaszka. Pokiwał głową i
uśmiechnął się. Popatrzył jeszcze raz na Klarę i uśmiechnął
się czule. Przez okno do pokoju wciskał się chłód wczesnego
poranka. Schylił się i podniósł z podłogi róg kołdry, której
większa część zsunęła się z wersalki. Naciągnął kołdrę na
gołe ramiona żony. Klara westchnęła i otuliła się kołdrą.
Przekręciła się na brzuch i przykryła głowę małą poduszką.,
bo przeszkadzały jej pierwsze promienie słońca, które przebijały
się przez szparę w zasłonach i kładły na jej oczach.
Wojtek
pomyślał sobie, że poprzedniego wieczoru Klara musiała bardzo
późno przyjść do łóżka. Już dawno spał, gdy skończyła
malować obraz.
Mężczyzna
na palcach wyszedł z sypialni i wszedł do pracowni. Z
zainteresowaniem zaczął oglądać ostatni obraz żony. Zaintrygował
go. Był inny, niż poprzednie. Przedstawiał niezwykłe drzewo,
stojące w barwnym ogrodzie. Obraz był ciekawy i intrygujący.
Kolorystyka ogrodu go urzekła. W miękkiej, szmaragdowej trawie,
kwitły niezwykłe kwiaty. Rosły również drzewa, a między
drzewami Klara uchwyciła rój motyli, który zaczął przysiadać
na gałęziach. Rój spływał gdzieś z obłoków, znajdujących się
nad ogrodem. Motyle przysiadały na rozłożystych gałęziach
drzewa. Jeden z motyli w połowie był kielichem kwiatu.
–– Muszę
zapytać Klarę, kiedy zdążyła domalować motyle. ––
pomyślał. –– Wieczorem ich nie widziałem.
Zapiski,
wiosna 2011r.
Nie
przypuszczałam, że jednak może nasze marzenie spełnić się. Nie
wiem, czy nie zapłacimy za nie zbyt dużą cenę. Uziemiliśmy się
finansowo na wiele lat. Gdy uświadamiam sobie jakie mamy
zobowiązanie, to aż mi skóra cierpnie. Nie wiem , jak sobie
poradzimy, gdy już nie będziemy pracować. Czy damy radę spłacać
raty? Nie chciałabym, aby nasz kaprys obciążył kiedyś
dziewczynki. Przecież nie muszą płacić za nasze marzenia. To
nieważne, że będą mogły spędzać tu wakacje. Faktycznie to my
zrobiliśmy sobie prezent. A może kiedyś tu zamieszkamy na stałe?
Zastanawiam się, czy będę potrafiła mieszkać tak daleko od
innych ludzi? Czy dobrze będę czuła się na takim odludziu? Co
innego krótkie pobyty, wakacje, a co innego stały pobyt. Wiem, że
z pewnością, ani ja, ani Wojtek nie nudzilibyśmy się. Mam swoje
książki, mogę malować obrazy. Z pewnością będę nadal
prowadziła dom, ale co z ludźmi, którymi byłam otoczona całe
życie? Będą tak daleko ode mnie. Dzieci też dużo rzadziej będą
wpadać. Czy będziemy potrafili tutaj żyć tylko we dwoje? Czy nam
to wystarczy, aby żyć szczęśliwie? Nie wyobrażam sobie, abyśmy
przyjeżdżali do Anielina, będąc osobami w podeszłym wieku, no bo
kto nas tu będzie przywoził ? A co z naszym zdrowiem? Czy życie
pozwoli nam na mieszkanie w takim oddaleniu od lekarza, apteki?
Na razie
jest nam tutaj bardzo dobrze. Spełniliśmy swoje wielkie, życiowe
marzenia. Czy Anielin zbliży nas do siebie? Czy też oddali?
Pytania
te świadczą o tym, że mimo wieku, nadal naprawdę nie wiem, czego
chcę. Gdy już spełniam swoje kolejne marzenia okazuje się, że
mam wiele wątpliwości.
Więc
jaka naprawdę jesteś Klaro? Czego chcesz od życia? Czy aby z
twoim uczuciem do Wojtka nie jest tak samo, jak z innymi marzeniami?
Może dobrze, że całe życie jesteś niepewna swojego męża. Gdyby
było inaczej, może zwątpiłabyś w swoje uczucia? Może
przestałabyś kochać Wojtka? A czy to nie śmieszne, że babcia
Karola zadaje sobie takie pytania? A może wiek nie ma z tym nic
wspólnego? Może po prostu takie jest życie? Największą
przyjemność daje dążenie do celu, pokonywanie przeszkód,
zdobywanie przyczółków. I może sam cel nie jest tak ważny, jak
dążenie do niego?
Zapiski,
sierpień 2009r.
Znalazłam
się w takim momencie życia, kiedy przestałam walczyć ze sobą.
Popatrzyłam w lustro i mimo tego, że nie odnalazłam twarzy
pięknej, młodej dziewczyny, przestałam buntować się.
Powiedziałam sobie.
–– Tak
to ja! Ta kobieta, która spogląda na mnie z drugiej strony, jest mi
bliska, pomimo iż ma pomarszczoną twarz. ––
Poczucie
piękna jest rzeczą osobistą, indywidualną. Można pokochać
drobniutką sieć zmarszczek, gdy zaakceptują ją bliscy. Jak jestem
otoczona ludźmi życzliwymi, dla których wiele znaczę, jestem
szczęśliwa i piękna. Każdy w życiu przechodzi okres, gdy oczy
błyszczą, skóra jest miękka i aksamitna. To jednak szybko mija .
Ja też miałam taki czas. Teraz jestem w innej fazie. Patrzę na
twarz Wojciecha, tak różną od tej, którą miał trzydzieści lat
temu, ale nadal jest mi bliska. Gdyby wyglądał jak młodzieniaszek,
czułabym się przy jego boku bardzo głupio.
Zastanawiam
się tylko, kiedy i dlaczego tak zmieniłam spojrzenie na siebie
samą.
Zawsze
nieobojętne było mi, jak wyglądam. Już jako mała dziewczynka
chciałam być najładniejsza, jak najlepiej ubrana. Gdy chodziłam
do szkoły podstawowej wymuszałam na mamie, aby fartuszki szkolne
miały ładny krój, piękny, koronkowy, biały kołnierzyk.
Zależało mi na tym, aby moje włosy nie były obcięte „ od
garnka,” co często fundowała mi mama. Widocznie uważała, że
mała dziewczynka nie musi ładnie wyglądać.
Miałam
zbyt rzadkie włosy, aby iść z nimi do fryzjera. To mama brała do
ręki nożyczki i nie patrząc na moje protesty, podcinała mi
grzywkę prawie u nasady czoła, rzadziej w jego połowie. Każde
strzyżenie kończyło się moim szlochem, bo nagle wyłaniała się
moja bardzo pyzata buzia, z archipelagiem piegów na nosie. Po prostu
miałam wyjątkowo nie twarzową fryzurę. I cierpiałam. Bałam się
odrzucenia przez koleżanki, wyśmiania przez rówieśników.
Potem
jako nastolatka bardzo dbałam o figurę. Zależało mi, aby się
podobać.
Cięgle
inni stanowili o tym, jak powinnam wyglądać, jak się zachowywać.
Wiele
głupot zrobiłam, aby nie być wyrzucona poza nawias koleżeństwa.
Nawet paliłam papierosy dlatego, że taka była moda. Papieros
integrował, wyróżniał. W ten sposób jako nastolatka byłam
„równiejsza”. Palenie nie przyszło mi łatwo. Pamiętam , jak
wielokrotnie po wypaleniu papierosów walczyłam z torsjami, jak
bardzo nie smakowało mi zaciąganie się dymem, ale chciałam się
przypodobać. A gdy się zakochałam, stanęłam na uszach, aby być
najładniejszą, aby się podobać. A potem starałam się walczyć
ze swoim charakterem, aby spełnić oczekiwania Wojtka. On jakoś nie
miał problemów ze zmianą swojej natury, bo nie uznał za konieczne
dopasowania się do moich oczekiwań. Myślę, że był mnie zbyt
pewien. Zrobiłam błąd w sztuce. Mężczyźni lubią zdobywać,
walczyć. Lubią , jak kobieta jest wielką niewiadomą. Lubią mrok
i tajemnicę, a ja byłam zbyt prostolinijna, zbyt czytelna.
Uważałam, ze miłość, wierność i otwartość jest
najważniejsza. Wojtek zawsze był pewny mojego uczucia. Wiedział,
że jestem tzw. pewniakiem, osobą bardzo stałą. Nie musiał
wysilać się, abym go kochała. W związku z tym wiedział też, jak
łatwo mnie ukarać. Starczy tylko pokazać swoje niezadowolenie,
skrytykować. W ten sposób wpadłam w kanał. Wiele lat zmieniałam
się, buntowałam i znowu zmieniałam. Ciągle byłam z siebie
niezadowolona. Ciągle coś Wojtkowi udowadniałam. A później
musiałam nauczyć się, że słabi przegrywają. Tylko twardo
stojący na własnych nogach mogą uratować swoją godność. I
znowu uczyłam się życia. Tak jest do tej pory…
O!
Właśnie moje lustrzane odbicie uśmiechnęło się do mnie. Jaki
miły jest ten uśmiech! Rozjaśnia i odmładza twarz. Gdy jej
przyglądam się dokładnie, nagle widzę, że nie jest wcale
brzydka, tylko dużo dojrzalsza, niż kiedyś. Widzę na niej sieć
drobniutkich zmarszczek. Są też zmarszczki śmiechu. Te są bardzo
sympatyczne i dają świadectwo, że lubię się uśmiechać. Nie
zamierzam poddawać się żadnym specjalnym zabiegom kosmetycznym.
Myślę, że gdybym przeszła operację kosmetyczną i nagle
odmłodniała o dwadzieścia lat, bardzo źle czułabym się w swojej
skórze. Nijak nie przystawałaby do przeobrażonego wnętrza.
Przecież jestem zupełnie inną kobietą, niż kiedyś. Już nie
jest dla mnie najważniejsza modna kiecka, czy piękna biżuteria.
Teraz ważniejsze dla mnie jest to, co w moim wnętrzu.
Myślę
też o wszystkich swoich błędach. Wiem, że nie potrafiłam być
bardzo mądrą żoną i matką. Jednak bardzo się o to starałam. I
chyba to jest najważniejsze. Żyłam najlepiej, jak potrafiłam i
robię to do tej pory. Przypuszczam, że jednak przybyło mi z czasem
rozumu, a z całą pewnością uczę się na swoich i cudzych
błędach. Wyciągam wnioski i staram się nie popełniać tego
samego błędu po raz drugi. Nie jestem już zagubiona! Wydaje mi
się, że już wiem, kim jestem. Znam też swoją wartość i
zrozumiałam, że mimo wszystko dokonywałam dobrych, życiowych
wyborów. Teraz chcę zrobić coś dla siebie. Chcę odgrzebać spod
grubej warstwy lat swój rdzeń. Chcę przestać grać różne role i
zacząć być sobą. Pragnę przypomnieć sobie, co mnie zawsze
fascynowało, co dawało zadowolenie, co wyciszało. Chciałabym
wrócić do świata barw. Postanowiłam, że pójdę tylko swoją
ścieżką. Już nie muszę oglądać się na córki. Są dorosłe.
Dałam im tyle, ile mogłam, aby radziły sobie w życiu. Nie jestem
w stanie za nie żyć. Chcę wreszcie żyć za siebie. Mam tylko
nadzieję, że moja ścieżka jest również ścieżką Wojtka.
Bardzo tego pragnę, chociaż nie jestem pewna, czy tak będzie w
przyszłości. Wojciech niełatwo godzi się na moją niezależność.
Czasem zachowuje się tak, jakbym mu coś zabierała, jakbym
ograbiała go z bardzo cennej rzeczy. A przecież drugiego człowieka
nie można posiadać na własność. Trzeba mu dać trochę życiowej
przestrzeni, aby mógł spokojnie oddychać. Nikt w więzieniu, nawet
luksusowym nie może być szczęśliwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz