czwartek, 25 czerwca 2015

- " Taniec Motyli"


Bożena Szlucha

" Taniec Motyli"

Od autora

Moja Mama Halinka miała wiele teorii dotyczących życia. Większość z nich wyssała z mlekiem matki i poniosła w swoje dorosłe życie. Często śmieszyły mnie i buntowałam się przed takimi ludowymi mądrościami, nie chciałam się z nimi zgodzić. Obecnie, gdy sama już jestem bardzo doświadczoną kobietą, oceniam, że większość z maminych porzekadeł mogłabym zaliczyć do grupy ” coś w tym jednak jest”. Jedną z teorii pochodzących z serii „ przepis na dobre życie” było stwierdzenie, że w życiu dostajesz to, czego się najbardziej obawiasz.
Zawsze bałam się obudzenia na progu starości z ręką w nocniku. W momencie, gdy człowiek zaczyna co chwilę odwracać się w tył, bo z przodu jeszcze tylko parę zakrętów, parę prostych i już meta. Myślę, że teraz dotarłam do schodów w dół. Stoję przed nimi i boję się, czy przypadkiem nie dostrzegę, iż moje życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdybym dokonywała innych wyborów.
Usilnie staram się żyć z sensem. Nie chcę być jak ten listek na wietrze, albo patyk na grzebiecie fali. Staram się starannie dokonywać wyborów. Naprawiam popełnione wcześniej błędy młodości, wyważam słowa... I co? Zupełnie jakbym miała osiemnaście lat, w głowie kłębią się same pytania!
Staram się być dorosła. Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Osiągniecie wieku, w którym prawo traktuje osoby, jako pełnoletnie, dorosłe, nie jest równoznaczne z dorosłością. Dorosłość to odpowiedzialność za swoje poczynania. To opanowanie odruchu ucieczki przed konsekwencjami i stawienie im czoła. A ja czasami czuję, być może jedynie przez ułamek chwili, że chętnie zdezerterowałbym.
Wiele lat temu, kiedy wydawało mi się, że już wiele wiem o życiu, powtarzałam swoim koleżankom i krewnym, że niczego nie żałuję i nie chciałabym niczego w życiu zmienić. To jedynie świadczy o mojej ówczesnej krótkowzroczności i braku doświadczenia. Teraz chętnie wróciłabym do minionych lat nie po to, aby przeżyć je od nowa, ale aby podjąć inne decyzje, odważyć się na inne życie. Jednak, czy wtedy nie popełniłabym innych błędów? Czy to zagwarantowałoby mi szczęście i pewność życiowego sukcesu? A może jednak moje wybory były najlepszymi z możliwych, bo właśnie taki los był mi pisany?
I najważniejsze pytanie, czy jestem szczęśliwa? Przeważnie tak, a najważniejsze, że przeważnie nie czuję się nieszczęśliwa. A to już bardzo wiele, bo kocham życie!


Książkę tę poświęcam wszystkim bliskim, którzy z własnego wyboru, głupoty, słabości lub dezercji przed odpowiedzialnością odeszli przedwcześnie z tego świata, między innymi;

–– mojej kochanej Mamie Hali, która miała awersję do lekarzy i uparcie twierdziła, że „ jak samo przyszło, to samo odejdzie”,

–– swatowi Kazikowi, który chciał przechytrzyć życie,

–– Jean Marc’owi, który zdezerterował przed życiem,

–– pięknej Cecyl , która nie potrafiła żyć dalej ze swoimi myślami

–– Sylwkowi, który chciał zabić kurę znoszącą złote jajka, a zabił siebie.

Myślę, że wszyscy powyżej wymienieni przechadzają się obecnie w cieniu tęczowych drzew po Ogrodzie Mistrza, podglądając prace skrzydlatych ogrodników.
A ja nie chcę obudzić się w tym ogrodzie ze skrzydłem w nocniku, więc opowiadam historię o meandrach życia, dobrych i złych wyborach. Jedynie tyle w tej chwili mogę zrobić. Niewiele tu moich własnych doświadczeń, ale jest w nich prawdziwe życie innych ludzi, żywe uczucia, z którymi często nie wiemy co zrobić, aby było dobrze. Może komuś opowiadana historia skojarzy się z własnymi przeżyciami i na czas coś zmieni?















                                                                           „ Dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu
                                                                           Za to, że nie jest całym człowiek pojedynczy
                                                                                 Za oczy nagle bliskie i niebezimienne
                                                                          Za głos niedawno obcy , a teraz znajomy...”

                                                                                                                                     Jan Twardowski


Prolog


Tej nocy granat nieba był aksamitny. Materia chmur spięta świecącą broszą pyzatego księżyca, połyskiwała srebrną mgiełką przesuwających się obłoków. Delikatne promienie nocnego światła wpadały przez szparę w zasłonie i tworzyły srebrny most, po którym do pokoju zsunęli się dwaj astralni malarze, Alma i Gabriel .
Alma, otulona różowa poświatą, popłynęła do stołu i usiadła na miękkim oparciu starego, wysokiego krzesła. Połyskujący zielenią Gabriel poszedł za jej przykładem i zsunął się na siedzenie drugiego krzesła.
–– Tak, mamy nie lada problem! –– powiedział.
–– Mówiłam Ci o tym przed spotkaniem z Szefem. ––
–– Zaczynasz nabierać tego przykrego zwyczaju kobiet. Zawsze wszystko wiesz najlepiej. ––
–– No cóż, w końcu jestem aniołem żeńskim. Poza tym obserwuję świat. Nie sprzeczajmy się. Nie chodzi o to, że wiem lepiej. Przypuszczam, że nie trzymamy się instrukcji i nasze dzieło zaczyna odstawać od początkowego zamierzenia. Musimy przyjrzeć się drzewu. Spróbujmy znaleźć błędy. Może jeszcze czas na korektę. Jeśli od początku myliliśmy się, to trudno, Szef nie umieści naszego dzieła w Absolucie. Nie dostaniemy nagrody i dalej będziemy jedynie mieszać farby i myć pędzle. A teraz w drogę! Mamy szczęście, że jest obraz i gdy tylko zechcemy, możemy niepostrzeżenie wchodzić do ogrodu. ––
Alma postanowiła nie poddawać się. Wierzyła, że jeśli ciężko popracują to naprawią błędy. Ujęty zapałem towarzyszki Gabriel dał się namówić i postanowił działać.
–– Daj rękę, pomogę Ci przejść bramę ramy. Tak trudno przechodzisz w świat abstrakcji. –– Przejął inicjatywę.
W poświacie księżyca różowa mgła wydłużyła się, dotknęła zielonej. Zabłyszczały zielone i różowe drobiny zarysu postaci. Zawirowały i popłynęły w stronę wielkiego obrazu, od lat ozdabiającego ścianę dziennego pokoju w mieszkaniu Klary i Wojtka. Mgła otoczyła obraz skrzącą poświatą i przylgnęła do jego powierzchni. W tym momencie malowane drzewa zajaśniały, kolory wzmocniły się. Gdy Gabriel i Alma znikli w kolorowym cieniu drzew, ogród na krótką chwilę ożył. Później światło przygasło.

* * *


Dzień chylił się ku zachodowi. Słoneczna ruda kula wisiała nisko nad horyzontem. Gizela z uwagą patrzyła na nieznany krajobraz, migający za oknem. Siedziała spięta, niepewna, ale też i wewnętrznie rozedrgana kipiącymi w niej emocjami. Nie była pewna, czy krok, na który się zdecydowała, jest właściwy. Zadziałała impulsywnie, bo tak zwykle robiła i doskonale zdawała sobie sprawę, że może się sparzyć, jak to często zdarza się, gdy impuls wygrywa z rozsądkiem. Ale wiedziała też, że inaczej w tym momencie nie potrafiła zrobić.
–– Może kogoś powinnam się poradzić. –– pomyślała
–– Może jednak powinnam porozmawiać z ojcem?
Pytania te krążyły po jej głowie od dawna, od chwili, gdy odkryła prawdę o Wojciechu. Prawdę o sobie. Nagle zrozumiała, że jej dotychczasowe życie było wielką fikcją, totalnym kłamstwem, którego była nieświadomym podmiotem.
Pamiętała dokładnie dzień, w którym jej życie po raz pierwszy wywróciło się do góry nogami. Wtedy była pewna, że już gorzej być nie może, a jednak...

Niedzielnym popołudniem, jak zwykle wpadła do mieszkania rodziców. Jak po ogień.Wiedziała, że powinna poświęcać im dużo więcej czasu, niż to robiła, ale denerwowali ją swoim instynktem kwoki, staromodnymi, zaściankowymi poglądami. Tym razem drzwi otworzył ojciec. Miał bardzo smutną minę i poszarzałą twarz.
–– Co się dzieje? Coś taki przymulony? –– zapytała zdawkowo, myśląc, że jak zwykle naszedł ojca Mister Hayd. Pomyślała jeszcze, że znowu źle trafiła. Nie znosiła tych ojcowskich przeobrażeń z Doktora Jackyla, który był świetnym kumplem i dawał jej dużo swobody, w złośliwego, czepiającego się upierdliwca, któremu zawsze coś nie pasowało. Ale tym razem ojcowski humor zważyło coś innego.
–– Mama leży. Od paru dni bardzo źle się czuje. Jednak nie zgadza się na wizytę lekarza. Twierdzi, że jeszcze będzie czas na interwencję. Nie chce się wygłupiać. Może ty ją przekonasz i zgodzi się, aby obejrzał ją lekarz. ––
–– Co tam Mamik? –– Już była w pokoju Klary i z troską patrzyła na leżącą matkę. Mówiła do jej pleców. Klara leżała. Obok łóżka dostrzegła miskę, jakieś ręczniki, butelkę z wodą mineralną i cały rządek kubków z zimną, ledwie nadpitą herbatą.
Słysząc głos córki Klara powoli odwróciła się. Gizela wystraszyła się jej żółtej cery, zapadniętych, podkrążonych oczu. Matka oddychała ciężko, z trudem łapiąc oddech.
–– Widzisz, jakaś zaraza się do mnie przyczepiła i nie chce się odczepić. Boli mnie brzuch. Ale to minie. Jak się przegłodzę, to minie. Jak przyszło, to i odejdzie. Nie ma sensu nikomu tym kręcić głowy. Zresztą i tak rzygam dużo mniej, niż dwa dni temu. Codziennie jest lepiej. Tylko jakaś taka słaba jestem. –– zakończyła cichutko.
–– Mamo, a skąd masz brać siły, gdy się głodzisz? Powinnaś iść do lekarza. ––
–– Po co mi to? Nie ma mowy. Kto to widział, aby rzyganiem lekarzowi czas zabierać. –– odparła ze złością i cechującym ją uporem.
Upór Klary trwał i trwał. Gizela codziennie odwiedzała matkę. Codziennie bezskutecznie namawiała ją na zmianę decyzji. Po pewnym czasie, gdy wbrew woli matki wezwała pogotowie, okazało się, że już nikt nie jest w stanie nic dla niej zrobić.

* * *

Szła z Wojciechem i swoimi starszymi siostrami w kondukcie pogrzebowym za trumną matki, a w zasadzie za urną, zrobioną w kształcie małej, dębowej trumienki. Klara chciała być poddana kremacji, bo nie potrafiła wyobrazić sobie, że po śmierci stanie się stołówką dla stada robaków.
Uwieszona u ramienia ojca czuła się bezradna, jak małe skrzywdzone dziecko. Pod dłonią czuła ciepło ciała Wojciecha i zdawało się jej, że wyraźnie wyczuwa cichutko stukające serce. To dodało jej otuchy. Wtuliła się w bok ojca. Zaczerpnęła siłę i otuchę z silnego, mimo słusznego wieku, ramienia mężczyzny.
Przyklejona do ojca stała nad dołem, który miał od tej chwili na zawsze pozostać domem matki i w piersi czuła ciężką pustkę, a w głowie przerażenie i smutek. Nie mogła uwierzyć, że to małe, drewniane pudełko zawiera prochy jej ukochanej opiekuńczej Klary. Wydawało jej się, że śni jeden ze swoich koszmarnych snów, które od czasu do czasu nawiedzały ją nocą i pozostawiały rankiem osad ciężkiego, irracjonalnego niepokoju.
–– Gizelo, obudź się! –– krzyczała w myślach do siebie, szczypiąc palcami prawej dłoni, wnętrze lewej. Niestety koszmar trwał nadal. Gdy odprawiający obrzęd ksiądz rzucił na drewnianą urnę grudkę ziemi, ogarnęła ją fala gorzkiego płaczu i ze szlochem padła w ramiona ojca.
Odejście Klary, tak jeszcze młodej kobiety, całą rodzinę zszokowało. Wojciech trwał bardzo długo w stanie zaprzeczenia i udawał, że Klara nie odeszła naprawdę, ale gdzieś wyjechała, jak to często przez ostatnie lata robiła. Gizelę odejście Klary najpierw zezłościło. Uważała, że matka umarła tak wcześnie z własnej winy i głupoty. Zarobiła sobie na tę chorobę, bo mimo problemów trawiennych nie trzymała diety, paliła jak parowóz i nie dbała o siebie. Była też zbyt uległa i pożarł ją stres.
Gizela nagle zdała sobie sprawę, że teraz, gdy narozrabia, już nie będzie miała gdzie schować się przed całym światem. Będzie musiała radzić sobie z problemami sama. Już Klara nie obejmie jej jak małej dziewczynki i nie powie najbardziej krnąbrnej i niepokornej ze swoich córek; „ kochanie tak się nie robi, najpierw się myśli, a później działa. Z ludźmi trzeba postępować dyplomatycznie. Pokorne ciele dwie matki ssie”. I to ją najbardziej złościło, a być może i przerażało. Zresztą trudno jej było w tym momencie zidentyfikować składniki kotła pełnego wrzących uczuć, którym stało się jej wnętrze.


* * *


Gizela była bardzo zdziwiona, gdy po miesiącu ciszy i braku jakiegokolwiek porozumienia na linii ona – ojciec, właśnie ten nieugięty, rzadko przebaczający Wojciech stanął w drzwiach wynajętego maciupeńkiego mieszkanka córki. Przez ostatni czas mocno posiwiał, przygarbił się, schudł. Śmierć Klary zabrała mu dawną energię. Ulotniła się gdzieś pewna, wręcz wojskowa postawa. W drzwiach zobaczyła przygaszonego mężczyznę.
–– Długo zastanawiałem się, czy przekazać pakunek, który dla ciebie zostawiła matka –– powiedział i wyciągnął z torby karton przewiązany niebieską, wyblakłą wstążką.
–– Klara wymusiła na mnie obietnicę, abym tobie oddał jej pamiętniki. –– kontynuował, nie patrząc na zaskoczoną Gizelę.
–– Umierając, nie potrafiła sobie poradzić z tym, że nie opowiedziała ci prawdy o sobie. Byłem temu przeciwny. Prosiłem, aby tego nie robiła, bo komu dziś ta prawda jest potrzebna, ale uparła się. Wymusiła na mnie obietnicę, że przekażę tobie cząstkę jej życia. Teraz możesz z tym zrobić, co zechcesz. Już dłużej nie mogę udawać, że nie widzę kartonu stojącego w kącie pokoju. Co noc dręczą mnie koszmary. Dzisiaj w nocy śniła mi się twoja matka. Była taka, jak przed laty. Gdy przebudziłem się, podjąłem decyzję, że to ty zadecydujesz, czy zajrzeć w przeszłość. Masz do tego największe prawo. ––
Siwiejący mężczyzna ciężko usiadł na brzegu sofy. Zamyślił się.
–– Musimy ze sobą porozmawiać. To głupota, abyśmy nadal udawali, że jesteśmy sobie obcy, bo tak nie jest. To, że nie zawsze ze sobą zgadzaliśmy się, że nie chciałaś słuchać moich rad i postępowałaś po swojemu, to jeszcze nie tragedia. Klara mawiała, że każdy ma prawo do własnych błędów i uczenia się na nich. Ja z miłości chciałem ustrzec cię przed nimi. Po co cierpieć, gdy można iść prostą drogą? Po co sobie gmatwać życie? Ostatnia nasza kłótnia była głupia. –– Powiedział ze smutkiem Wojciech i prowadził dalej swój monolog, nie zważając na brak odpowiedzi ze strony córki.
–– Twoje siostry łatwiej poradziły sobie ze śmiercią matki, bo już nie są same. –– kontynuował –– Nawet Zuzia twardo stoi na nogach. Jedynie ty nadal nie masz pomysłu na swoje życie i od śmierci Klary nic się nie zmieniło. Ciągle za czymś gonisz, czegoś szukasz. Nie potrafię ciebie zrozumieć. Wszystkich swoich, pożal się Boże facetów pogoniłaś i co? Zresztą, jakbyś tego nie zrobiła, to i tak sami pouciekaliby. Jak myślisz dalej żyć? A twoja praca? To bezmyślne machanie piórem dla tanich szmatławców? Wszystko na wodzie patykiem pisane. Po co tyle lat nauki? ––
W Wojciechu zaczęły grać długo powstrzymywane emocje. Zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki, ale po chwili opanował się.
–– Gdy wreszcie zdecydowałaś się na studia prawnicze, odetchnąłem z ulgą. Pomyślałem sobie, że zrobisz coś konkretnego, co da tobie chleb. A ty, co? Zrezygnowałaś z aplikacji i przerzuciłaś się na jakieś durne studia podyplomowe. Co w przyszłości chcesz robić? Po co ci było tyle kucia przepisów. Zobacz, jak adwokaci zarabiają. Z pewnością nie tysiąc pięćset na miesiąc, jak teraz wyciągasz. Gdybym nie opłacał czynszu za twoje mieszkanie, to z tego, co zostałoby z tej marnej pensyjki, dawno umarłabyś z głodu! –– Ton głosu mężczyzny skoczył o oktawę wyżej.
–– Ty jak zwykle, najpierw z gałązką oliwną, a za chwilę łapiesz za nóż, aby mi dopieprzyć. Norma! Ja nie zamierzam robić tak, jak ty byś sobie życzył. Tańczyć, jak mi zagrasz! Mam w dupie twoje mądrości. Sam sobie tak żyj. Wara od mojego życia. Zapomniałeś, że już nie mam dwóch warkoczyków z kokardkami? Obudź się! Nie żyję po to, aby ciebie zadowalać. Myślę, że już wystarczy mi twojego domowego pruskiego drylu. Jak myślisz, dlaczego tak szybko wybyłam z chaty? Po prostu miałam dość tego twojego „ padnij, powstań, w dwuszeregu zbiórka, baczność!”. Wystarczy, że matka tak robiła całe życie. I co z tego miała? Cztery deski i garstkę piachu na odchodne! –– nie wytrzymała Gizela, choć obiecywała sobie w duchu, że tym razem nie da się sprowokować. Skoro ojciec pokonał swoją dumę i pierwszy do niej przyszedł, uszanuje to i wreszcie zakopie topór wojenny.
–– Zamknij się! Nie waż się tak mówić o matce! –– wysyczał Wojciech, ale nic więcej nie powiedział, ku wielkiemu zdziwieniu Gizeli. Poczerwieniał na twarzy. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Po chwili, uspokojony, kontynuował już normalnym tonem.
–– Niewiele wiesz o wielu sprawach w naszym życiu, więc może z pamiętnikami Klary, to jednak dobry pomysł. Poczytaj, przemyśl, a może później łatwiej będzie nam dogadać się. Nie wiem, co jest w zapiskach Klary, bo ich nie czytałem, skoro są przeznaczone dla ciebie. Z pewnością jednak poznasz nas lepiej. Może nasze błędy, ustrzegą cię przed kłopotami. Wiedz jednak, że bardzo cię kocham. I tego nic nie zmieni się. To cześć! Zajrzyj do mnie od czasu do czasu. Ja nie gryzę. A twoje siostry też skarżą się, że o nich zapominasz. Pamiętaj, że rodzina to coś najważniejszego na świecie. ––
Energicznie podniósł się z sofy i wyszedł, zostawiając zdziwioną Gizelę z pakunkiem w rękach.













Rozdział I Klara i Wojtek


–– Dziwny jest ten kraj. Pola, lasy, pagórki i oświetlone autostrady. –– pomyślała Gizela zamykając oczy. Była już zmęczona całodzienną podróżą. Noc poprzedzającą wylot do nieznanego kraju przewierciła się w pościeli. Nie spała, bijąc się z myślami. Nie była pewna, czy powinna lecieć. Chciała tego, ale równocześnie bała się podróży. Nie wiedziała, co przyniesie. Jednak musiała rozwikłać do końca tajemniczą zagadkę, która przewróciła jej życie do góry nogami. Jeszcze nie potrafiła zorientować się, co w ich rodzinie było prawdą, a co fałszem. Klamka zapadła, gdy zabukowała bilety.
W sobotę wczesnym rankiem wyskoczyła z łóżka. Po krótkim namyśle, bo na dłuższy nie miała czasu, do bagażu włożyła kolorowe zeszyty.
–– Będę miała czas na spokojne zastanowienie się. –– pomyślała, zawiązując adidasy. Najpierw musiała dostać się do Warszawy, a później długo czekała na lotnisku na połączenie do Luxemburga. Lot przebiegł spokojnie. Lotnisko w Luxemburgu było na obrzeżach miasta. Po odprawie i odebraniu bagaży cierpliwie czekała w holu, obserwując spieszących się podróżnych, czułe powitania i pożegnania. Czekała na mężczyznę, który miał odebrać ją z lotniska. Nie wiedziała, czego oczekiwać i jak się z nim porozumie.
–– Czy zna język angielski, a może rosyjski? –– zastanawiała się obserwując ludzi.
–– Mało prawdopodobne, aby mówił po polsku. ––
Nagle zauważyła niezbyt wysokiego, przeciętnej urody blondyna. Miał przy sobie zdjęcie i uważnie przyglądał się wszystkim pasażerom, a szczególnie kobietom.
–– Bonjour ! –– powiedział podchodząc do Gizeli.
–– Madmoiselle Gizel ? ––
–– Oui ! –– odpowiedziała dziewczyna, błogosławiąc w duszy matkę, która upierała się, aby córka uczyła się języka francuskiego. Niestety Gizela wytrwała jedynie rok, a później odmówiła chodzenia na dodatkowe lekcje. Zresztą popierał ją w tym Wojtek. Wobec takiej przewagi sił, matka wycofała się i już później nie nalegała. Obecnie w pamięci dziewczyny pozostało niewiele zwrotów. Przed wyjazdem nie miała wiele czasu na odświeżenie tych marnych wiadomości, ale zdanie, które wypowiedział mężczyzna, zrozumiała.
–– Francois ! –– Przedstawił się z uśmiechem i wyrzucił z siebie potok francuskich słów, opacznie myśląc, że Gizela doskonale zna język francuski.
–– Je kompra pa! –– przerwała mu wyszukanym w pamięci zwrotem, rozkładając ręce i ubierając twarz w nieśmiały, przepraszający uśmiech. Cała sytuacja, mimo iż nic w niej nie powinno Gizeli zaskoczyć, była żenująca.
–– Pardon! ––
Pokiwał ze zrozumieniem głową i schylił się po wielką walizkę. Drugą ręką pochwycił kuferek z kosmetykami, który stał obok i szybkim krokiem skierował się w stronę wyjścia. Gizela pozbierała porzucone siatki, w których przywiozła powitalne prezenty i podążyła w ślad za nim.
Samochód monotonnie kołysał. Szumiała klimatyzacja. Kierowca od czasu do czasu spoglądał na nią i uśmiechał się, ale nic nie mówił. Zamknęła oczy i pod powiekami pojawił się obraz jej pokoju. Siedziała na podłodze obok łóżka. Był wieczór. Lampka nocna oświetlała jej dłonie, które mocowały się z taśmami zabezpieczającymi pudełko przed otwarciem. W końcu dostała się do środka. Wnętrze zawierało parę różnokolorowych, wyblakłych, grubych zeszytów, pisanych ręką Klary. Wzięła do ręki pierwszy z nich. Na błękitnej okładce pysznił się piękny, kolorowy motyl. Był niezwykły. Przyglądając się jemu dokładniej, zauważyła, że przypominał trochę otwierający się do słońca, egzotyczny kwiat. Otwarła zeszyt. Pismo było szybkie, miejscami mało wyraźne. Kartki pożółkły, atrament wyblakł. Jedynie karty zapisane długopisem były wyraźniejsze. Wzruszyło ją pismo matki. Poczuła, że trzyma w ręku obraz jej życia, ułamki myśli. Nagle zza okładki wysunęła się różowa koperta, zaadresowana właśnie do niej. Trzęsącymi się rękami otwarła ją i ze wzruszeniem zaczęła czytać.


List do Gizeli

Kochana córeczko! Pewnie zdziwiona będziesz, że daję Tobie swój pamiętnik, a może nawet, że pisałam go. Przecież to takie trywialne i melodramatyczne. Tak dalekie ode mnie. A jednak nie zawsze człowiek jest taki, jaki się innym wydaje, szczególnie, jeśli chodzi o uczucia...
Po przeczytaniu moich zapisków dotyczących uczuć i myśli oraz relacji zdarzeń, które są moją subiektywną prawdą, zrozumiesz, dlaczego to zrobiłam. Trochę boję się Twojej oceny, ale ważniejsze w tej chwili jest, abyś poznała prawdę o mnie, moim życiu, a zarazem o Tobie.
Piszę pamiętnik od wielu lat. Teraz czasami wklejam w niego swoje myśli z dużo późniejszego okresu. To moja korekta, a zarazem uczuciowa interpretacja rzeczywistości. Zawsze miałam problemy z mówieniem. Dużo łatwiej było mi zebrać myśli i poukładać je na stronach zeszytu. Przyglądając się sobie, zarazem porządkowałam swoje wnętrze. Próbowałam rozsupłać węzły, w które czasem plątało się moje życie. Wygrzebując uczucia, czułam się, jakbym wykładała swoje skarby na biały obrus. Przez wiele lat chowałam je jak sroka świecidełka, do gniazda pamięci. Kolorowe szkiełka chwil, kręcące się w kalejdoskopie życia. Musiałam to zrobić. Teraz czas, abym przejrzała, co zgromadziłam przez wszystkie dnie, tygodnie, lata.
Kochanie, czuję się bardzo samotna. To paradoks, że żyjąc pomiędzy ludźmi, w rodzinie, właśnie pamiętnik staje się moim powiernikiem. Na siłę chcę wierzyć, że ma swoje papierowe serce i nie skarżę się w przestrzeń. W zasadzie to nawet nie jest skarga. To rozmowa z Klarą, siedzącą sobie gdzieś tam we mnie. Mówię do siebie, zwierzam się sobie i siebie o radę proszę. Co innego uczucia. Te, jak motyle łapię w siatkę pamięci i odkładam na półkę, gdzieś w zakamarkach mojego wnętrza. Może kiedyś wybuduję z nich przyszłość? Mam nadzieję, że nie będzie to jakaś katastroficzna budowla...Nie potrafię zrozumieć siebie. Nie wiem, dlaczego pełna jestem pytań, wątpliwości, obaw…Po tylu latach, po tylu doświadczeniach?
–– Więc, jak to z Tobą Klaro jest? Kim jesteś? –– zadaję sobie pytanie.
Szczerze mówiąc, to nawet nie bardzo wiem, jak powinnam na nie odpowiedzieć. A swoją drogą, czy nie jest to śmieszne i żałosne, że na tym etapie życia gubię się w rzeczywistości?
Z pewnością jestem żoną, matką, babcią… To moje życiowe role, ale kim jestem Ja, Klara? Czy, taka obdarta z ról, godna jestem bezwarunkowej miłości? Kto powinien mi na to pytanie dać odpowiedź? Sama nie potrafię. Dlaczego to takie trudne?
Gdy byłam bardzo młoda, moja mama nie uważała, aby temat uczuć był godny, aby poruszać go z córką. Dała mi jednak do zrozumienia, że „ to mężczyzna musi kochać kobietę”, a wtedy wszystko pasuje, bo ona się dostosuje i jest szczęśliwa. Jak jest odwrotnie, to tragedia murowana. Ja jednak jestem przekorna. Zawsze chciałam kochać. Może dlatego, że jak każda kobieta czekałam na tego jedynego, który zobaczy we mnie wszystkie cuda świata i zamieni się ze mną na serce? A może raczej nasze serca stopią się w jedno...Tak, wiem, że to naiwne i melodramatyczne. Bardziej pasuje do sentymentalnej pensjonarki, niż do kobiety, która lata młodości ma już za sobą. Jednak w sprawach uczuć zawsze byłam naiwna. Dlatego, gdy przyszła miłość, rzuciłam się w nią jak w rzekę. Zapomniałam o jednym istotnym szczególe, że nie mam karty pływackiej, więc wchłonęła mnie, porwała w wiry. Wiele lat nie czułam siebie… Teraz płynę coraz bardziej świadomie. Świat powoli zaczyna mieć kształty. Widzę sińce, rany, zadrapania. Teraz jestem jak drzewo wyrwane z korzeniami, które płynie i płynie ku wielkiemu morzu nieskończoności. Gdzieś tam w środku kołacze się serce. Tęskni za ziemią, w którą mogłoby zapuścić korzenie. Moje zielone serce chce na nowo poczuć twardość i żyzność gleby, wiatr pieszczący gałęzie. Chcę mocno wrosnąć w życie. Twardo stać na nogach i wypuszczać nowe pędy, decydując o ich ilości i miejscu. Nie chcę, aby ktoś decydował o tym, jak żyję i co mam czuć. Aby dyktował, czy mogę odczuwać żal, rozczarowanie, strach. Teraz wypełnia mnie wielki smutek. I wiem, że mam do niego prawo. Mam prawo do wahania się, co zrobić. Mam prawo do łez za taką miłością, jaką sobie wymarzyłam i jaką sama daję. Tak bardzo kochałam, że prawie sprzedałam duszę. Dlaczego? Przecież zgodziłam się na wyrwanie mnie z korzeniami i wrzucenie w rwący nurt. A jednak tęsknię za wiatrem, poranną rosą, słońcem, a nawet za deszczem, mrozem, śniegiem. Chcę wszystko przeżywać świadomie i intensywnie. Chcę, aby świat nie był tylko różnokolorowymi smugami, ale aby miał kształty. Myślałam, że miłość mnie wesprze, pomoże. Może istnieje gdzieś taka miłość. Może nie jest to tylko miłość do dzieci, rodziców, rodzeństwa...
Jestem w takim momencie życia, że wygodnie mi myśleć kategoriami mojej mamy. Teraz wiem, że rzeka jak to rzeka, nie zawsze potrafi być delikatna. Zdradziecko porywa, wyrywa, wiruje i nie daje szans. A czasem wylewa. No, chyba, że jest uregulowana, ale czy ktoś potrafi całkowicie uregulować rzekę? Nie chcę zgnić w jej nurtach i w końcu utonąć. Wiem, że trudno bez miłości, ale…Widać w bukiecie ślubnym dostałam same dmuchawce i wiatr lat powoli rozdmuchuje małe wiatraczki radości, czułości i bezpieczeństwa.
Z każdą zmarszczką, z każdą bezsenną nocą w przestrzeń niebytu odpływają małe łódeczki bliskości. Port moich ramion coraz bardziej pustoszeje. Stoję na krawędzi klifu. Pode mną kotłuje się wzburzona samotność, wyjąc jak potępieniec i próbując złapać mnie za stopy. To moja fala tsunami. Piętrzy się, budzi zgrozę. Czy dosięgnie mojego serca?...

Tu list urywał się. Jednak jego treść zaciekawiła Gizelę i zmusiła do sięgnięcia po zapiski pamiętnika.


Pamiętnik Klary, czerwiec 1973 r.

–– Mamo, czy mogę pójść na urodziny, do Aldony? ––Klara, pomimo, iż już parę lat pracowała, nie wyzbyła się dziecięcych nawyków i pytała matkę o zgodę na wyjście z domu. Annę to bardzo denerwowało.
–– Gdy byłaś nastolatką, to wymykałaś się po cichu, a ja umierałam z niepokoju. Teraz, gdy już nie musisz pytać o zgodę, to zamęczasz mnie tym „ mamo, czy mogę?”. Przestań, bo w końcu nie wytrzymam i usłyszysz parę nieprzyjemnych słów. Zawsze byłaś przewrotna! Pamiętasz, jak w wieku szesnastu lat pojechałaś z kolegami nad jezioro? Wszyscy po południu wrócili do domów, a ciebie nie było. Umieraliśmy z ojcem ze strachu. Przetrząsnęliśmy całą okolicę. Odwiedziliśmy wszystkie koleżanki. Już myśleliśmy, że się utopiłaś. A ty jakby nigdy nic wróciłaś przed północą. Byłaś roześmiana i zadowolona. Okazało się, że wstąpiłaś tylko na chwilę do znajomych, a potem…?Musiało mi wystarczyć twoje tłumaczenie, że zasiedziałaś się. Po prostu do głowy ci nie przyszło, że trzeba powiadomić rodziców, gdzie jesteś. Nie pomyślałaś, że możemy martwić się? Pamiętam, że umierałam ze strachu. Oczami wyobraźni widziałam ciebie martwą, spoczywającą gdzieś na dnie jeziora, albo porzuconą przez zboczeńca na skraju lasu. Przeżywałam wtedy gehennę. Nie chciałaś tego zrozumieć. Zawsze wszystko robisz na odwrót! ––
–– Mamo to nie byłam ja, a Lilka, która przebywała u nas na wakacjach. Przypomnij sobie, jak pomagałam wam jej szukać. Ale ty jak zwykle, musisz mi przypisywać wszystko, co złe. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego? ––
–– Bo uważam, że jesteś straszną egoistką! Teraz też zajmujesz się swoimi bazgrołami, zamiast przynieść mi ze sklepu piwo. Obiecałaś, że pójdziesz za chwilę, a już minęło dwie godziny. Wiesz doskonale, że bez piwa nie zakręcę włosów. ––
Uwaga matki wygoniła Klarę od sztalug, które od paru dni stały w jej pokoju. Ze złością pozbierała pędzle i włożyła do słoika. Zabrała się do systematycznego oczyszczania farby spomiędzy włosia. Jeszcze raz spojrzała na swoje dzieło. Podobały się jej różowo–białe pęki kwiatów jabłoni, których piękno próbowała wydobyć z pamięci i przenieść na karton. W zasadzie chciała zarejestrować swój nastrój sprzed paru tygodni, kiedy to jeszcze była do nieprzytomności zadurzona w Stefanie. Malując, przypominała sobie wewnętrzną lekkość, wzruszenie rozszalałą wiosną, jaskrawą zielenią i fajerwerkami kwiatów, które wybuchały wokół, z dnia na dzień coraz barwniej malując świat. Pociągnięcia pędzla pozwalały jej przywołać z pamięci uczucie, którego wtedy doświadczała każdego dnia. Wrażenie wzlatywania ponad horyzont, jakby była na wielkiej huśtawce, która unosiła ją coraz wyżej i wyżej ku błękitnemu niebu, białym obłokom, przypominającym do złudzenia wielkie, miękkie kule cukrowej waty. Patrząc na obraz, nie odnalazła w nim lekkości szczęśliwych dni i wspomnienia specyficznego drżenia serca. Zrobiło jej się smutno. Doświadczyła nagłego uczucia pustki i beznadziejności.
Przechodząc obok sklepowej witryny, przyjrzała się swojej sylwetce. Oględziny poprawiły humor.
–– Nawet nieźle! Spódnica leży doskonale. Dobrze, że schudłam. Ten szeroki pasek świetnie podkreśla wąską talię. –– stwierdziła w duchu.
–– Ale, dla kogo mam się stroić? Rozstałam się ze Stefanem. I dobrze! Był denerwujący! Zresztą, gdy się dowiedziałam, że mnie oszukał, to już nie miałam żadnych skrupułów. –– Podsumowała poprzedni związek.
Szybko załatwiła sprawunek i zaniosła matce.
–– Po co idę do Aldony? –– powtórzyła pytanie matki i w ramach wyjaśnienia dodała. –– Na prywatkę. Wiem, że powinnam przygotowywać się do egzaminu, kuć wiedzę, a nie trwonić czas. Wiem, co chcesz mi powiedzieć! –– stwierdziła z przekąsem, uprzedzając jej utyskiwania.
Z mocnym postanowieniem, że będzie tylko godzinkę, weszła do domu przyjaciółki. Już od progu wpadła w objęcia Aldony i dźwięków przeboju Beatlesów. Kochała ich. Wszystkich. Aldona była jej serdeczną przyjaciółką, od kiedy tylko zaczęły razem chodzić do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Nie przeszkadzało jej to, że były jak ogień i woda. Po prostu uzupełniały się i nigdy nie dochodziło pomiędzy nimi do żadnych sprzeczek. To właśnie Aldona zaraziła ją swoją miłością do zarośniętych, przystojnych, angielskich chłopców, którzy pięknie i głośno śpiewali. Poza tym wywoływali wyraz dezaprobaty na twarzach większości rodziców, również Anny i jej męża. To Klarze w zupełności wystarczyłoby, aby zachwycić się nową muzyką, nawet gdyby była dużo gorsza.
Postanowienie, aby nie trwonić czasu odleciało w przestrzeń, a ona bawiła się świetnie.
Pokój Aldony był mały i ciasny. Koleżanka dzieliła go z siostrą. Klara lubiła drobną Iwonkę, indywidualistkę, przypominającą jej szarą kocicę, zawsze chodzącą swoimi drogami. Nie była podobna do Aldony, pomimo iż siostry dzieliła niewielka różnica wieku i zazwyczaj miały wspólnych znajomych. Różniły się zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie.
Młodsza, jednak dużo poważniejsza niż przyjaciółka Iwona nie zwracała uwagi na liczne rzesze chłopców, przemieszczających się przez ich mieszkanie, jakby to był dworzec autobusowy. To bardziej oni byli zainteresowani szarooką szatynką, która bawiła się w ich towarzystwie, ale myślami błądziła całkiem gdzieś indziej. Tego wieczoru również. Fizycznie przebywała w swojej części pokoju, ale nieprzytomny wzrok mówił, że myślami była bardzo daleko.
Klara pomachała Iwonie. Jednak ta jej nie zauważyła. Nadal siedziała na swoim tapczanie i zawzięcie dogryzała ogryzek jabłka, nie zwracając uwagi na towarzystwo.
Pomieszczenie przedzielała meblościanka. W jednej części na wąskim jednoosobowym tapczanie, ściśnięci jak śledzie w beczce siedzieli chłopcy. Popijali kompot, do którego dolewali sobie po kryjomu wódkę. Rodzice Aldony oficjalnie nie zgadzali się na picie alkoholu, ale starali się nie zauważać podchmielonego towarzystwa córki. Dziewczyny podrygiwały obok stołu, tęsknie spoglądając w stronę chłopców. W kącie samotnie, przestępując z nogi na nogę, tańczyły dwie pary. Jakiś chudy dryblas kiwał się z małą, grubiutką, nieładną dziewczyną, wtulona w niego i wpatrzoną w schyloną nisko głowę chłopaka. Starał się objąć jej wystające pośladki, a ona uparcie przesuwała mu dłonie w stronę pasa. Klara popatrzyła na nich z politowaniem, zastanawiając się, jak małe trzeba mieć powodzenie i nisko upaść, aby godzić się na taką mordęgę.
Pokój był zatłoczony. Aldona była bardzo lubiana przez kolegów, a prywatki u niej witane były z dużym entuzjazmem. Przyjaciółka Klary była wysoka i zgrabna. Na chłopców działała jak magnes i zawsze przy swoim boku miała jakiegoś „ absztyfikanta”, jak to mówiła Anna, która nie była zachwycona faktem, że Klara właśnie Aldonę zalicza do grona swoich najlepszych koleżanek.
Po paru godzinach Klara miała dość ckliwych melodii, wolnych kawałków, przy których chłopcy przyklejali się do jej ciała. Czuła ich pot, gorąco buchające od opalonych ramion, wypukłości erotycznych miejsc i krępowała ją ta zbytnia bliskość. Do żadnego z nich nie czuła pociągu fizycznego. Nie rozumiała, o czym opowiadały koleżanki, gdy historia dochodziła do momentu” miękkich kolan”. Usiadła w kącie, na tapczanie, który niedawno opuściła Iwona i zapaliła papierosa. Popijała kompot. Znudzona patrzyła na snujące się w tanecznych objęciach pary. Nagle przysiadł się do niej Wojtek. Znała go z widzenia. Przechodził często pod oknami ich domu. Był wysoki, ale nie należał do chłopców, za którymi” panny pędzą sznurem”.
–– Daj zapalić. –– poprosił.
––Widzę, że nie masz humoru. Nie lubisz się bawić? Myślałem, że lubisz tańczyć. Widziałem cię na występach zespołu ludowego.Może tylko tańczysz kujawiaka albo oberka? ––
Wojtek wstał i podszedł do okna. Odsunął firankę i strzepnął popiół za parapet.
–– Aldona, nie masz czasem płyty z folklorem, bo goście ci się nudzą? –– krzyknął w stronę gospodyni.
–– Aleś wymyślił! –– Aldona nie była w humorze. Wychodziła z Bogdanem do przedpokoju. Oboje byli zdenerwowani.
Klara wstała. Za oknem było ciemno. Dawno minęła dwudziesta druga. Pomyślała, że jeszcze się trochę pouczy. Ulotniła się po angielsku, nie chcąc narażać się na szukanie wykrętów i przekomarzanie z towarzystwem, które już miało lekko w czubie, bo „ pękło parę butelek”. Aldona nie zatrzymywała jej. Zajęta była w kuchni rozmową z Bogdanem. Klara wiedziała o tym, co przyjaciółka zamierzała zakomunikować swojemu chłopakowi i zadziwiona była, że wybrała tak niefortunny moment.
–– Nie mówi się mężczyźnie o tym, że zostanie ojcem dziecka w przerwie pomiędzy tańcem przy dźwiękach longplaya Beatlesów, a Niemena. –– pomyślała z przekąsem.
Czy tak właśnie myślała? Tydzień temu broniła jak lwica swojego poglądu na temat miłości, wierności, seksu. Bardzo chciała być postępowa. Podobało jej się hasło rewolucji seksualnej, która dawała możliwość walki z pruderią. Stawiała na jednej płaszczyźnie kobiety i mężczyzn, ale nie mogła pogodzić się na odzieranie najpiękniejszego ludzkiego uczucia z osłony romantyzmu. Nie potrafiła wyobrazić sobie seksualnych kontaktów z kimś, kogo się nie kocha. Szła wolno w stronę domu. Gonił ją zapach ostatnich przekwitających bzów. Powietrze było ciepłe i aromatyczne. Od czasu do czasu czuła na odkrytych łydkach powiew zimna, jakby wpadała w chłodną niszę, ale za moment znowu otulało ją ciepło.
–– Poczekaj, co tak gnasz! –– usłyszała głos Wojtka i za chwilę poczuła, że obejmują ją mocne ramiona. Pochyliła się do przodu i oswobodziła z niechcianego, czułego gestu.
–– Idę do domu. Muszę kuć. –– odpowiedziała, chcąc pozbyć się towarzystwa.
–– Ale jesteś dzika! –– zauważył z przekąsem Wojtek.
–– Ja tu gnam za tobą, mało nóg nie połamię, a ty mnie zbywasz. Podkujesz jutro, dziś za piękny wieczór. Chodź na spacer. Pokażę ci moje miejsce. Chodź tędy. ––
Mężczyzna ujął ją za rękę i nagle poczuła, jak bardzo ciepłe ma dłonie. Mocne i gorące. Wydało jej się, że to ciepło udziela się jej palcom i przepływa aż do łokcia. Posłusznie dała się poprowadzić wąską dróżką, pomiędzy szpalerem lip. Lekki wietrzyk kołysał lampy, rozwieszone pomiędzy koronami drzew. Na kostkach bruku migały cienie liści, konarów. Szli w oświetlonym zielenią szpalerze, a nad ich głowami krążyły z metalicznym szumem, zwabione do światła chrabąszcze. Nagle powiał mocniejszy wiatr i z drzewa oderwał się przywiędły liść z kawałkiem cienkiej gałązki. Jak zielony szybowiec wylądował na głowie Klary.Wplątał się w jej miedziane włosy. Wystraszyła się, że to chrabąszcz. Potrząsnęła czupryną, aby go strącić.
–– Poczekaj, zaraz ci go wyciągnę. –– Wojciech zatrzymał się. Był dużo wyższy od Klary. Z łatwością odgarnął pęk włosów i uwolnił intruza. Stali pod lampą. Klara potrząsnęła grzywką i spojrzała w górę. Chłopiec stał z podniesioną ręką, z której zdmuchiwał listek. Na moment spuścił wzrok. Miał błękitne, ciepłe oczy i szeroki uśmiech. Patrzył na Klarę tak, jak nikt dotąd.


Lipiec 1973 rok

Dzień był wyjątkowo gorący. Wojtek siedział w fotelu, a Klara wraz z książkami rozłożyła się na dywanie i oparła plecy o bok tapczanu. Otwarte okna wpuszczały do pokoju tępy szum miejskiej ulicy, nabrzmiały zapachem spalin i kurzu. Słuchali muzyki, bo Wojtek pożyczył od Grzegorza nowy longplay Rolling Stonesów, a trochę uczyli się. Każde z nich miało swoje powody, aby jeszcze trochę pozaglądać w książki, chociaż były wakacje. Klara we wrześniu zdawała egzamin wstępny na wymarzony kierunek studiów, a Wojtek zawalił sesję i miał egzamin poprawkowy.
Od pamiętnego, wieczornego spaceru spotykali się dosyć często. Wojtek, gdy tylko mógł, wpadał do Klary. Za każdym razem udawał, że jest to czysty przypadek. Rozmawiali, uczyli się i poznawali bliżej. Klara dziwnie czuła się w towarzystwie chłopaka. Opanowywał ją jakiś nieokreślony niepokój i nie potrafiła zdecydować, co jest jego źródłem. Chłopak wyraźnie ją denerwował, ale gdy parę dni nie pojawiał się, czuła brak jego śmiechu, uwag, obecności. Tak, jakby nagle zniknął z jej pokoju ulubiony fotel, który nie był wprawdzie zbyt piękny, ale lubiła z książką w ręku zagłębiać się w jego wnętrze, bo był wygodny. Poza tym tak dobrze pasował do pustego kąta pod oknem.
Dzisiaj też bardzo ucieszyła się, gdy Wojtek przyszedł, przynosząc książkę, której od dawna szukała w bibliotekach. Chłopak wiedział, jak bardzo jej na niej zależy i zadał sobie wiele trudu, aby ją zdobyć.
Przerzucając kartki, spod grzywki przyglądała się Wojtkowi. Trzymał w ręce notatnik, a na kolanach dwa podręczniki. Wyraźnie coś sprawdzał, liczył. Jego czoło było pocięte krzywymi liniami zmarszczek, jak wzburzone morze. Oczy co jakiś czas rzucały pioruny w stronę nieszczęsnego notatnika. Widać nie radził sobie z obliczeniami. Kosmyk niesfornych włosów spadał mu na czoło. Odgarniał go z niecierpliwością i nieukrywanym rozdrażnieniem. W pewnej chwili rozpiął koszulę i zobaczyła na piersi chłopca kępę ciemnych włosów. Widok ich niespodziewanie ją zażenował. Nastrój w jednej chwili zrobił się bardzo intymny. Poczuła, że pokój skurczył się do wielkości chusteczki do nosa. Wydawało jej się, że powietrze jest ciężkie, naładowane elektrycznymi ładunkami. Nie wytrzymała napięcia. Wstała, zrzucając z kolan książkę.
–– Przyniosę coś do picia. Jest bardzo gorąco. Pewnie będzie burza. –– powiedziała drżącym głosem, uciekając do kuchni.
–– Co ty wyprawiasz idiotko?! –– upominała siebie i nie potrafiła zrozumieć, skąd się wziął ten dziwny wstyd, który ją ogarnął. Na dnie wstydu było coś jeszcze, ale nie potrafiła określić, co. Długą chwilę siedziała przy kuchennym stole, delektując się chłodem cienia, rzucanego przez sad, wchodzący prawie w okna.
–– Ty tchórzu, ty głupi dzieciaku. Masz w tej chwili wracać do pokoju, jakby nic się nie stało, bo przecież tak jest. Coś zaczynasz sobie roić w tej durnowatej, zakutej pale. Więc skończ z tym i nie graj roli „ trzpiotki––idiotki” –– strofowała siebie.
Nalała do szklanek wody i weszła z powrotem do pokoju.
–– Już długo kiblujemy przy tej nauce. Ucz się dziecko ucz, bo nauka to potęgi klucz. A jak zdobędziesz dużo kluczy, to klucznikiem zostaniesz. –– zażartował Wojtek i duszkiem wypił wodę.
–– Słuchaj dzieweczko, ona nie słucha! –– Roześmiał się i chwycił Klarę za rękę.
–– Chodźmy nad wodę. Połazimy trochę. Świeże powietrze dobrze nam zrobi. ––
Całe popołudnie spacerowali po parku. Dziwne uczucie, które opanowało Klarę, rozwiało się na wietrze przepojonym zapachem świeżo ściętej trawy. Myśli rozleniwiły się i z rzadka tylko przepływały przez głowę dziewczyny.
Nie chciało się im wracać do nauki i gorących murów. Późnym popołudniem, gdy szli wzdłuż rzeki, odkryli mały domek, ukryty w krzewach. Stał nad brzegiem wąskiego strumyka, wpadającego do rzeki. Był opuszczony. Stare, na wpół zmurszałe okiennice zwisały smętnie, każda w innej pozycji. Po ogrodzeniu pozostało jedno, zniszczone przęsło płotu. Usiedli w gęstej trawie. Oparci plecami o przęsło ogrodzenia, patrzyli na chylące się ku zachodowi słońce. Przygasało i zaczynało nabierać karminowej barwy. Co chwilę jego tarczę zasłaniały ciemne obłoki. Zerwał się wiatr. Klara poczuła zdenerwowanie. Gdy zimny powiew bezlitośnie smagnął jej gołe ramiona, wzdrygnęła się.
–– Chodźmy, jest mi chłodno. –– powiedziała, wstając z trawy.
–– Szkoda, że nie mam żadnego swetra.–– Wojtek też podniósł się.
–– Chodź, ogrzeję cię ramieniem. ––
Klara poczuła gorące ramię, które objęło jej plecy. Podniosła wzrok i w tym momencie usta jej ogarnęło ciepło niepewnego pocałunku. W pierwszej chwili chciała szarpnąć się do tyłu, ale delikatność chłopca ją rozbroiła. Poczuła wzruszenie. Lekko rozchyliła usta.
Objętych, całujących się do utraty tchu, zastała wieczorna rosa. Klara na twarzy miała delikatny uśmiech i wyraz rozmarzenia. Wojtek patrzył na nią nieprzytomnym, czułym wzrokiem.

Gizela doszła do końca strony, ale pomiędzy kartkami pamiętnika tkwiła luźna różowa kartka z pismem Klary. Zaciekawiona wyciągnęła ją i zaczęła czytać.


Zapiski, luty 2000r.

Przez trzy miesiące jakoś było. Ani dobrze, ani źle. Określiłabym temperaturę naszych relacji, jako ledwie letnią. Ale już od długiego czasu wiedziałam, że to tylko kolejny przeciętny okres w naszym zwariowanym cyklu. I nie myliłam się. Od paru dni obserwowałam napływające ciemne chmury. Najpierw były to mini obłoczki pod tytułem; „ mam zły humor”. Z czasem atmosfera zgęstniała, a czarne chmury zakryły całe niebo. Z doświadczenia wiem, że takie chmury mogą jedynie przynieść burzę. Zaczęłam, więc jej wypatrywać. Wolę o burzy wiedzieć wcześniej, aby mnie nie zaskoczyła. Ale jak zwykle dałam się podejść! Zaczęło się od głupich pytań doprawionych odrobiną ironii.
–– Czy ty jesteś głupia, czy totalnie mnie olewasz?! –– zagrzmiało od horyzontu. Potem była seria podobnych pytań. Kropla po kropli, aż lunęło! Strugi odbijały się echem złowrogich pytań.
Jak mogę nie słuchać? Jak mogę inaczej robić, niż tego chce pan i władca? No właśnie! Jak? Jak? Jak?!! I rozszalała się burza. Z pewnością nie byłam w niej piorunochronem, ani oliwą na wzburzonym morzu. Nie tym razem! Coś we mnie trzasnęło i dało siły, aby stawić czoła. Gdy emocje opadły i jak zwykle skorzystałam z wentyla bezpieczeństwa, czyli wyryczałam się do woli, powiedziałam do siebie.
–– A jednak mogę inaczej zrobić, niż się po mnie oczekuje i zrobię to! ––
–– Brawo, jesteś dzielną wojowniczką. Tylko, dlaczego dopiero teraz, po tylu latach? –– pochwaliłam siebie, a za razem zganiłam. Postanowiłam zastanowić się nad sobą, ale nie bardzo wiedziałam, z której strony ruszyć problem. Byłam w środku jakiegoś ogromnego, gordyjskiego węzła! Ani początku, ani końca, tylko ból, smutek, żal i beznadzieja! Uchwyciłam się tego, co miałam pod ręką. Ociupinka samoświadomości pomogła mi.
–– Moja siła w analizowaniu uczuć. –– pomyślałam i zaczęłam analizować. Wróciłam do minionego okresu i spróbowałam przyjrzeć się naszemu życiu, jakbym siedziała na teatralnej widowni i oglądała spektakl z nami w rolach głównych. W naszym życiu często były nerwy z błahego powodu. I chwała, że czasem potrafiłam nie wchodzić w konflikty. Przecież już dawno opracowałam sobie strategię postępowania z mężem. Wzięłam ją z księgi mądrości moich dwóch babek. Była sednem obu z nich. Każda z moich babek na swój sposób stosowała swoją politykę, aby nie podnosić rzuconej jej przez męża rękawicy i trwać w związku. Moje babki były tak różne. Inne były też ich powody zawarcia małżeństwa.
Babka Adela była kobietą światłą, która bardzo późno wstąpiła w związek małżeński. W zasadzie chyba nie bardzo chciała tego, bo była samodzielna, wolna i bała się, że małżeństwo tę wolność zabierze. Jednak zakochała się. Wybranek był w niej zadurzony do tego stopnia, że sam zorganizował całą uroczystość. Babce pozostało jedynie pogodzenie się z losem i odpowiedzenie „ tak”, na sakramentalne pytanie, czy chce go za męża. Potem okazało się, że małżonek jest człowiekiem energicznym, krewkim. To zaskoczyło Adelę, bo była przekonana, że świata poza nią nie widzi i we wszystkim będzie jej ustępował. Małżonek kochał Adelę, ale serce miał dość przestronne i znalazło się w nim miejsce dla paru flam. Całą swoją mądrość Adela musiała skierować na zorganizowanie sobie strategii postępowania z mężem, aby ich stadło z powodu jakiegoś drobiazgu lub kolejnej dodatkowej „ukochanej”, nie rozpadło się. Miłość ich przetrwała dzięki strategii „ pokorne ciele dwie matki ssie.” A Adela dzięki temu zachowała dużo wolności i niezależności. Często stawiała na swoim, bo mąż miał miękkie, czułe serce. Byleby w odpowiednim momencie za bardzo go nie naciskała i nie wchodziła w oczy w chwili wściekłości. Przez wiele lat po śmierci ukochanego tęskniła za nim i odrzucała wszelkie inne możliwości wyjścia za mąż.
Babcia Felicja z kolei wyszła za mąż bardzo młodo. Ojciec szybko pozbył się jej z domu, dając jej duże wiano. Była jedną z paru córek w wieloosobowej rodzinie. Ochoczo została wydana za jurnego parobka przez zapobiegliwą macochę, która jak kukułka wyrzucała z domu nie swoje dzieci. Parobek miał prawie dwa metry wysokości, był szeroki w barach. Zrobił dobry interes na tym małżeństwie i w szybkim czasie stał się pierwszym gospodarzem we wsi. Nie myślał o takich bzdurach, jak miłość. Teraz to on mógł rządzić, a żona stała się tanią siłą roboczą. Była też świetnym „ chłopcem do bicia”, na którym mógł wyładowywać swoje frustracje i to w sensie dosłownym. Gonił Felicję do pracy, nawet wtedy, gdy urodziła mu pierwsze dziecko. Były żniwa i brakowało rąk do pracy. Nie uznał porodu za odpowiedni powód, aby rezygnować z pracy na polu.
Felicja przetrwała dzięki uległości i wewnętrznemu uporowi. Na złość mężowi zapadła się w swój świat, odizolowując od rzeczywistości chorobą psychiczną. Zmarła, jako osoba zamężna. Ostatnie spojrzenie w stronę męża miało w sobie tak wielki ładunek nienawiści, że gdyby była wiedźmą, małżonek padłby od razu trupem.
A ja? Co jest z moją strategią? Czy bardziej jestem podobna do babci Adeli, czy Felicji? Analizuję, jak to ze mną jest i nie potrafię odpowiedzieć…
Dziś rano pisałam z pamięci przepis na soliankę –– po angielsku. Oczywiście robiłam to jak „Kali mówić po polsku”. Przecież nie znam dobrze języka angielskiego. Nie moja wina, że w podstawówce uczyli mnie tylko rosyjskiego, a później z językami też było tak, że „ pożal się Boże”.. I tak sporo nauczyłam się całkiem sama. Mądrala, z tego Wojtka. Zrzucił na mnie obowiązek wysłania przepisu, bo Dafne, która mieszka w dalekiej Szkocji. Zachciało jej się egzotycznej zupy, a on nie miał czasu na „takie bzdury”, jak przepis. Lubię niedawno poznaną przez nas Dafne, więc nie chciałam jej zawieść. Co mi szkodzi, aby skosztowała sobie pysznej zupki?
Potem Wojciech chciał, abym dodatkowo przesłała Dafne zdjęcia z jego ostatnich urodzin. Chciałam, ale nie potrafiłam znaleźć, gdzie są. Były na jego części komputera. Nie potrafiłam dołączyć do swojego e-maila, który miałam na swojej części. Zresztą on też nie potrafił tego zrobić. Przyszedł kolega Wojtka, Julian. Niby spec, a nie mógł nam pomóc. Zadzwoniliśmy do Bartka. Krok po kroku i dało się wysłać z jego części komputera do mojej. I tak nic to nie dało. Po prostu zdjęcia nie dotarły do mojej skrzynki. Całkiem niepotrzebnie powiedziałam o tym Wojtkowi, bo znowu się wkurzył.
–– Ile razy mam powtarzać, abyś słuchała, co się do ciebie mówi? Ale nie, ty zawsze po swojemu, zawsze wiesz lepiej! Jak każda głupia baba! Jakbym ja przesyłał, to by z pewnością doszły! –– stwierdził ze złością.
–– No to czemu tego nie zrobiłeś? –– zapytałam niewinnie.
Pomyślałam, że łatwiej będzie wysłać list do Dafne z jego części komputera. Próbowałam to zrobić, ale znowu fotografie się gdzieś zapodziały i nie potrafiłam ich znaleźć...No i klapa! Tu gotuję obiad, tu nerwy puszczają Wojtkowi. Atmosfera taka, że burza z piorunami, to przy tym małe miki! Pogubiłam się w tym wszystkim, wkurzyłam. W końcu mam swoje lata i nie jestem jednym z dzisiejszych dzieciaków, które będąc jeszcze w śpiochach, swobodnie serfują po internecie.
–– Smolę wysyłanie. –– stwierdziłam z udawanym stoickim spokojem. Boże, ale się podziało! Krzyk !!! Wrzask!!! A po obiedzie komentarz Wojtka.
–– Właśnie taka jesteś! Mówisz o tym, że nikomu racja nie jest potrzebna, a sama nie słuchasz innych i stawiasz na swoim. Innym robisz tym krzywdę. Jesteś potworem! ––
–– Ha, ha , ha. Jestem potworem, bo nie słuchałam i nie wysłałam maila.?!! A w ogóle co to za głupie wywody. Czy aby ten, co je mówi, jest osobą zdrową psychicznie? — pomyślałam z przekąsem, ale już w gardle urosła mi kula wielkości piłeczki golfowej. O mało się nie udusiłam.
–– A w ogóle to nie patrzysz do lustra! –– Wojtek, jak zwykle na zakończenie kłótni, rzucił koronną złośliwością.
–– Znam te jego docinki, jak z dowcipu„ a u was to murzynów biją”! –– pomyślałam i już wiedziałam, co będzie dalej. I nie myliłam się.
–– To twoja wina, że się starzejesz. Jakbyś dbała, to bym miał piękną żonę! –– usłyszałam.
–– Gówno byś miał! Jakbyś był lepszy, to nie miałabym dołów i dawno dałabym sobie radę ze sobą. –– powiedziałam z płaczem na końcu nosa.
–– Moja uroda jest neurotyczna. Tak ciebie karzę za podłość. Nie potrafię inaczej, więc odbieram szansę na posiadanie ładnej żony! –– pomyślałam ze złością.
W tym momencie dotarła do mnie cała, goła prawda.
–– To jest bez sensu. Co ja robię?! –– Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, co się tak naprawdę we mnie dzieje.
Gdzieś w zakamarkach mojego JA siedzi sobie mała Klarcia. Jest sama. Jest smutna. Dużo tego smutku. Brakło miłości dla niej. Stara się zarobić na uczucie. Bardzo się stara, ale nie jest aniołem, a z krwi i kości człowiekiem. Nie zawsze potrafi być idealna. A myśli, że na nieidealną nie ma miejsca w sercach maluczkich, czyli Wojtka. Z tego, co myśli o sobie, zrodziła się wściekłość. Nie wie na kogo! Może na tych, co nie chcą kochać za darmo, a może na siebie, że za słabo się stara? Więc wymyśliła sobie karę. Nie zasługuje na to, aby być piękną. Dokopie sobie, ale też dokopie wszystkim, co w jej miłość wycierają zabłocone buty. To taka autoagresja. Destrukcja. Samobójstwo na raty…
Właśnie uświadomiłam sobie zasadę, którą przemyciłam do swojego życia. Chyba wzięłam ją od mojej babki Felicji . Po trochę „na miłość trzeba zasłużyć”. Nie jest dana ot tak sobie, za to, że się jest. Miłość w jakiejś części to akceptacja naszych wad, naszych pragnień, naszych możliwości, naszych ułomności, a nie tylko zalet, uzdolnień. Jednak tylko w ten sposób się z nią zgadzam. Gdy dam sobie założyć, jak babcia Felicja sznurki na ręce, nogi, to zostanie mi jedynie rola kukiełki w małżeńskim teatrze. A wtedy trzeba będzie brać nogi za pas i uciekać. Ale czy można uciekać ze spętanymi nogami i rękami?
Felicja uciekła w chorobę psychiczną. I trochę racji ma mama Anna, mówiąc, że bardzo ważne jest, aby mężczyzna kochał kobietę.

Gizela zamyśliła się nad stanem ducha matki, w chwili, gdy kreśliła zapiski. Jednak nie chciała w tym momencie analizować
zapisków. Bardziej ciekawiły ją strony pamiętnika.


Pamiętnik Klary , rok 1974.



Październik był ciepły i bardzo kolorowy. Klara lubiła wracać do domu piechotą. Wysiadała tuż za mostem i wolno posuwała się w stronę stancji, klucząc małymi uliczkami. Przystawała pod kasztanami i wybierała z trawy ciepłe, rude, cieniowane kule. Sentymentalnie błyszczały w jej dłoni, jakby były żywym świadectwem wspomnienia o wiośnie, lecie, miłości… Najładniejsze wkładała do kieszeni, aby po przyjściu do mieszkania, wyłożyć na okiennym parapecie. Miała ich już niezły zapas. Dwa najokazalsze nosiła w kieszeni żakietu. Miały przynosić szczęście i wysyłać do jej ciała pozytywne bioprądy.
Od końca września czuła się bardzo samotna. Pomimo, iż miała wielu przyjaciół, a jedna z przyjaciółek była sublokatorką w ich wynajętym pokoju, nie mogła się pozbyć wrażenia, że jest sama jak palec. Przez wakacje przyzwyczaiła się do towarzystwa Wojtka, jego dowcipnych wypowiedzi, delikatnych pocałunków, które rozpalały usta i wprawiały całe ciało w dziwny, nieznany dotąd stan. Nagle zaczęło jej zależeć na tym, aby włosy miękko układały się wokół głowy i błyszczącą kaskadą spadały po drobnych ramionach na plecy, aby skóra miała kwiatowy zapach. Z upartością muła zaczęła wyszukiwać w drogeriach coraz to nowe szampony i lawendowe mydła. Odkryła też perfumy o zapachu jaśminu. Były trochę mocne, ale niezbyt trwałe i po kilkunastu minutach pozostawała jedynie ciepła, gorąca nuta zapachu, przypominającego jej ostatnie pocałunki nad brzegiem rzeki.
Co drugi piątek, po ostatnich zajęciach pędziła na dworzec kolejowy i jechała do domu. Tam czekała na telefon, który przynosił niski, miękki, tęskny głos.
–– Czy to ty? Nie wierzę, że ciebie słyszę. Tak czekałem, aby znowu pogadać z kimś sensownym. Dawno temu przyjechałaś? Może urwalibyśmy się do parku? —
–– Fajnie, że już jesteś. –– mówiła lekko, udając, że to nic. Po prostu cieszy się, że przyjechał, bo miło jest spotkać się z kolegą, którego dwa tygodnie nie widziała.
–– Strasznie nudzę się i chętnie wyrwę się od rodziny, bo zagłaszczą na śmierć, jakby człowieka nie widzieli nie dwa tygodnie, ale dwa lata. ––
–– To, co? Tam gdzie w lecie? ––
–– Nie, czekaj na ławce. Pójdziemy od razu do parku. ––
Odwlekała moment napływu wspomnień o ostatnich pocałunkach, które kończyły się na szyi i sygnalizowały, że coś dziwnego zaczyna się między nimi dziać. Potem wskakiwała w nowe spodnie i kropiła jaśminem dolinkę za każdą z usznych małżowin. Wybiegała z domu, po drodze nerwowo zapinając żakiet. Szli obok siebie, ukradkiem zerkając na swoje twarze, tropiąc, czy po drugim widać dwutygodniową tęsknotę. W parku szeleściły liście. Co chwilę przypadali do starannie zgrabionych, wielkich piramid zeschłego złota i obsypywali się nim, jak niesforne dzieci. Tak zagłębiali się w alejki rzadko odwiedzane przez spacerowiczów. Tam, na ławeczce ukrytej za okazałym pniem dębu, padali sobie w objęcia i sondowali swoje usta, jakby pocałunki były miernikiem tęsknoty.


Rok 1975, lato.

Pojechała z Wojtkiem w góry. Nie byli sami, bo towarzyszyła im cała grupa kolegów i koleżanek z uczelni. Jechali na tzw. wariata. Nie mieli zarezerwowanych pokoi, nie wiedzieli jeszcze gdzie wylądują. Znali jedynie region, bo bywali tutaj na studenckich rajdach. Postanowili, że tym razem pojadą na dłużej. Na krótkie wakacje. Wysiedli na małej stacyjce, za Lądkiem Zdrojem i po prostu poszli wąską dróżką przed siebie, w stronę zielonych kop gór, widniejących przed nimi. Powietrze miało zapach siana i świeżych kwiatów.
Dróżka była kamienista. Szli i szli, aż doszli do rozwidlenia dróg. Stał tu drewniany, stary drogowskaz. Spodobała im się nazwa” Brzózki”, więc skręcili właśnie w tę stronę. Okazało się, że do wioski było jeszcze pięć kilometrów. Gdy zmęczeni dźwiganiem tobołów dotarli do „ Brzózek”, oczom ich ukazała się niewielka mieścinka z kościołem i szkołą oraz kilkunastoma domami. Wyglądała sielsko. Zapadał wieczór, więc postanowili rozglądnąć się za noclegiem. W jednej z chałup, gdzie zgodzono się ich przyjąć, zmieściła się tylko część grupy. Klara z Wojtkiem oraz Ula z Jankiem poszli do drugiej, małej chatki. Otworzyła im siwa, gładko uczesana, starannie ubrana kobieta. Nie pasowała do wiejskiego krajobrazu. Ubrana była w jedwabną bluzkę, zapiętą na rząd perłowych guziczków. Widok tak nie przystawał do wielkości chaty, jej stanu, że stanęli zadziwieni i początkowo nie potrafili wykrztusić ani słowa.
–– No, wejdźcie, gość w dom, bóg w dom. –– przywitała ich z uśmiechem, który rozjaśnił i odmłodził całą twarz.
–– Z pewnością szukacie noclegu, bo co możecie robić w tym miejscu, o tej porze? Mam dwa pokoiki na poddaszu. W zasadzie jeden pokoik, a w drugim jest graciarnia i magazynek, ale wystarczy trochę poukładać i możecie przespać się. Pokażę! Pani Wiktoria podreptała po wąskich schodach na pierwsze piętro.
–– Tu mogą przenocować panienki. –– wskazała pomalowane na niebiesko drzwi.
–– A tu znajdzie się miejsce dla panów. –– Przekręciła wielki, metalowy klucz i ich oczom ukazał się niewielki, bielony pokoik. U powały wisiały różnobarwne bukiety ziół. W kącie stała maszyna do szycia, a w wielkim koszu, stojącym na staromodnej etażerce, stos przygotowanej do prasowania, wypranej i wysuszonej bielizny.
Przez otwarte drzwi starej szafy, która zamiast jednej nogi, podparta była dwoma cegłami, widać było półki, na których stały liczne słoiki z przetworami. Na starym, szerokim łóżku porozrzucane były wykroje i magazyny z modą.
–– Uprzątniemy ten bałagan i możecie przenocować. Pościel czysta, bo niedawno przebierałam po gościach weselnych. –– dodała.
–– Córka wójta wychodziła za mąż i nie mieli gdzie gości przenocować, to każdy, jak mógł, wziął do siebie po parę osób, bo weselisko było jak się patrzy. Na ponad sto osób. Młodzi spali po stodołach, ale starzy wygodniejsi. Bo większość była z miasta. Tak jak i wy. –– wyjaśniła.
Pani Wiktoria sprawnie zbierała porozrzucane gazety, opowiadając szczegóły niedawnego wesela.
Zostali tu parę dni. Chodzili na wycieczki, zwiedzali jaskinie, palili ogniska, śpiewali. Klara coraz częściej siedziała przy ognisku przytulona do Wojtka. Razem śmiali się, razem śpiewali, a potem długo patrzyli sobie w oczy. Noclegi nie były drogie, a i gospodarze chętnie sprzedawali młodym nabiał i jarzyny. Postanowili wyjechać dopiero w piątek. Niestety w czwartek, gdy wracali z wycieczki, lunął deszcz. Klara przemokła, a w piątek rano obudził ją ostry ból gardła i dreszcze.
–– Jedźcie, nie zawracajcie sobie mną głowy, nie jestem dzieckiem i zostanę, aż mi trochę przejdzie. Pani Wiktoria jak matka, to i nie zginę. –– mówiła Klara do Uli, Janka i Wojtka.
Jednak Wojtek uparł się, że nie zostawi jej samej. Zostali we dwójkę. Po wyjeździe przyjaciół Klara dostała wysokiej temperatury. Budząc się, widziała nad sobą zatroskane oczy Wojtka i pani Wiktorii.
–– Pij dziecko te napary. Pomogą. Do lekarza daleko, to i sami musimy sobie tutaj radzić –– mówiła pani Wiktoria i przynosiła metalowe garnuszki z zaparzonymi ziołami.
–– Posiedź dziecko przy łóżku koleżanki i pilnuj, żeby dużo piła. Niech się wypoci. Tu masz termometr. Jakby się temperatura za bardzo podniosła, to trzeba zimnych okładów. Wodę ze studni naciągnij, a tu masz stare ręczniki. Józefiak jedzie do miasta, to się zabiorę do apteki. Kupię, co trzeba, aby Klarze się polepszyło. –– Wcisnęła w ręce Wojtka dwa stare ręczniki.
Zostali sami. Klara spała. Co jakiś czas czuła, że Wojtek wkłada jej pod pachę termometr, a potem na głowie oraz stopach poczuła zimne okłady i wtedy wzdrygała się.
–– Przepraszam, ale masz straszną temperaturę. Muszę ciebie okładać kompresami. Napij się też kompotu z malin. Znalazłem w szafie. Pani Wiktoria nie pogniewa się, że otwarłem dwa słoiki –– wyjaśnił.
Późnym wieczorem wróciła gospodyni. Klara otrzymała porcję leków.
Zbudziła się w nocy. Przesunęła ręką po pierzynie, bo czuła na nogach wielki ciężar. Nagle natchnęła się na czyjeś włosy. Wystraszyła się. Otworzyła szeroko oczy. Przez okno wpadała struga księżycowego światła. W poświacie, obok łóżka zobaczyła siedzącego na zydlu Wojtka. Spał smacznie oparty głową o jej łydki. Delikatnie wysunęła nogi i zeszła z łóżka. Poszukała szklanki z kompotem. Zaspokoiła pragnienie i wróciła do łóżka. Gdy obudził ją świt, w pokoju nikogo nie było. Od tego dnia szybko dochodziła do siebie.
W przeddzień wyjazdu pani Wiktoria znowu pojechała do miasta.
–– Nie gniewajcie się moje dzieci. Muszę wstąpić do starej znajomej. Jeździ na wózku, bo parę lat temu miała wylew. Córka jej prosiła, abym jej dziś potowarzyszyła, bo sama ma parę spraw do załatwienia. Nie czekajcie na mnie. Wrócę ostatnim autobusem. A może i przenocuję, gdy sprawy się przeciągną. Wiem, że jutro wyjeżdżacie, ale nie mogłam odmówić. –– powiedziała przed wyjazdem.
Spakowali ubrania, zostawiając jedynie te najbardziej potrzebne. Popołudnie było ciężkie. Zanosiło się na burzę. Zmęczeni szybko poszli do łóżek. W nocy Klarę obudziły głośne grzmoty, które echem odbijały się od gór. Wyskoczyła z łóżka i boso pobiegła do pokoju Wojtka. Usiadła na pierzynie.
–– Wojtek, boję się! –– Delikatnie potrząsała jego ramieniem.
–– Wojtek! ––
Obudził się i półprzytomnym wzrokiem popatrzył na Klarę, potem usiadł i przygarnął ją do siebie.
–– To tylko grzmoty. Nic się nie stanie. –– szeptał w jej włosy, gładząc dłonią po plecach, ramionach.
–– Och! –– Przytuliła się mocno przy następnym grzmocie.
–– Moja ty maleńka. Mój maleńki tchórzu! –– szeptał, całując włosy, ucho, szyję, dekolt. Ręce miał coraz bardziej niecierpliwe, a Klara coraz bardziej tuliła się do jego ramion, piersi, brzucha. Czuła potrzebę wtopienia się w te ramiona, w których spodziewała się znaleźć bezpieczeństwo. Czuła, że za moment przekroczą jakąś magiczną linię i nie będzie odwrotu. Bała się tej chwili, a zarazem czekała na nią. Zaczęli oboje drżeć ze zdenerwowania i wzajemnie uspakajać się pieszczotą dłoni.
–– Przepraszam, ale ja jeszcze nigdy z dziewczyną! –– wyszeptał wtulony w jej szyję.
–– Ja też jeszcze nigdy z chłopakiem! –– odszepnęła.
–– Może nie chcesz? Może nie powinniśmy? –– spytał. –– Tak bardzo cię kocham.
–– Też cię kocham. Powinniśmy. –– odpowiedziała i poprowadziła jego dłoń pod bluzę piżamy.
Zbudził ich poranny chłód, który wdarł się przez otwarte okno i jak bicz, smagnął po plecach. Na palcach, starając się, aby podłoga jak najmniej skrzypiała, wróciła do swojego pokoju, obawiając się, że pani Wiktoria usłyszy jej kroki. Przy pożegnaniu Klara uciekała oczami od wzroku starej kobiety, obawiając się, że odkryje ich tajemnicę.
–– Jedźcie dzieci szczęśliwie i niech wam Bóg błogosławi. –– powiedziała starsza pani, przytulając oboje do piersi.




Rok 1975, jesień.

Tęskniła. Gdy otwierała oczy, pierwszą myślą było, czy Wojtek już wstał, co robi, czy myśli o niej, czy tęskni. Czasem dręczyły ją inne pytania. Czy aby inna dziewczyna nie stara się zawrócić mu w głowie?
Im było dalej od wakacji, tym tęsknota stawała się bardziej nie do zniesienia. Czuła ją prawie fizycznie, a wtedy popłakiwała w poduszkę. Potem biegła na uczelnię, po drodze myśląc tylko o ukochanym. Na zajęciach ciężko jej było śledzić słowa wykładowców. Jak nastolatka kreśliła w brulionie inicjały Wojtka i swoje, łącząc je, zmieniając, ozdabiając ornamentami. Do domu wracała długo. Szła wolno, odmierzając kroki wyliczanką” tęskni, nie tęskni”, od jednego przejścia przez jezdnię do drugiego. Gdy wypadało jej „ nie tęskni”, tłumaczyła sobie, że stawiała zbyt długie kroki albo zbyt krótkie.
Po przyjściu do pokoju robiła mocną herbatę, stawiała ją na parapecie i godzinami patrzyła przez okno, ale nie rejestrowała obrazów. Myślała o tym, jak ciepłe są dłonie Wojtka, jak bardzo białe są jego zęby, jak cudowny ma uśmiech, jak niesamowicie miękkie wargi. Gdy nie wytrzymywała tęsknoty, pisała długie listy. Od Wojtka też codziennie dostawała kartki i listy. Pisał krócej, ale w tych kilkunastu zdaniach odkrywała tyle samo uczucia i tęsknoty, co w swoich tasiemcowych epistołach. Jedynie malowanie pozwalało na utopienie cierpienia w barwnych słoikach z farbami, które delikatnie nabierała na koniec pędzla i z namaszczeniem umieszczała na białym płótnie. Zatapiała się w pracy, wyrzucając na płaszczyznę płótna całą swoją tęsknotę. I to pozwalało jej przetrwać okresy pomiędzy spotkaniami.
Tego dnia wracała jak zwykle z zajęć późnym wieczorem. Martwiła się, że już od trzech dni nie witała ją w domu żadna koperta. Od chwili, gdy zaczęli z Wojtkiem korespondować, raz kochała, to znowu nienawidziła listonoszy. Wszystko zależało od częstotliwości, z którą pojawiały się w skrzynce białe koperty. Dzisiaj ogarnęła ją głęboka niechęć do wszystkich poczt świata.
–– Po co istnieją? Darmozjady. Nic dziwnego, poczta to instytucja państwowa, więc mogą sobie pracować, albo się lenić. Kogo obchodzi, że ludzie czekają na nowiny od bliskich. Może jakaś matka martwi się o swojego syna w wojsku, a tu lenie pocztowcy mają w nosie jej uczucia? Pozwalniałabym wszystkich z pracy. Wtedy zobaczyliby, jak to miło czekać na wiadomość o pracy! –– pomyślała mściwie, spoglądając w ciemne szyby zajeżdżającego do zajezdni tramwaju. Podeszła do drzwi domu, w którym wynajmowała pokój. Długo szukała klucza, a gdy w końcu weszła do holu, ze smutkiem zobaczyła, że znowu na bocznym stoliku nie ma żadnej koperty. Zrobiło jej się bardzo smutno.
–– O, widzę, że już przyszłaś. –– Gospodyni, u której wynajmowała pokój, wystawiła z kuchni swoją ondulowaną, siwą głowę.
–– Niech nie zapomina, że w tym miesiącu płaci więcej za pokój. Podnieśli prąd i gaz. Nie będę dokładała do interesu. Już i tak robię grzeczność, że wynajmuję jej pokój. Jest to wyjątek, bo nigdy nie robię interesów ze studentami. U mnie tylko panie pracujące I to te, które dobrze się prowadzą. Tu jest porządny dom! ––
Pani Kalinowskiej trudno było zdecydować się, czy mówi do Klary po imieniu, czy też w trzeciej osobie.
Klara nie miała ochoty wysłuchiwać deklaracji o wyjątkowej moralności gospodyni, więc grzecznie przeprosiła, wymawiając się bólem głowy. Na pierwsze piętro gonił ją monolog starszej pani.
–– Jakie to teraz delikatne! Młode, a ma migrenę. A może to nie migrena, a zwyczajnie głowa ją napierdala?–– zacytowała modny dowcip.
Nie zapalając światła Klara odłożyła torbę, rzuciła na krzesło prochowiec i w ubraniu położyła się na łóżko. Była przygnębiona. Starała się nie myśleć, nie czuć. Usnęła. Zbudziło ją delikatne stukanie do drzwi.
–– A niech małpa stuka. Niech da mi trochę pospać. Znowu będzie gniotła swoje moralne teorie. –– pomyślała, odwracając się na drugi bok.
–– Niech pan stuka głośniej! Pewnie śpi. –– Usłyszała głos Kalinowskiej. Niechętnie wstała. Otwarła drzwi i w sercu poczuła radosny skurcz. W drzwiach stał uśmiechnięty Wojciech.
–– No, ale jesteś zaspana. Wpuścisz mnie? ––
–– Ale pan tylko do dwudziestej drugiej. To porządny dom! –– Nie dawała za wygraną Kalinowska.
Gdy zamknęli drzwi, przestała istnieć rzeczywistość. Naprędce zbudowali swoje malutkie, dwuosobowe państewko, gdzie istniały tylko wzajemne czułości, uśmiechy. Uczyli się siebie. Pieszczoty, jak mapy wskazywały drogę.
–– Jesteś, jesteś, a ja tak bałam się, że coś się stało. –– z czułością patrzyła mu w oczy, gładząc twarz, ramiona plecy.
–– Mój głuptasku! Po co się na zapas martwić. Zatęskniłem, więc jestem. Mam parę dni wolnego, to przyjechałem. Rodzice nic nie wiedzą. Po co pytania, po co wymówki. Cieszmy się wspólnymi chwilami. ––
Przytulił ją mocno do siebie , całując włosy, oczy , nos....
Zatracili się w pocałunkach i pieszczotach.
–– Jestem w raju. Dzięki ci Boże. Niech ta chwila trwa bez końca. Teraz mogłabym umrzeć, bo jestem bardzo szczęśliwa. –– myślała Klara.
–– Muszę się ewakuować. Cerber pewnie śledzi zegar. –– Pierwszy oprzytomniał Wojtek.
–– A masz gdzie zanocować? Mój kolega jutro wyjeżdża do siostry. Może dzisiaj ciebie przenocuje. Zaraz zadzwonię. –– Zeszła na parter, do telefonu.
–– Jacek, czy mógłbyś przenocować mojego chłopaka. Nie może spać u mnie. –– powiedziała oględnie, widząc, że drzwi do kuchni są uchylone.
–– Pewnie, że nie może. Kto to widział takie rzeczy, aby chłop z babą przed ślubem spali w jednym pokoju. –– mruczała gospodyni.
–– Niech przyjeżdża, jak mu będą odpowiadały warunki. Podaj mu adres. Uprzedź go, że dziś śpi ze mną w jednym łóżku. Od jutra ma wolny pokój na trzy dni. ––
Wojtek nie miał wyjścia, więc skorzystał z propozycji Jacka.
–– Wiesz, mam nadzieję, że Jacek się nie obraził, bo w nocy myślałem, że obok to jesteś ty i przytuliłem się. Dopiero oprzytomniałem, jak dostałem kuksańca. I usłyszałem;” daj na luz, bo to nie Klara obok ciebie”.! –– powiedział następnego dnia.
–– Ale mi było głupio! Za to teraz mamy pozwolenie na zamieszkanie przez trzy dni w norce Jacka. Ewakuuj się od pani moralnej! Mamy luksusowe wakacje! ––
Tego dnia przenieśli się. Gdy wyjeżdżał, nie potrafiła wyobrazić sobie, że jest w stanie przeżyć do następnego spotkania.


Kościółek w Brzózkach był stary, kryty gontem. Wtulony w kępę drzew na grzbiecie pagórka, wychylił się do nich dopiero, gdy wyszli zza zakrętu. Ścieżka do niego wiodła nierówna, kamienista. Wykrzywiając stopy na kanciastych kamieniach, szli pod górę. Klara pomyślała, że to swoista droga pokuty za wszystkie grzechy, jakie popełniali, razem z tym, że nikogo nie powiadomili o swojej decyzji. Przyjechali tutaj jedynie z dwójką świadków.
Już parę dni temu wzięli we Wrocławiu ślub cywilny, a teraz chcieli ten prawdziwy, przed Bogiem. Szli w piątkę, bo też z panią Wiktorią, która była pośrednikiem pomiędzy nimi, a księdzem.
U bramy kościółka czekał stary, zasuszony proboszcz. Był niewiele większy od Klary. Głowa jego przypominała wielki dmuchawiec. Na wietrze tańczyły białe, rzadkie, długie włosy i tworzyły srebrzystą bańkę. Chude dłonie i nogi wystawały ze starej, pocerowanej sutanny. Blada twarz zdawała się składać ze samych zmarszczek. Orli nos pochylał się nad krzywą kreseczką ust o dobrotliwym uśmiechu i szpiczastą, wygiętą ku górze brodą. Z twarzy księdza biła bezgraniczna dobroć i ufność. Przypominał pustelnika. W ręku trzymał wielki klucz, który włożył w otwór zamka. Miał problemy z otwarciem wrót.
–– Oj, oj! Ja stary, kościół stary, zamek stary i klucz stary. No to i jak przy takiej kombinacji staroci otworzyć się ma od razu? –– zapytał przekornie.
–– Msze tu dla paru ludzi odprawiam tylko w niedzielę, to i nie ma kościelnego. Czasem Jarzębski podjedzie i coś naprawi. Ale też nie za często, bo ma parę kilometrów. Ja tu rzadko, gościnnie, bo nie dałem rozebrać na deski. To teraz obsługuję dwa kościoły. Ale ten bardzo kocham, bo piękny. Kościoły potrafią być piękne na starość, nie to, co ludzie. U ludzi to czasem na starość piękność przechodzi z zewnątrz do środka, ale nie u wszystkich. Gdyby była taka prawidłowość, że na starość wszyscy są wewnętrznie piękni, to kościół miałby połowę pracy mniej. Widzę dzieci, że wy piękni, młodzi. Czy bardzo się kochacie? No, pytam?! ––
W tym momencie udało mu się przekręcić klucz i wielkie dębowe drzwi skrzypiąc i trzeszcząc uchyliły swoje podwoje.
–– Po co ja pytam? Wy nie stąd. Jakbyście się nie kochali, to nie gnalibyście taki szmat drogi, aby stary ksiądz, w starym kościele ręce wam stułą związał. Poczekajcie chwilę. Ja do zakrystii. Trzeba wszystko przygotować. Pani Wiktoria pomoże. ––
Ksiądz zniknął w drzwiach zakrystii. Stali u stóp małego ołtarza. Klara powiodła wzrokiem po pachnącym starym drewnem, suszonymi kwiatami i ziołami oraz woskowymi świecami wnętrzu. Kościół przybrany był dożynkowymi wieńcami, zasuszonymi bukietami. Jedynie na ołtarzu stały świeże, jesienne róże. Przez małe, kolorowe szybki podało słoneczne światło, które dopełniło kolorytu i dodało nastroju tajemniczości i święta.
Stali naprzeciw siebie, a gdy ręce ich oplotła kremowa, haftowana stuła i spojrzeli sobie w oczy, utonęli w radości.

Wzruszona, z zapartym tchem i wypiekami na twarzy wyobrażała sobie moment ślubu rodziców, ich zauroczenie, gdy znowu pomiędzy kartkami dostrzegła różową, luźną kartkę.

Zapiski, maj 2000r.

Jak to się dzieje, że żyjemy normalnie, przynajmniej tak się nam wydaje i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, życie nasze zaczyna być spętane? Chodzi mi nie tylko o spętanie przez drugiego człowieka, ale też przez samego siebie. Przez swoje emocje. Po prostu ogarnia nas wszechobecny strach. Skąd wiem, że jestem przez niego spętana? Po prostu przestałam być panią siebie. Zbudził mnie pewnego ranka, mimo iż nic o nim nie wiedziałam. Nie miał imienia. Po prostu był. To taki egzystencjalny strach, przed życiem i przed śmiercią. I nagle zaczęłam bać się, że organizm mój przestanie wykonywać zwykłe funkcje życiowe. Na przykład zapomni, że ma czerpać oddech. Sprawdziłam, więc, czy potrafię oddychać. Aż spociłam się z wrażenia, a wtedy serce zaczęło skakać. Zapomniało, że powinno równo i rytmicznie kurczyć się i rozkurczać. Szalało! Za sercem przyszło dziwne odczucie, zaczynające się w żołądku. Jakbym jeździła na karuzeli! Po paru minutach podeszło do gardła i chwyciło mnie z całej siły za szyję.
–– Odejdź! –– powiedziałam, bo coraz trudniej było mi oddychać. Nie słuchało i jakby mu było mało, zsunęło się w dół. Zaczęło huśtać się na moich dłoniach, aż zadrżały mi palce. Za palcami rąk była kolej na nogi. Stały się miękkie, gumowe. Czułam, że podłoże, po którym stąpam, uginało się, falowało. Myślałam, że to strach jednorazowy, po prostu odwiedził mnie, aby się przedstawić, ale chyba mu się u mnie spodobało. Zaczął przychodzić coraz częściej. I tak zostało. Gdy w czasie jego odwiedzin byłam poza domem, zaczynałam lękać się otwartych przestrzeni i snułam pod ścianami domów. To asekuracja, którą podpowiadał mi drzemiący w kącie duszy rozsądek. Przynajmniej mogłam w każdej chwili złapać się muru. I już byłam trochę pewniejsza. A tego strach nie lubił. Gorzej było, gdy musiałam pokonać przestrzeń jezdni. Wtedy byłam zdana tylko na niego.
–– Pozwól mi przejść! –– prosiłam go i aby nie usłyszeć odmowy, zaczynałam w myślach liczyć kroki. Mierzyłam krokami przejście dla pieszych. Potem odliczaniem sprawdzałam drogę od przystanku do pracy. Trzydzieści trzy, trzydzieści cztery... zagłuszałam jad, który sączył mi do ucha strach. Wiedziałam ile kroków ma każde przejście dla pieszych na mojej drodze do pracy, na zakupy. Znałam liczbę kroków od domu do przystanku i z przystanku do pracy. Swoje życie mierzyłam nie dniami, a krokami.
Z czasem strach codziennie czekał pod moją klatką schodową i towarzyszył mi w każdej, nawet najkrótszej wyprawie. Do domu zaglądał rzadziej. Najczęściej napadał na mnie wieczorem i wtłaczał mi się do gardła, rozpychał w myślach. Był złośliwy. Wtedy parzyłam melisę, łykałam „walidol” i na głos czytałam „ Anię z Zielonego Wzgórza”, jakbym miała trzynaście lat. Strasznie wstydziłam się mojego towarzysza. I sposobów, jakimi z nim walczyłam.
Później do rąk wpadła mi książka o treningu autogennym. To taka autoterapia. Sposób relaksacji. Zaczęłam ją stosować i spostrzegłam, że mój gość jej nie polubił. Opuszczał mnie w chwili, gdy czułam, jak moje ciało ogarniała gorąca fala energii, którą łapałam chyba z kosmosu, a może była we mnie, tylko gdzieś zablokowana. Doszłam do takiej wprawy, że wydawało mi się, że moja dusza opuszcza ciało i wisi gdzieś wysoko pod sufitem, spoglądając na opakowanie. Jednak uczucie to było na tyle zaskakujące, że trochę się go bałam, a przecież chodziło mi o to, aby nie przywoływać strachu.
Zastanawiam się, jak to było z babką Felicją, gdy tchórzyła przed rzeczywistością. Czy strach przed życiem, cierpieniem psychicznym i fizycznym był na tyle duży, że wolała przejść przez cienką linię, która odgradza nasze zdrowie od choroby?
Jak strasznie poniżona, mało warta musiała się czuć w tamtym momencie.
Z kolei moja prababka Wacława od razu zaczęła tchórzyć przed życiem i raczkiem się z niego wycofywać, gdy tylko po paru latach beztroskiego małżeństwa jako bardzo młoda osoba owdowiała. Wtedy, zamiast żyć i wychowywać dzieci postanowiła chorować, a wychowaniem dzieci zajęła się służba. Gdy wychodziła za mąż mając 14 lat, nikt jej nie pytał, czy podoła związkowi i czy podoba jej się kandydat na męża. Jej rodzice, tak jak i dziadek Tadeusz, myśleli jedynie o pieniądzach, które posiadał kandydat na męża–– Wilhelm. Wydawało im się, że dają córce szczęście, fundując jej zamążpójście. A ofiarowali jej parę lat chorób i przedwczesną śmierć. Nie przypuszczam, że ktoś z rodziny przygotował ją na wspólne życie z mężem i to dużo starszym. Nikt nie zaszczepił jej siły, nie nauczył, jak ma rozwiązywać problemy, jak sobie radzić z tragediami. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jak bardzo bała się nastoletnia Wacia odpowiedzialności za życie swoje i dzieci, przecież sama była niewiele od nich starsza. Nie miała zbyt wielu doświadczeń życiowych. Niczego, z czego mogłaby czerpać siłę i pewność, że postępuje dobrze. Nic dziwnego, że po śmierci męża stchórzyła i wybrała swój sposób na strach, chorobę.
Babka Felicja zmagała się wiele lat ze strachem. Najpierw przed macochą, potem mężem. Tadeusz miał twardą rękę. Nie dyskutował, nie prosił. Żądał. Nie wiedziała kiedy coś go zirytuje, bo wybuchał z sobie tylko znanego powodu , a wtedy biada, jak stała na jego drodze. Nie znalazła innego sposobu na strach, jak chorobę. A nie był to najlepszy sposób, bo w chwili nawrotów choroby przybiegała do nas z oczami rozszerzonymi właśnie strachem. Urastał on w jej głowie do niewyobrażalnych rozmiarów i parokrotnie chciała targnąć się na swoje życie, bo nie wytrzymywała jego ogromu…

Gizelę zasmuciły rozważania Klary. Wróciły trudne, zasnute mgłą wspomnienia sprzed lat. Wygrzebała z pamięci ten trudny okres w życiu matki, trudny okres z ich życia rodzinnego. Poczuła znowu dziwny niepokój, gdy twarz matki stawała się blada jak płótno, wracały jej zawroty głowy ... Szybko z powrotem wróciła do pamiętnika.


Pamiętnik Klary, rok 1976, lato.

–– Kochanie, nie siedź na tym strasznym upale. –– Anna była zaniepokojona zachowaniem córki. –– Lada dzień urodzisz, a pieczesz się na słońcu, jak kotlet na patelni. Biedne dziecko zamienisz w skwarka.
–– Mamo, nic jemu nie będzie. Lubi ciepło, tak jak i ja. –– Klara wystawiła brzuch do słońca. Z lubością wyciągała się w wiklinowym fotelu. W tej chwili przypominała Annie Korę, domowego kota, który na trawniku tak samo wyciągał swój grzbiet w stronę słońca.
–– A skąd wiesz, że to będzie on, a nie ona? Już niedługo masz termin porodu. Powinnaś przygotować sobie wszystko przed pójściem do szpitala, aby Wojtek nie musiał niczego szukać. Myślę, że dobrego masz tego swojego męża. Podziwiam jego wyrozumiałość. Ty od pierwszego dnia ciąży jesteś jak osa. Skąd on bierze cierpliwość do twoich fochów?––
W ocenie córki Anna była bezwzględna.
–– A mama tylko; Wojtek i Wojtek. Kto jest twoją córką, ja czy Wojtek? –– Klara nadąsała się i wstała z fotela. Poszła do pokoju, który przydzieliła im matka na czas pobytu w rodzinnym domu.
–– Mamo, gdzie są moje obrazy?–– zapytała matkę przez uchylone drzwi pokoju.
–– Gdy byłaś u Irenki, Wojtek wyrzucił je do śmietnika. –– odpowiedziała Anna.
–– Powiedział, że farby mogą być trujące i zaszkodzą tobie i dzidziusiowi. –– dodała.
–– Jak on mógł?! –– oburzyła się Klara i zrobiło się jej bardzo smutno. Do końca dnia schowała się w pokoju i z książką w ręku czekała na przyjazd męża. Był piątek. Wojciech przyjechał późnym wieczorem.
–– Nie mogłeś wyjechać wcześniej? –– Nadąsana wydęła wargi i przytuliła swój wielki brzuch do boku męża.
–– Tak mi ciężko. Wszystko mnie swędzi. To chyba skóra nie nadąża za pęcznieniem dziecka. Czuję się jak nadmuchany balon, który lada chwila ma pęknąć. Stóp to od dawna nie widzę. Nogi to dwa filary. Dłonie jak obwarzanki, a w środku kłębek nerwów. –– poskarżyła się.
–– Pomóż mi wykapać się, bo ledwie się ruszam. Bądź samarytaninem. ––
–– No dobrze, tylko sam wskoczę pod prysznic, a potem możemy ciebie szorować. Uśmiechnij się. To już niedługo.–– powiedział i zniknął w czeluściach łazienki.
Gdy za godzinę dotarła pod prysznic, z ulgą zdjęła przepocone ubrania. Ledwie podniosła opuchnięte nogi i wgramoliła się do wanny. Puściła prysznic. Nagle poczuła na udach mokre ciepło.
–– Posikałam się. –– przemknęło jej przez głowę, ale ilość płynu zaniepokoiła.
–– Wojtek! –– krzyknęła. –– Ja rodzę!
Leżała w powiatowym szpitalu i nie mogła doczekać się końca tego koszmaru. Od paru godzin bolało. Czuła, jakby jakiś olbrzym rozdeptywał jej miednicę i plecy. Z każdą godziną ból był większy. Szybko chodziła krajem korytarza i gdy przychodziła fala rozdzierającego bólu, kucała pod ścianą, jak parę innych rodzących. Co godzinę wołano je pojedynczo na porodówkę. Już parę kobiet po takich zaproszeniach pozostało i po jakimś czasie słychać było rozdzierające krzyki, a potem odgłos przypominający miauczenie małego kotka. Klara od wielu godzin słyszała od położników tylko suche zdanie.
–– Rozwarcie na trzy palce. Czekamy. –– I odsyłano ją z powrotem na korytarz.
Po dziewiętnastej zmieniła się położna.
–– Chodź dziecko! –– powiedziała i pomogła jej wgramolić się na wielkie, porodowe łóżko.
–– Zaraz coś dostaniesz i szybko urodzisz . ––
Krzątała się wokół Klary i szybko zainstalowała kroplówkę. Po dwudziestej pierwszej na świat przyszły dwie panienki, Marcelina i Zuzanna. Klara leżała zmęczona. Zapadł zmrok. Przez otwarte szeroko okna szpitalnej sali nieśmiało zaglądał ciepły wieczór, z muzyką świerszczy, urządzających koncert na pobliskiej łące. Kobieta czuła lekkość i wszechogarniające szczęście. Wiedziała, że przytrafił jej się cud. Dokonała rzeczy niewyobrażalnej. Zdała najtrudniejszy i najważniejszy życiowy egzamin. Z sąsiedniego pawilonu dochodził płacz niemowląt, dowożonych na karmienie. Po twarzy Klary popłynęły ciepłe, czułe łzy.
–– Jak Kociaki. Jak gromada małych, głodnych kociaków! –– pomyślała i usnęła.



Rok 1976, jesień.

–– Wstawaj, dziś twoja kolej! –– Wojtek usłyszał z oddali zaspany głos Klary i płacz dzieci. Obrócił się na drugi bok i próbował ponownie zanurzyć się w sen. Był taki przyjemny. Był w nim kaskaderem. Skakał na motorze przez dziesięć mercedesów i jeździł w wysokiej beczce. Zawsze o tym marzył. I przynajmniej we śnie ponownie był wolny. Już jakiś czas temu zrozumiał, że wolność jest najważniejsza. Dotarło to do niego zaraz po wyjeździe z Brzózek. Zaraz po zdjęciu z ich dłoni stuły, gdy zrozumiał, że przestał być kawalerem.
Na początku był to tylko maleńki przebłysk, nie do końca uświadamianych ograniczeń. Większe zniewolenie zaskoczyło go parę miesięcy po tym, jak Klara pewnego ranka, przy śniadaniu spojrzała mu w oczy i zamiast uśmiechnąć się jak zwykle, szybko pobiegła do łazienki. Potem przez miesiące obserwował jej rosnący brzuch, który z czasem stał się wielki, jak balon lotniczy i tak samo wyglądał pod kwiaciastą sukienką, którą uszyła matka Klary. Ukochana dziewczyna stała się daleka. Brzuch zabrał mu coś, co ich łączyło. Nie czuł się gotowy, aby zostać ojcem. Czuł się oszukany. Wiedział, że tyle w tym było winy Klary, co i jego, ale nie był przygotowany na tak radykalne zmiany. A zmian było wiele. Klara, dotąd łagodna i wyrozumiała, stała się kapryśna, płaczliwa, zbyt wymagająca. Wsłuchana w swoje wnętrze, gdzie rosły ich dzieci, odgrodziła się od jego pragnień spuchniętymi nogami, obrzmiałym ciałem i snem, w który uciekała, gdy tylko miała chwilę dla siebie. Nie chciał tego. Czuł się młody. Chciał towarzystwa kolegów, podróży, jazdy motorem i adrenaliny. A przede wszystkim chciał wolności. Myślał, że po porodzie coś drgnie i wróci dawna Klara, ale płaczące dwa tłumoczki oddaliły ich jeszcze bardziej. Czuł się ukarany nocnymi dyżurami, gdy nieprzytomny, senny musiał wyciągać mokre pieluchy spod obsikanych pup. Znienawidził pralkę pełną poplamionej, śmierdzącej tetry. Klara nie miała pokarmu, więc wiele godzin spędzał na poszukiwaniu niebieskich kartonów mleka w proszku, które potem w parę dni znikało w głodnych brzuszkach córek.
Dziewczynki rozczulały go i chętnie kąpał różowe maleństwa, ale równocześnie przerażała go odpowiedzialność, do której nie czuł się gotowy. Najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie.
Próbował zwrócić uwagę Klary na siebie. Na to, jak mało ma dla niego czasu. Pewnego dnia posunął się nawet do tego, że świadomie zniszczył całą teczkę pięknych rysunków Klary, wykonanych piórkiem i węglem. Większość z nich pochodziła z okresu, gdy nie byli jeszcze małżeństwem. Powyrzucał też jej farby. Nawet tego nie zauważyła. Zresztą dawno przestała malować. Przeobraziła się w kogoś innego. Kogoś, kogo nie znał, nie rozumiał.
Zaczęli kłócić się o drobiazgi. Starał się wracać do domu jak najpóźniej. Spędzał z kolegami coraz więcej czasu. Oczy Klary coraz częściej otoczone były czerwonymi obwódkami i spuchniętymi powiekami.
–– Jaka ona brzydka z tymi czerwonymi oczami i czerwonymi włosami! –– pomyślał pewnego dnia, gdy późnym wieczorem podchmielony wrócił do domu.
–– Gdzie byłeś tyle godzin! Ja tu padam z nóg, a ty balangujesz z kumplami! Spójrz, jak wyglądasz! –– usłyszał, zamiast powitania.
–– Odczep się! Spójrz na siebie, jaka jesteś paskudna! –– odpowiedział, zanim zdążył pomyśleć, co mówi.
––Ciuchy porozciągane, spódnice omeszone. Zapomniałaś jak wygląda szczotka do ubrania? Chodzisz nieporządna, jak stara baba. Gdzie się podziała dawna laska? Jak tak będziesz wyglądać, to znajdę ładniejszą. Mężczyzna jest wzrokowcem. –– Czuł się oszukany i rozżalony.
–– A ty zapomniałeś, jak wygląda rodzina. Miałeś wrócić zaraz po pracy i pójść po lekarstwa. Przecież małe są chore. Musiałam prosić sąsiadkę, aby została przy dziewczynkach i sama poszłam. Już nie mam siły!. Noszę je na przemian cały dzień i rąk nie czuję. Skąd mam brać na to siłę?! ––
Rozpłakała się jak mała dziewczynka. Wojtek był wściekły, że Klara zburzyła jego spokój i wpędziła w poczucie winy.
–– Jak widzę, świetnie sobie poradziłaś. Całe wieki kobiety wychowywały dzieci i nie narzekały. Tylko ty jesteś jak modliszka. Wysysasz z człowieka całą radość życia. Przestań histeryzować i weź się do roboty, bo z każdej strony wychodzi z ciebie lenistwo. Bawienie się z dzieciakami, to tylko sama przyjemność. Popatrz jak dom wygląda. Kurze nie pościerane, zabawki i ciuchy rozrzucone. Leń i tyle. Co z ciebie za baba? Byłem u Krzyśka. Jego żona zadbana, jak spod igły. Nogi ma po samą szyję. A jaka miła i uśmiechnięta. W ich domu jak w muzeum. Wszystko na swoim miejscu i czystość, aż lśni. Do takiego domu to człowiek z przyjemnością by pędził. –– wypalił. Płacz Klary przybrał na sile.
–– Trzeba było wcale nie przychodzić, jak ci tak ciężko do nas wracać i dom ci śmierdzi. ––
Zaczęła histerycznie szlochać.
–– Durna histeryczka. Aż człowiekowi się wszystkiego odechciewa. –– wymruczał wściekły Wojtek i poszedł do łazienki. Ze złością rozbierał ubrania, myśląc o tym, że Klara odbiera mu młodość. Nie chce być starym dziadem. Starym już nic nie potrzeba. Po co dziadkom wysokie pensje? Na co mają wydawać, jak bliżej im do grobu, niż do prawdziwego życia? Po co im auta, jak na drogach ślimaczą się. Taki stary, to ani na ciuchy nie musi wydawać, bo i tak żadna na niego nie poleci, ani do chałupy już nic nie musi, bo przez całe życie się nakupował. Starzy pędzą nudne życie z paskudnymi babami i tylko zalegają przed telewizorami, pasąc wielkie brzuchy. Grubasy! On będzie młody i nikt mu tego nie zabierze. Był idiotą, że dał się spętać!
–– A rycz sobie, jak jesteś durną babą. Ja idę spać! Dobranoc! –– Powiedział w przestrzeń pokoju do drgających ramion żony. I spokojnie, już bez żadnych wyrzutów sumienia zasnął. W nocy słyszał płacz dzieci, ale celowo udawał, że śpi bardzo mocno.
–– Masz za swoje, za to, że pętasz człowieka. –– pomyślał mściwie.



Rok 1979 , lato.

–– Chodźcie do taty! Już przyszedłem z pracy. No, gdzie moje panienki, dlaczego nikt nie wita mnie, czy nikogo nie ma w domu? ––
Klara siedziała z córkami w pokoju. Czytała im bajki, ale na głos ojca obydwie dziewczynki zerwały się z kanapy i popędziły pod drzwi.
–– Przecież wrócił ich ukochany tatuś. –– pomyślała z zazdrością.
–– Ja jestem od czarnej roboty, a on spija śmietankę! –– Zrobiło się jej żal siebie odrzuconej chwilowo przez córki i coraz częściej przez męża. Od dłuższego czasu ciążyła jej rola gosposi i niańki. Nie miała na nic czasu, a w zamian za ciężką pracę słyszała najczęściej od męża, że robi wszystko nie tak, jak powinna. Nie tak gotuje, nie dość dobrze sprząta. Czuła się jak domowy robot, prawie niezauważana, gdy wszystko szło jak po maśle, ale gdy czegoś nie dopilnowała, wylewały się na jej głowę różnorodne pretensje. Jakby ktoś oblewał ją wiadrem pomyj. Czasem myślała, że Wojtek skrzętnie notuje sobie wszystkie jej potknięcia, aby wypunktować, gdy uzbiera się zbyt wiele. Mógł wtedy zrobić dostatecznie dużą awanturę, aby wyładować swoją frustrację. Była przecież chłopcem do bicia. Zawsze pod ręką.
Wojtek wszedł do pokoju. Na ustach miał uśmiech.
–– Chodźcie na podwórko — powiedział. Był podekscytowany, szczęśliwy.
–– Chcę wam coś pokazać. ––
Klara ubrała dziewczynkom sandałki i wyszli przed dom. Na parkingu stał samochód. Był szary.
–– Popatrzcie, co kupiłem. Całkiem okazyjnie. Ojciec kolegi chciał sprzedać tę Syrenkę. Kupuje nowego Fiata. Syrenka jest stara, ale jara. Pojeździmy sobie w niej na wczasy. Chodźcie, wypróbujemy auto. –– I już otwierał drzwi przed Klarą i dziewczynkami.
–– Mamo, ja nie chcę do samochodu. –– marudziła Marcelinka.
–– A ja chcę! –– Zuzanna uprzedziła siostrę i starała się wejść na przednie siedzenie.
–– Nie Zuziu, to miejsce jest dla mamy, wy jedziecie z tyłu. Dzieci nie mogą jeździć na przednim siedzeniu. Proszę cię, to twoje miejsce ! –– zachęcił zaskoczoną Klarę.
–– Ale to pewnie będzie nas kosztowało majątek? Przecież wiesz, że z forsą u nas krucho. Przecież tylko ty zarabiasz i to niezbyt wiele. Ciągle mamy jakieś tyły. –– pytała zaniepokojona Klara. Uśmiech zniknął z twarzy Wojtka.
–– No, oczywiście, a jakby miało być inaczej! Ty potrafisz popsuć każdą radość. Chodźcie dziewczynki. Mama nie chce abyśmy mieli autko i wygodę w wyjeździe na wczasy. Woli z dziećmi cisnąć się w zatłoczonych pociągach i dźwigać ciężkie bagaże. –– Odwrócił się w stronę Klary.
–– Ale, oczywiście to nie ty dźwigasz, więc możesz sobie marudzić. Wiesz, jak bardzo pragnąłem auta, ale nic ciebie nie obchodzą moje marzenia. Wolisz swoje idiotyczne teorie. –– Skierował zły wzrok na żonę.
–– Mamo, ja nie chcę wysiadać. Ja chcę auto. Tato kup nam auto. Proszę. –– płakała Zuzia. Marcelina popatrzyła na siostrę i też wybuchła płaczem, chociaż przed momentem nie chciała wsiadać do samochodu. Wojtek wyciągnął z auta płaczące córki. Trzasnął drzwiami i zamknął samochód. Całe popołudnie nie odzywał się do Klary.
Kobiecie było bardzo przykro. Nie czuła się winna, ale żal jej było rozczarowania męża. Wieczorem przemyślała całą sytuację. Pójdzie do pracy. To jedyne wyjście. Już czas, aby córki poszły do przedszkola. Wezmą pożyczkę bankową i kupią syrenkę, a potem jakoś spłacą. Wszystko zależy od tego, jaką pensję zaproponują jej w pracy.
Lekturę pamiętnika przerwała kolejna różowa kartka.




Zapiski, grudzień 2001 r.

Obudziłam się pewnego ranka, podeszłam do lustra i nie poznałam swojej twarzy, spojrzenia, grymasu ust.
–– Co robi tutaj odbicie obcej kobiety? –– zapytałam zdziwiona. Wieczorem żegnał mnie inny obraz. Nocą śniłam sen o szczęściu, o leniwym muśnięciu ukochanych dłoni, o ciepłych, bezpiecznych ramionach, o słodkiej melodii słów, o porach roku przeżytych w szczęściu jednym tchem. Sen śniła młoda, wesoła dziewczyna. Gdzie podziała się nocą? Kto zamienił ją w starą, smutną, znużoną kobietę? Widzę jej smugi pod oczami, a zamiast uśmiechu, grymas … Spoglądam w siebie, jak w głęboką studnię. Szukam prawdy o sobie. Jest tak, jakbym rzucała kamienie w toń wody, która gdzieś tam płynie sobie na dnie. Na razie jednak widzę tylko rozchodzące się kręgi i refleksy światła. I jakiś lęk, obawę, że mogę zobaczyć coś więcej…Skąd ten lęk? Czyżbym nie znała siebie dostatecznie dobrze?
Zawsze zastanawiałam się nad tym, czego boją się ludzie, kiedy nie chcą nawet przed sobą przyznawać się do prawdziwych uczuć, gdy zakładają maskę?
Myślę, że ludzie tworzą sobie na użytek innych jakiś obraz siebie, który wystawiają na zewnątrz i który otoczenie akceptuje. Pokazujemy się przecież innym w ten sposób, aby o nas jak najlepiej pomyśleli. Zatem, skoro jestem tego świadoma, czego mogę obawiać się? Czy naprawdę siedzi we mnie ktoś całkiem inny? A jeśli tak, to jaka jest ta osoba?
Myślę, że chcę, aby myśleli o mnie, że jestem bardzo niezależna, twarda, mocna.
Faktycznie jednak w środku mnie siedzi sobie osoba delikatna, wrażliwa, która obawia się zranienia, odrzucenia, wyśmiania i porzucenia. Po co komu znajomość z kimś takim, o kogo trzeba się troszczyć i kto jest aż tak bardzo niezaradny? Chowam głęboko prawdziwą siebie i pokazuję maskę. Z czasem maska tak bardzo zniszczyła moje prawdziwe oblicze, że chwilami go nie poznaję…
Wczoraj starałam się porozmawiać z Marceliną o tym, czego spodziewa się po małżeństwie.
Marcela zaskoczyła mnie. Jest dużo dojrzalsza, niż ja byłam w jej wieku. Dziewczyna wie dokładnie, czego nie chce, a to już dużo. Myślę, że lepiej jest wiedzieć, czego się nie chce, niż co się chce. Moja córka nie chce męża alkoholika. Nie chce, aby mąż nią rządził. Nie chce w domu monarchii absolutnej. Nie chce, aby jej dzieci tułały się po świetlicach z kluczem na szyi. Nie chce własnego domku, bo uważa, że głupotą jest mieszkać gdzieś, gdzie człowiek ma wszystkie problemy związane z ogrodem, dachem, instalacjami, itp. na głowie, jak można spokojnie wynajmować mieszkanie i kłopoty te ma ktoś inny. Nie chce przyjaźnić się z „głupimi gęsiami”, nawet, jeżeli można mieć z tego korzyść…
Wybrała człowieka, z którym jest jej łatwiej niż mnie z Wojtkiem, bo dokładnie wiedziała, jakiego człowieka nie pokocha. Ona nie potrafi określić, czym jest szczęście, ale ma doskonałą intuicję i przeczuwa, czym jest nieszczęście. Patrząc na nią widzę, że jest bardzo szczęśliwa. Z pewnością w sprawach uczuć, jest dużo mądrzejsza niż ja byłam w jej wieku, a może i nawet w tej chwili. Jej miłość do mężczyzny jest inna niż moja. Ale i my bardzo różnimy się, pomimo iż jesteśmy tak bliskie genetycznie. Marceli nie potrzeba przyjaciółek, z którymi mogłaby trochę oplotkować swojego ukochanego, gdy jej zajdzie za skórę. To z nim wymienia swoje myśli, opowiada o nastrojach, niepowodzeniach i sukcesach. Czasem dzwoni do mnie, aby poplotkować. I na tym się kończy. No, bo relacje pomiędzy matką, a córką nie mogą przekraczać pewnej granicy intymności. Marcela twardo stoi na nogach. A u mnie nie zawsze tak jest… Czasem brakuje mi serdecznej przyjaciółki, czyli kobiety, która mogłaby mnie wysłuchać i zrozumieć. Wojtek nie zawsze rozumie, o co mi chodzi i nic dziwnego. Przecież jest z Marsa. Ja jestem z Wenus, jak to określa psychologiczna literatura.
Zastanawiam się, jak to jest z moimi przyjaźniami? Dlaczego w podbramkowych sytuacjach czuję się tak bardzo samotna? Nigdy nie byłam pozbawiona koleżanek. Kobiety zawsze mnie tolerowały, a nawet lubiły. Nie miałam kłopotów z nawiązywaniem kontaktów. Jednak przez wiele lat przybierałam postawę tzw. obserwatora. Mało mówiłam o sobie. Raczej starałam się wysłuchiwać zwierzeń, udzielać wsparcia. Wiedziałam, że moje życie nie jest na tyle interesujące, aby o nim opowiadać, bo w zasadzie przecież nie byłam kimś wyjątkowym. W ten sposób o sobie myślałam. Moje przyjaźnie zawsze były „ dawaniem”, a rzadko braniem. Starałam się nie wadzić, nie wymagać. Udawałam przed przyjaciółkami i przed sobą, że tak powinno być. Cieszyłam się, gdy ktoś, na kim mi zależało w końcu chciał mojego towarzystwa, mojej obecności, gdy mi powierzał swoje problemy. Po czym bez skrzywienia przyjmowałam „ nie wiem, kiedy będziemy mogły znowu pogadać, bo…” i tu następowały wyliczenia milionów spraw ważniejszych od rozmowy telefonicznej ze mną, od krótkiego spotkania. Godziłam się na to. A może jestem zbyt dumna, aby zwyczajnie poprosić o pomoc, o zainteresowanie się moim życiem? Łatwiej jest mi dawać, niż prosić o dar. Nie wiem, dlaczego tak jest? Czy czuję się w ten sposób lepsza? Może to dawanie jest większą wartością dla darczyńcy, niż obdarowywanego? Podnoszę w ten sposób swoją wartość. A może wręcz przeciwnie; nie czuję się „ godna” zawracania głowy swoją osobą?
I tak jest do tej pory. Mimo zapewnienia przyjaciółek, że „w każdej chwili dnia i nocy mogę jak w dym…”, są to zazwyczaj tylko puste słowa. Najczęściej z problemami zostaję sama. Czasem mogę „obgadać problem” po jakimś czasie, wtedy, gdy już w zasadzie sobie z nim poradziłam. Czyżby tak wyglądała przyjaźń ludzi bardzo, bardzo dojrzałych? Może każdy tak ma? A może nie? Sama nie wiem. Myślę, że to właśnie może być samotność wśród ludzi.

Nie, Gizela stanowczo nie zgadzała się z matką. Tak przecież nie było. Pamięta, że wiele dobrych koleżanek matki wyprułoby sobie dla niej żyły, gdyby zaistniała taka potrzeba. A może to matka stawiała ludziom zbyt wysoką poprzeczkę, bo sama dawała z siebie wszystko? Może dawała z siebie zbyt dużo, więcej niż inni tego oczekiwali? Czy to nie przerażało Wojtka? Tak wysoko zawieszona poprzeczka? Jak dotrzymać kroku takiej osobie? A jeśli nie można dotrzymać kroku, to co pozostaje? Z tym zawieszonym w próżni pytaniem wróciła do pamiętnika.


Pamiętnik Klary, wrzesień 1979r.
Pojechali nad morze. Do znajomych, bo już na zakładowe wczasy zabrakło pieniędzy. Klara musiała wziąć urlop bezpłatny. Miała z nim sporo kłopotów, bo niedawno wróciła do pracy, ale dziesięć dni bezpłatnego urlopu jakoś udało jej się wyżebrać u szefa.
Dziewczynki były zachwycone długimi spacerami po plaży. Kucały nad brzegiem morza i wybierały z sypkiego piasku małe muszelki. Wraz z Wojtkiem budowały zamki i fosy. Było wietrznie, ale niezbyt zimno, pomimo iż był początek września.
Jednak na opalanie się było zbyt zimno. Pod koniec urlopu pogoda zmieniła się. Temperatury oscylowały w granicy 25 stopni. Klara postanowiła trochę opalić się.
–– Co ty na siebie włożyłaś? –– usłyszała głos Wojtka.
–– Po urodzeniu dzieci nie powinnaś nosić dwuczęściowego stroju. Chyba dawno nie przeglądałaś się w lustrze? –– Na twarzy męża widziała niezadowolenie. W jej oczach stanęły łzy, w sercu miała smutek. Dalej chciała być dla niego najpiękniejsza.
–– I co, znowu fochy?! Człowiek nic nie może powiedzieć. Księżniczka. Prawdy nie chce słuchać. Woli kłamstwa. Człowiekowi odechciewa się życia w takim miodzie! ––
Rozpłakała się. Aby Wojtek nie widział łez, wyszła z domu, zostawiając męża z dziewczynkami. Poszła nad morze. Drewnianymi schodkami zeszła z wydmy. Zdjęła buty i poszła brzegiem w kierunku widocznego na horyzoncie cypla. Plaża była wyludniona, tylko gdzieniegdzie wędrowali po niej wrześniowi turyści. Widziała też parę kolorowych płotków z koczującymi za nimi rodzinami, albo z przytulonymi do siebie parami. Zazdrościła im bliskości, żaru uczucia. Było jej smutno i ciężko. Szła długo przed siebie, aż doszła do całkiem pustej części. Na dzikiej plaży z daleka od wody leżało wielkie drzewo, wyrzucone podczas burzy przez morze. Zdjęła sukienkę i w stroju kąpielowym położyła się na pniu drzewa. Wystawiła zapłakaną twarz do słońca. Na drzewie było w miarę wygodnie, ale w głowę uwierał ją koński ogon, więc zdjęła gumkę i rozpuściła swoje długie włosy, które czesane powiewami wiatru momentalnie rozsypały się. Zamknęła oczy i próbowała uspokoić się. Skoncentrowała myśli na słonecznej tarczy, cieple promieni, szumie fal. Zwolna wyciszała się. Usnęła. Zbudziło ją poszturchiwanie w ramie i głęboki, męski głos.
Mademoiselle ! Mademoiselle! – jakiś cień zasłonił jej słońce i wyrwał ze słodkiego, głębokiego snu. Niechętnie podniosła ciężkie powieki. Ze zdziwieniem ujrzała nad sobą wielką szopę kasztanowych włosów. Fryzura typu” Jimi Hendriks” z wolna kiwała się w lewą i prawą stronę. Ktoś się jej przyglądał. Usiadła. Spojrzała na stojącego nad nią mężczyznę. Był chyba w jej wieku. Miał kolorową, barwną koszulę. Zapięty był w niej jedynie jeden guzik nad paskiem szerokich wypłowiałych dzwonów. Ogromne, ciemne okulary dopełniały pełni obrazu hippisa.Uśmiech miał szeroki, urokliwy.
–– Mademoiselle, est-ce que vous parlez français?– zapytał.
Klara zazwyczaj nie odpowiadała na żadne zaczepki mężczyzn, ale tym razem szczerość w głosie i urzekający uśmiech spowodowały, że postanowiła odpowiedzieć mężczyźnie, który z taką troską na twarzy patrzył na nią.
–– Petitement ! –– odpowiedziała więc, zgodnie z prawdą.
–– Mademoisell?, Madame ? –– zapytał z ciekawością.
–– Madame! ––
–– O ! –– w głosie obcego usłyszała rozczarowanie.
–– Nie dobrze beaucoup les soleils ! –– kontynuował.
–– Wu dormir pa. Nie spać ! –– poprawił się.
Madame być malade ! ––
–– Ja nie śpię! A zresztą, co to pana do cholery obchodzi. –– odpowiedziała ze złością.
–– Paszoł won!—dokończyła ściszając głos. Miała dość ciągle pouczających ją mężczyzn.
–– Najpierw Wojtek, a później ten pacan. Każdy chłop wie najlepiej czego mi potrzeba, co mi zaszkodzi, w czym najlepiej wyglądam. ––
Myśli jej były gniewne, tak jak ruchy, którymi zgarnęła sukienkę. Nerwowo wciągnęła ją na ramiona i plecy. Poczuła na ramionach, dekolcie i twarzy, po której przesuwał się materiał, żywy ogień. Syknęła. Utknęła w sukience z ramionami uniesionymi w górę.
–– J' aiderai ! –– odpowiedział „ Hendriks”, chwytając za kolorowy materiał i delikatnie zsuwając go w dół.
Klara poczuła się zażenowana, ale wdzięczna. Cały przód ciała piekł ją. Zdjęła z nadgarstka gumkę i związała niesforne włosy.
–– Jean François! –– przedstawił się mężczyzna, wyciągając do Klary wielką, pełną odcisków dłoń. Zauważyła, że czyste i zadbane paznokcie jakoś nie pasowały do grubej, zniszczonej skóry. Uścisk dłoni miał pewny i mocny, ale wyraźnie uważał, aby nie zmiażdżyć jej drobnych palców.
–– Klara ! –– odpowiedziała mimo woli.
–– Dziękuję! Merci ! –– odwróciła się i zaczęła iść w stronę domu.
–– Madame ! –– Jean Fracois pobiegł za nią.
–– Pardon , gdzie rue Sszrobrego. –– Nazwę ulicy wymówił z wielkim trudem.
–– Tam je dors w mój pensjonat.—
Klara próbowała mu wytłumaczyć, gdzie ma iść, ale niewielka znajomość języka francuskiego nie pozwalała na wytłumaczenie zawiłej trasy. Rysunek planu miasta na piasku, też nie ułatwił zadania. Zrezygnowana wzięła mężczyznę za rękę i gestem pokazała, że go zaprowadzi. Szeroki uśmiech mężczyzny pozostał Klarze w pamięci długo po tym, jak rozstali się przed pensjonatem.
Letnia pogoda trwała dwa dni. Przyszły deszcze, a oni wrócili do Wrocławia. Dziewczynki zaczęły chodzić do przedszkola, Klara i Wojtek wrócili do pracy. Coś się wyraźnie zaczęło psuć pomiędzy nimi.


Rok 1979, grudzień.

Zbliżał się Sylwester. Znajomi namówili ich na zabawię w klubie oficerskim.
Klara z przyjemnością oglądała się w lustrze. Mama uszyła jej wyjątkowo ładną sukienkę.
–– Jak to dobrze, że udało mi się dostać ten kolorowy jedwab. Pełne koło spódnicy doskonale układa się na biodrach. Czerwień kwiatów ożywia czarne tło i dodaje mu lekkości . –– myślała Klara oglądając się w dużym lustrze. Cieszyła się na to wyjście między ludzi. Nawet nie przypuszczała, że tak bardzo brakuje jej muzyki, tańca, atmosfery zabawy.
Ostatni raz zlustrowała swoją sylwetkę. Było dobrze! Sukienka podkreślała wąską talię kobiety, a tuszowała inne mankamenty urody. Makijaż i buty na wysokim obcasie dopełniły reszty. Wychodząc z pokoju, zobaczyła pełne uznania spojrzenie Wojtka i to jej wystarczyło, aby nabrała pewności siebie. Bawili się doskonale. Klara była rozchwytywana przez znajomych panów. Szalała na parkiecie. Wojtek zaczął obserwować, kto najczęściej prosi żonę do tańca. Stracił humor. Siedział przy stoliku i ostro popijał. Potem wstał i zaczął tańczyć z najładniejszymi i najmłodszymi kobietami.
–– Co ona sobie myśli! Jak może tak mnie traktować! Znalazła się lwica parkietu! To wszystko, aby mi zrobić na złość. Powinna siedzieć grzecznie przy stoliku i czekać, aż ją poproszę do tańca. Zachowuje się, jakby nie była zamężna. Ale już ja jej pokażę. Niech wie, kto w tym związku rządzi! –– pomyślał ze złością i puścił swojej tanecznej partnerce perskie oko.
–– I co Zosiu, zaszalejemy? –– zapytał. Potem mocno objął dziewczynę i czule przyciągnął do siebie. –– Cudownie tańczysz. Mógłbym tak do końca świata. –– Użył swojego najlepszego tekstu i z zanadrza wyciągnął najlepszy uśmiech, którym do czasu małżeństwa z Klarą czarował wszystkie znajome panny. Po paru pieprznych żarcikach Zosia zaczęła być pod urokiem wysokiego mężczyzny.
Po Zosi była Ania, a potem inne. Z każdą tańczył w czułych objęciach i przytrzymywał ją blisko swojej szerokiej piersi, starając się tańczyć jak najbliżej Klary, a potem pędzili do baru na dwa szybkie drinki. Do północy było już niedaleko, a wzrok Wojtka stawał się coraz bardziej mętny. Po przetańczonych kawałkach Klara nie zastawała męża przy stoliku. Wprawdzie nie siedziała sama, ale sytuacja stała się dla niej nieprzyjemna. Czuła się skrępowana, upokorzona.
–– Gdzie się podziewałeś? Mógłbyś przynajmniej raz ze mną zatańczyć. Jest mi samej smutno. –– poskarżyła się, gdy w końcu przypomniał sobie o towarzystwie i wrócił do stolika.
–– Co za zmiana przekonań! Nagle zauważyłaś, że jestem obok ciebie? –– wysyczał przez zęby.
–– Teraz ja się bawię! Do tej pory dawałaś sobie radę beze mnie, to i dalej sobie poradzisz. –– powiedział ze złością.
Orkiestra zaczęła grać, a Wojtek wstał i poprosił koleżankę. Inni panowie poprosili swoje żony. Klara została przy stoliku sama. Poczuła się głupio. Nie miała co zrobić z rękami, więc zapaliła papierosa. Przy innych stolikach też opustoszało.
Gdzieniegdzie siedziały leciwe panie, garstka kiwających się nad stolikami panów, ostro popijająca i tak samo ostro dyskutująca z kompanami, którzy starali się przekrzyczeć orkiestrę. Sytuacja taka powtórzyła się parokrotnie. Wprawdzie podchodzili do niej mężczyźni, aby poprosić do tańca, ale wszyscy byli już na tyle pijani, że ledwie trzymali się na nogach. Poczuła się najbrzydszą kobietą na sali, porzuconą nawet przez własnego męża. A na jego twarzy zobaczyła drwiący uśmiech i satysfakcję. Parę minut przed północą, gdy nastrój jej spadł prawie do zera i poważnie myślała o powrocie do domu, do ich stolika podszedł jakiś mężczyzna. Twarz jego wydała się Klarze znajoma. Gdy dokładnie się jemu przyglądnęła, od razu skojarzyła z chłopakiem z plaży. Wprawdzie burza włosów nie była tym razem tak rozcapierzona jak we wrześniu, a nawet lekko okiełznana, ale uśmiech miał równie sympatyczny. Ubrany w ciemny garnitur i dopasowany do niego krawat, który pod szyją był lekko rozluźniony, wydał się Klarze całkiem innym człowiekiem.
Był sympatyczny i przystojny. Tańczył doskonale i lekko. Nie był natarczywy. Uśmiechał się do Klary i patrzył na nią spod długich, ciemnych rzęs. Szeptał jej do ucha jakieś francuskie słowa. Ton jego głosu był czuły, uwodzący. Zrozumiała, że mówi do niej „ mój mały polski kotku” i proponuje jej wypicie bruderszafta.
–– Wypijmy bruderszaft, aby przypieczętować znajomość. –– powiedziała uśmiechnięta Klara. Nieznajomy oczarował ją i nie starczyło jej argumentów, aby odmówić. Ujęta za rękę, posłusznie poszła do baru za Jean Fracois.
Wspólnie przywitali nadejście nowego roku. Wojtek po północy nadal szalał na parkiecie. Celowo zapomniał o Klarze i życzeniach noworocznych.


Rok 1980.

Od stycznia dnie były szare. Grube chmury pokrywały niebo, nie przepuszczając ani drobinki słońca. Do pracy wychodzili w ciemnościach wstającego, zimowego poranka, wracali o zmroku. W biurowcu Klara siedziała przy sztucznym oświetleniu, wchodząc do mieszkania załączała lampy. Wydawało jej się, że ich obecne życie zalała wielka ilość szarej farby. Pływają sobie z Wojtkiem w ogromnym wiadrze i jak muchy w mazi, babrają się w różnych odcieniach szarości. Utknęli w tym zbiorniku i nie potrafią się wydostać, bo brzegi są zbyt wysokie i śliskie.
Idąc ulicą widziała wartko płynącą rzekę szarych przechodniów, którzy ze smutnymi, bezosobowymi twarzami śpieszyli w sobie tylko znanym kierunku..
Jakby na ironię losu w sklepie na Świdnickiej kupiła sobie szary płaszcz, ostatni krzyk mody. Miał duży kołnierz, rozkloszowane rękawy i taką samą linię główną. Pasował do szarych, tweedowych spodni i czarnego swetra. Pięknie kontrastował z jej ognistymi, długimi włosami i jasną cerą.
–– Jedyny kolorowy akcent w tej szarej brei! –– pomyślała, oglądając się w wystawowej szybie, gdy przechodziła ulicą wśród zwałów brudnego, zbrylonego, starego śniegu. Widok miasta też jej dobrze nie nastrajał, jakby miasto upodobniło się do jej szarego, bezbarwnego życia.
Od Sylwestra była przygnębiona i niespokojna. Z Wojtkiem niewiele rozmawiała. Mąż utonął w stertach projektów. Deska kreślarska nie znikała z blatu biurka. Nadal był obrażony i nieprzyjemny. Zaczęła go unikać. Na niedziele wyjeżdżała do matki. Wychodziła z bliźniaczkami na spacery i długo snuła się po uliczkach rodzinnego miasta.
Gdy Wojtek nadal chodził chmurny po domu, czepiając się jej o każdy drobiazg, zaczęła tęsknić, za wesołym spojrzeniem Jean Francois i radością, którą widziała w jego oczach.
Tego dnia miała w pracy wyjątkowy natłok zajęć. Szefowa miała muchy w nosie. Zestawienie kosztów nie zgadzało się. Pilnie szukała błędu, gdy Helenka podała jej słuchawkę.
–– Ktoś do ciebie. –– powiedziała
–– Słucham! –– odpowiedziała ostro do słuchawki, zła, że ktoś znowu przerywa jej żmudną pracę.
–– Madame Klara? –– Męski głos w słuchawce był znajomy. Zadrżała.
–– Tak. Słucham, z kim mam przyjemność?–– powiedziała niepewnie, łagodząc ton.
–– Jean Fracois. Jestem en Wrocław. Który czas rande wu? Gdzie? ––
Ucieszyła się, że może zobaczyć życzliwą osobę. Zaskoczyło ją, że potrafi powiedzieć parę słów po polsku. Wytężyła pamięć i wysupłała z niej francuskie liczebniki. Podała godzinę i miejsce spotkania. Podeszła do Helenki.
–– Kto to dzwoni do ciebie? Ma obcy akcent. Słyszałam, że się z nim umówiłaś. A co z dziewczynkami? Gdy chcę umówić się z tobą na ploteczki, to zawsze mówisz, że popołudnia masz zajęte. — powiedziała z pretensją w głosie Helenka.
–– Pracuję dziś do siedemnastej, bo obiecałam szefowej skończyć sprawozdanie. Wojtek odbiera dziś córki z przedszkola. Zawiadomię go, że nie wrócę po pracy, więc możemy spotkać się na rynku gdzieś około osiemnastej. To mój stary znajomy. Już dwa razy przypadkiem spotkaliśmy się. Jest obcokrajowcem. Jakimś marynarzem, albo dziennikarzem, czy coś w tym rodzaju. Trochę mu pomogłam, bo czuł się obco. Trochę rozmawiamy. Przeważnie na migi. W bryle rynku, pod arkadami jest taka mała knajpka grecka. Tam się z nim umówiłam o osiemnastej. –– poinformowała koleżankę, bardzo podekscytowana przyszłym spotkaniem. Plątał jej się język, uciekały myśli. Raz czerwieniła się, za moment bladła.
–– Wiem gdzie to jest. Tylko nie zapędź się z nim za daleko! –– Wyraźnie usłyszała w głosie Helenki zaskoczenie i coś na kształt zazdrości. Koleżanka, pomimo swoich czterdziestu lat, do tej pory nie potrafiła sobie nikogo znaleźć.
Klara nie mogła doczekać się końca pracy. Pożyczyła od Helenki piękną, seledynową apaszkę, poprawiła makijaż i rozpuściła włosy.
–– Jak to dobrze, że je rano umyłam. –– pomyślała i pobiegła na spotkanie.
Lubiła tę niewielką knajpkę, zagubioną w labiryncie starych kamieniczek. Parę stolików, proste, dobre jedzenie, dyskretne oświetlenie i przytulną atmosferę, jaka panowała we wnętrzu. Gdy wchodziła, kafejkę wypełniała muzyka Eleni, a Jean Francois siedział przy narożnym stoliku, wpatrując się w płomień świecy. Na blacie stolika leżała piękna, purpurowa róża.
Gdy zobaczył Klarę, podniósł się z krzesła. To najbardziej w mężczyznach lubiła. Te nienaganne maniery. W jego towarzystwie czuła się jak prawdziwa dama.
–– Jak się cieszę, że przyszłaś. Bałem się, że jednak w ostatniej chwili wycofasz się. Doceniam to. Pięknie wyglądasz. –– zdawały się mówić jego oczy, gdy podawał różę. Uśmiechnęła się.
–– A niby dlaczego nie miałabym spotkać się ze znajomym, który odwiedził Wrocław? –– odpowiedziała mu w myślach
–– Wojtek skończył projekt. I tak dzisiaj odbiera dziewczynki z przedszkola, więc może jeden wieczór spędzić z nimi. Zawsze to ja siedzę w domu, a on wychodzi. Niestety, nie możemy wychodzić razem, bo nie ma kto nam zostawać z Zuzią i Marcysią. Jedynie jest taka możliwość, gdy przyjeżdżamy do rodziców. –– usprawiedliwiła w myślach swoje nieracjonalne zachowanie.
–– No to cieszę się, że dziś twoje wychodne. Dzięki temu mogę pobyć z najpiękniejszą Wrocławianką. –– odpowiedziały jego oczy.
–– Co ty pijesz? –– wydukały z wolna jego usta.
Pokazała mu na migi, że jest głodna. Zajrzeli do menu. Jean Fracois przejrzał jadłospis. Pokazała mu palcem pozycję, która wybrała. Mężczyzna wstał i podszedł do kelnerki. Powiedział jej coś po francusku. Kelnerka odpowiedziała równie czystą francuszczyzną. W jednej chwili Klara pozazdrościła kelnerce znajomości języka francuskiego. Miała wielką ochotę na rozmowę z tym dziwnym, urzekającym mężczyzną.
Klarze bardzo smakowało jedzenie. Wypiła dwie lampki czerwonego, wytrawnego wina i świat stał się bardziej kolorowy. W toalecie popatrzyła na swoje, uśmiechnięte oblicze i zdziwiła się. Patrzyła na nią młoda, śliczna, wesoła dziewczyna. Gdzieś schowały się pierwsze zmarszczki, kąciki ust wyraźnie powędrowały w stronę czoła. Spojrzenie było promienne.
Słała w stronę Jean Francois powłóczyste, miękkie spojrzenia i patrzyła mu w oczy. Śmiała się i czarowała. Czuła się piękna. Myśli o bezwartościowej, szarej myszy gdzieś ulotniły się.
Od tego czasu Jean Francois przynajmniej raz w tygodniu przyjeżdżał do Wrocławia. I te dnie były dla Klary świętem. Czerpała siłę do codziennego życia. Odzyskała wiarę w siebie, wypiękniała. Wojtek podejrzanie przyglądał się żonie, ale i jemu udzielił się jej spokój i radość życia.
Przyszła spóźniona wiosna. Krzaki i drzewa zazieleniły się, w ogrodzie botanicznym zakwitły kolorowe kobierce kwiatów. Pomiędzy Wojtkiem i Klarą relacje poprawiły się. Wróciły cieplejsze gesty, bliskość. Nadal wychodzili z domu osobno. Gdy jedno pilnowało dzieci, drugie miało prawo cieszyć się wolnymi godzinami. Jednak teraz również bardzo często decydowali się, aby posiedzieć razem w domu, albo wychodzili z dziewczynkami na wspólne spacery.
–– Popatrz kochana, jak długo jest jasno na dworze. –– Wojtek stał przy oknie i patrzył na kwitnące na ulicy drzewa. –– Aż żal mi świecić światło. Muszę zaciągnąć zasłony i pozamykać okna, bo w tym roku wyjątkowo wcześnie zaczęły latać komary. Nie znoszę, jak mi nad uchem świdruje bzyczenie. ––
–– A ty myślisz, że ja uwielbiam to bzzzzz, jak sobie smacznie odchodzę w objęcia Morfeusza? –– Klara przekornie przekręciła głowę i zaglądała Wojtkowi w oczy.
–– Mam pomysł! Ja robię kolację, a ty myjesz pannice. Potem dziewczyny lulu, a my sobie zrobimy małe święto! –– z entuzjazmem powiedział Wojtek.
–– Doskonale. W lodówce są jajka, śmietana i biały serek. Wczoraj na targu kupiłam szczypior. Zrób kanapki z wiosenną pastą. Małe ją uwielbiają! –– Klara zaraziła się entuzjazmem męża. Zuzia i Marcysia tego dnia poszły do łóżek bez zbytniego marudzenia. Wybiegały się w parku i już przy kolacji prawie zasypiały nad talerzami. Gdy zamknęły się drzwi do pokoju dzieci, Klara narzuciła swoją kolorową chustkę na lampę stojącą obok narożnika. Pokój od razu zmienił koloryt. Na ściany powychodziły kolorowe smugi. Zrobiło się bardzo przytulnie.
–– Chodź do mnie moja mała, kolorowa wróżko. Nos niebieski, a policzki żółte! To ci dopiero czary! –– Pociągnął Klarę i posadził sobie na kolanach.
–– Jak dobrze jest schować się w twoich ramionach przed całym światem! –– wymruczała wtulona w ciepłą pierś męża.
–– Szkoda, że tak mało mamy takich spokojnych chwil! –– pomyślała z żalem
–– Kochany! A może sprawilibyśmy sobie jeszcze jednego malucha? –– zapytała następnego dnia przy śniadaniu. Zuzanna i Marcysia, nastawiły uszu.
–– Mamo, ale Syrenka jest większa od malucha. –– powiedziała Zuzanna.
–– Skarbie, nie podsłuchuj rozmów dorosłych, bo ci uszy urosną i będziesz miała takie długie, jak osiołek. –– Klara wybuchła śmiechem, ale gdy popatrzyła na Wojtka, uśmiech zamarł na jej ustach.
–– Mam nadzieję, że Zuzia pyta właśnie o tego Malucha! O innym nawet nie myśl. –– powiedział szorstko, jakby nie było poprzedniego wieczora i gorącej, czułej nocy.
Klara już tęskniła za kolejnym dzieckiem. Namawiała Wojtka, ale od wielu miesięcy jego stanowisko było nieprzejednane.

Wojciech na tydzień wyjechał z dziewczynkami do swoich rodziców. O wyjeździe męża Klara dowiedziała się z kartki, którą pozostawił na kuchennym stole. Oprócz informacji o wyjeździe pozostawił jej parę uwag o tym, czego w niej nie lubi i czego ma dość. Po pierwsze jej nadętej miny, po drugie wiecznie skrzywionych ust, a po trzecie despotycznej postawy. To i tak był w ich relacjach jakiś postęp, bo od tygodnia nie odzywali się do siebie. A w zasadzie to Wojciech ignorował jej obecność, jakby była powietrzem. I tak przeważnie się czuła.
Z początku wpadła w złość i chciała wypisać dzień urlopu, by pojechać za mężem i mu wygarnąć, co o tym wszystkim myśli. Później pomyślała, że może odległość jakoś im pomoże. Potęsknią, nabiorą dystansu. Coraz bardziej przerażało ją to ich kulejące małżeństwo, rozmijanie się w oczekiwaniach, celach. Już wiele razy doprowadzona przez męża do ostateczności, myślała o tym, aby wystąpić o rozwód i zacząć z córkami wszystko od nowa.
Z ciężkim sercem i bólem głowy położyła się na wersalce. Chciała usnąć, ale narastający ból głowy na to nie pozwalał. Wstała i wzięła dwie tabletki z krzyżykiem. Podeszła do kuchennego okna i obserwowała przechodniów. Nagle na przeciwległym chodniku zauważyła znajomą sylwetkę Jean Francois. Stał pod jej domem i rozmawiał z jakimś mężczyzną. Nie była do końca pewna, że to był właśnie on, jednak poczuła się dziwnie podekscytowana. Aby się mu lepiej przyjrzeć, wychyliła się z okna. Nagle zobaczyła, że dostrzegł ją i zastygł w bezruchu. Popatrzył w jej stronę z niedowierzaniem na twarzy i zarazem ogromną radością. Szybko zakończył rozmowę i przeszedł przez jezdnię, pod jej dom. Klara, jakby sterowana przez jakieś niewidzialne urządzenie, zarzuciła sobie na ramiona prochowiec, na nogi nałożyła buty i wziąwszy do rąk torebkę oraz klucze, zeszła do niego.
Stał pod drzwiami klatki schodowej, jakby nie potrafił zdecydować się, czy powinien wejść. Gdy w uchylonych drzwiach dostrzegł Klarę, bez słowa chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Szli obok siebie. Milczeli. Klara czuła ciepło twardych i drżących dłoni, ściskających jej palce. Nie protestowała, gdy podprowadził ją do przystanku tramwajowego. Nie protestowała, gdy ramię w ramię jechali w stronę hotelu Wrocław. Po wyjściu z tramwaju poczuła słodki, duszący zapach kwiatów akacji.
–– Białe akacje tchną wonią opiłą…” — przypomniała sobie słowa wiersza i pomyślała, że tak musi pachnąć namiętność..
Popatrzyła w górę i dostrzegła , że okolice hotelu porośnięte są dużą ilością tych drzew, które właśnie zaczęły kwitnienie. Pod hotelem Jean Francois kupił całe pudło malutkich, słodkich babeczek. Wjechali na górę. Mały, czysty pokój zapewniał anonimowość. Przez uchylone okno do wnętrza sączył się słodki, urzekający zapach. Poczuła, że czas cofa się i wiruje.
Była kimś zupełnie innym. Znikło gdzieś parę lat życia. Czuła się młodą, piękną, wolną kobietą. W oczach Jean Francois widziała podziw i zauroczenie. Chłonęła czar chwili, jak gąbka. Jak pustynia każdą kroplę wilgoci. Ten mężczyzna był lekiem na ostatnie smutne lata, na chwile osamotnienia, rozczarowania, bólu i upokorzenia.
Nie broniła się przed falą podniecenia, które pochłonęło ją . Na wargach poczuła ciepło męskich, zaborczych warg. Były delikatne, niepewne, a zarazem pełne pragnienia. Czułe ruchy dłoni Jean Francois poprowadziły ją w nieznaną rzeczywistość. Nie przypuszczała, że tak mocno może reagować jej ciało. Odkrywała je na nowo. Przestała myśleć. Drżała i podążała za swoimi odczuciami, zatracając się bez reszty w pieszczotach. Tonęła i odradzała się.


Lato dawało znak, że niedługo zagości na dobre. Dnie były coraz bardziej słoneczne i gorące. Pewnego dnia Klara poprosiła Helenkę, aby zaopiekowała się jej córkami, a sama postanowiła porozmawiać z mężem w pastelowej atmosferze kwitnącego ogrodu botanicznego. Chodzili alejkami, ciesząc się piękną pogodą. Przysiedli na ławeczce pod rozłożystym drzewem obsypanym zielonymi, drobnymi listkami i mnóstwem bladoróżowych kwiatów.
–– Chciałam ci coś powiedzieć. –– odezwała się nieśmiało Klara .
–– No, to wal śmiało. –– Wojtek miał wyjątkowo dobry humor.
–– Ale przyrzeknij, że nie będziesz się gniewać –– poprosiła męża.
–– No, wydukaj, co masz do powiedzenia. Przyrzekam, że nie będę się złościł.
–– Jestem w ciąży. –– powiedziała cicho.
–– No, to mamy problem. Po co nam dziecko. Mamy już dzieci. Ja więcej nie chcę. –– Mężczyźnie momentalnie zwarzył się humor. Popatrzył na Klarę złym wzrokiem.
–– Ty wiesz, jak popsuć człowiekowi dzień. Nie mogłaś poczekać do domu. Musiałaś właśnie tutaj palnąć, aby miało lepszy efekt! Efekciara! — wysyczał.
–– Już mi się odechciało spaceru. Możemy wracać do domu. Mam nadzieję, że coś z tym zrobisz. Boże, jaka z ciebie głupia baba. Jakbyś nie była światłą panią magister, a prostą babą ze wsi. Nawet dobrze zabezpieczyć się nie potrafisz. Przecież tyle razy mówiliśmy, że na Zuzannie i Marcelinie koniec. Nie ma żadnych innych dzieci, bo nas na to nie stać. Ja już nie mam ochoty na pieluchy, kupki i zupki. Świat nie kończy się na bachorach. Człowiek nie żyje tylko po to, aby się rozmnażać i znosić do gniazda pokarm dla rozdziawionych dziobów. Ja chcę coś mieć z tego życia. Coś chciałbym zobaczyć, coś przeżyć, a ty mi tu wyjeżdżasz ze swoim” jestem w ciąży”. To sobie bądź, ale beze mnie! –– Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Klara długo zanosiła się płaczem. Całe szczęście, że siedziała w oddalonej części ogrodu i bez świadków mogła wypłakać się. Wyszła przed zamknięciem ogrodu. Wydawało jej się, że na drewnianej ławeczce zakończyła kolejny etap życia. Ostre słowa męża jak gruba kreska oddzieliły pewien okres. Mimo wielu zmartwień nie najgorszy. Co będzie dalej? Jak teraz będzie mogła żyć? Po tych ostrych: bądź sobie beze mnie. Nagle poczuła się starsza o wiele lat. Postanowiła utrzymać ciążę. Z Wojtkiem lub bez niego. Na dodatek czuła się winna. Nie wiedziała, czy to jest dziecko Wojciecha.
Z Jean Francois już dawno nie widziała się. Klara nie potrafiła siebie zrozumieć. I ciągle zadawała sobie pytanie, dlaczego po najczulszej i najwspanialszej w jej życiu nocy, zaczęła unikać tego wspaniałego mężczyzny. Pamiętała ile w jego głosie usłyszała miłości i dziwiła się, że ona czuła tylko złość i rozczarowanie, że nie usłyszała tego od Wojtka. Rankiem poczuła się, jak kobieta lekkich obyczajów i pomyślała , że tak łatwo jest sprzeniewierzyć się sobie i złamać jednym czynem swoje życiowe zasady. Wojtek intuicyjnie wyczuwał w niej taką kobietę. Widocznie nie zasługuje na nic innego, jak na wzgardę, którą często karmił ją mąż.
Jean Francois nie potrafił zrozumieć postawy Klary. Codziennie dzwonił do niej, prosząc o spotkanie. Początkowo nie odbierała od niego telefonów, ale w końcu postanowiła sprawę zakończyć. Gdy po miesiącu zadzwonił do pracy, niechętnie zgodziła się na spotkanie. Spotkali się w greckiej knajpce, tam gdzie za pierwszym razem.
–– Koniec z naszymi spotkaniami! Nouse fine rande wu!. –– powiedziała na wstępie Klara, chcąc od razu urwać dalszą znajomość. Przemyślała sobie to bardzo dokładnie. Nie chce nikogo dalej krzywdzić. W głębi duszy kocha jedynie Wojtka. Jean Francois Bóg postawił na drodze, aby nabrała siły do walki o siebie, o swój związek, aby mogła twardo stanąć na własnych nogach.
–– Pourquoi? –– Jean Francois był zdziwiony i zmartwiony.
–– Widzisz, nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Rozminęliśmy się. Ja mam rodzinę, przechodzimy kryzys, a nie chciałabym być nielojalna. To okres, gdy zbyt łatwo mogłabym z różnego powodu zbłądzić. Dzięki tobie odzyskałam wiarę w swoją kobiecość. I będę ci za to wdzięczna do końca świata, ale nie mogę cię oszukiwać. Nie ciebie kocham. Mam jednak dla ciebie dużo przyjacielskich uczuć. Nie możesz sobie dla mnie niszczyć życia. Nie pozwolę na to. Więc żegnaj ! –– mówiła szybko po polsku i widziała w oczach mężczyzny najpierw kompletne niezrozumienie, a później coraz bardziej widoczny strach.
–– Je t' aime! –– powiedział cicho.
Przeraziła się tego słowa. Przeraziła się szczerości w głosie zmartwionego mężczyzny. Bez słowa wstała z krzesła, po drodze chwyciła swoje okrycie i nie zapinając prochowca, uciekła. Zdruzgotany Jean Francois długo jeszcze siedział przy pustym stoliku, patrząc na kółka dymu, unoszącego się z porzuconego w popielniczce papierosa.
Klara biegła do domu, czując ciężar cierpienia Jean Francois i wielkie wyrzuty sumienia.
–– Jestem straszną idiotką.––pomyślała –– zrezygnowałam z mężczyzny, który traktował mnie jak księżniczkę i zamiatał pył spod nóg. A zostałam z facetem o duszy księgowego, z sercem jak portfel.

Gizela zamknęła pamiętnik. Trudno było jej powiedzieć, co czuła. Z pewnością ciekawość, ale i przerażenie, wzruszenie, złość, miłość, wstyd..., a może wszystkie możliwe emocje?
Ze złością odrzuciła zeszyt od siebie, ale za moment nie wytrzymała i z powrotem go otworzyła. Ciągnął, jak grzech. Niecierpliwie otworzyła kolejne zapiski Klary. Rozczarowała się. Dotyczyły całkiem innego okresu życia. Ten okres też doskonale pamiętała. Przede wszystkim swój lęk, wizyty w szpitalu oraz Wojciecha, który w ogóle nie radził sobie ze swoimi emocjami. Na nią oraz siostry wylewał ukryty za kurtyną złości strach o życie Klary.

Zapiski, luty 2002 r.

Nie chcę tego, ale ciągle wracam myślami do dziwnego czasu sprzed i po operacji. Bardzo dziwię się sobie, że odnalazłam w środku Klary jakąś inną, bardzo dojrzałą i godną kobietę. Myślę, że chyba zawsze była we mnie, ale nic nie wiedziałam o jej istnieniu. Ujawniła się dopiero w tym wyjątkowo trudnym momencie.
Poznałam ją wtedy, gdy dotarła do mnie prawda o ogromnym, nieproszonym gościu, który rezyduje w moim brzuchu. Ordynator był przekonany, że to rak. Ja zresztą też. Byłam zaskoczona, zdezorientowana, przestraszona. Wiedziałam, że muszę podpisać zgodę na operację, bo nie mam innego wyjścia. Muszę czekać, aż zrobią wszystkie badania i przygotują mnie do radykalnej bitwy z bestią, która starała się mnie pożreć od środka. I wtedy z nieuczęszczanego kąta mojej świadomości wyłoniła się ta kobieta. Popatrzyła na mnie i powiedziała.
–– Tak. Musisz podpisać zgodę. Ja wiem, że decyzja jest trudna, bo możesz nie obudzić się z narkozy, nie przeżyć operacji, ale jakie masz wyjście? Albo ty zabijesz bestię, albo ona pożre ciebie, a zanim pożre, będziesz cierpiała tak, jak w niedzielę. Nic innego ci nie zostało, jak z godnością przeżyć do chwili operacji. Co ci da użalanie się nad sobą? Stracisz tylko resztę swojej godności ludzkiej. Staraj się być ponad to. Przecież i tak jesteś śmiertelna. Wcześniej, czy później musisz zamknąć drzwi życia i otworzyć te, które powiodą cię do nieskończoności.
–– Ale co z moim strachem przed śmiercią. Przeraża mnie niewiadoma. Nie wiem jak to jest umierać. Boję się nawet o tym myśleć. I mam w sobie żal za wszystkim, co w moim życiu kocham najbardziej. Po prostu nie chcę zostawiać życia. Zbyt mocno je kocham. –– mówiłam.
–– A przypomnij sobie chwile, gdy nie chciałaś żyć! Wtedy dobrowolnie sama chciałaś poddać się śmierci. Wtedy nie miałaś dylematów. A teraz to nie ty decydujesz. Ty tylko dostajesz szansę na dalsze życie. Podpisując zgodę, zgadzasz się na nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. I tylko tyle. Reszta jest w rękach opatrzności. ––
–– Masz rację. Jesteś bardzo mądrą kobietą. Tylko powiedz mi, co mam zrobić ze strachem, który mnie nie chce opuścić? Nie daje mi jeść, nie daje mi spać! ––
–– Po prostu zaprzyjaźnij się z nim. Jesteś człowiekiem, dlatego się boisz. Napisz o nim, staraj się go oswoić. Jak go dobrze poznasz, to nie będzie tak straszny. ––
Nie miałam innej opcji. Posłuchałam Mądrej, którą od lat ukrywałam i nie miałam o niej pojęcia. Do operacji oswajałam strach i pielęgnowałam godność.


Samochód zatrzymał się. Gizela otworzyła oczy. Obraz rozmył się, wspomnienia odleciały. Nawet zdziwienie, które poczuła odkrywając wielką tajemnicę i przenosząc się w świat młodości Wojtka i Klary. Tak trudno było jej postaciom z pamiętnika nadać kształty i twarze swoich rodziców. Jakby matka opowiadała historię innych zakochanych.


Rozdział II Ruette


Wioska była dobrze oświetlona. Stare jednopiętrowe domy, przytulone bokami do siebie, stały przy szerokich ulicach. Większość z nich była biała. Pozostałe miały pastelowe barwy. Drzwi i okiennice były kolorowe. Przeważał kolor granatowy i niebieski, ale również pojawiał się zielony. Jedynie część stolarki w kolorycie podobna była do tej, która spotykana jest w Polsce. Zdarzały się też domy, gdzie właściciele odważyli się na czerwone okiennice. Ogromna część domów była wyjątkowo stara. Te przeważnie zrobione były z jasnego kamienia. Grubość murów widoczna była przy framugach drzwi, które wydawały się zapadnięte w grube, kamienne wnętrze. Czasem otoczone były potrójnymi odrzwiami.
Gizelę zaskoczyła też ogromna ilość kwiatów, które rosły wszędzie; w doniczkach na parapetach okien, na klombach przed domami i nawet na środku skrzyżowania.
W większości okien widać było zapalone światła. Domownicy prowadzili za nimi swoje życie, nie troszcząc się o to, że zza koronkowych firanek widać wszystko jak na dłoni.
–– Istny teatr cieni ! –– powiedziała do siebie półgłosem. Mężczyzna, który w tym momencie wyciągał z bagażnika jej walizkę, popatrzył uważnie na dziewczynę i zapytał.
–– Qu'est-ce que c'est? ––
Nie odpowiedziała, bo nie wiedziała jak. Tylko rozłożyła ręce. I zrobiła przepraszający grymas twarzy. W tym momencie zza granatowych drzwi usłyszała jakieś odgłosy, a po paru sekundach jedno skrzydło uchyliło się, wypuszczając na ścieżkę jasną smugę światła i ciemny cień kobiety.
–– Zapraszam do domu. –– usłyszała niezbyt czysto po polsku wymówione słowa.
–– Jestem twoja babka Nina! To ja wysłała do ciebie list, aby ty przyjechała do Ruette. ––
–– Merci, Francois ! –– zwróciła się do mężczyzny ––
au revoir !
Francois wniósł do mieszkania bagaże i pożegnał się ze starą kobietą. Gizela weszła do domu i z uwagą rozejrzała się po małym kwadratowym holu, w którym stała zabytkowa garderoba.Wisiały na niej jakieś nakrycia, parasolki , a na półce znajdującej się nad dużym, podłużnym lustrem leżały damskie i męskie kapelusze. Z lewej strony holu było przejście do stołowego pokoju. Tak go od razu nazwała, widząc ogromne, wyściełane ciemnozielonym miękkim materiałem dębowe meble. Na przeciwległej ścianie królował ogromny, rzeźbiony kredens. Na ścianie wisiały dwa porcelanowe, staromodne talerze i wielki zegar z kolumienkami i kukułką.
–– No wejdź dalej, l'enfant! Niech ci się przyglądam. –– Stara kobieta popatrzyła na Gizelę z dużą uwagą.
–– Ty bardzo podobna do swej matki. –– stwierdziła.
–– Ja widziała jej zdjęcie u mojego syna.
Dziewczyna obserwowała staruszkę. Była dosyć wysoka, szczupła. Miała starannie obcięte, srebrne, gęste włosy. Nad czołem ułożona była staromodna fala, spięta z boku dwoma ciemnymi spinkami.W uszach staruszki zauważyła dwa malutkie , złote kolczyki z czarnymi oczkami. Na jej szyi wisiał delikatny, złoty łańcuszek z medalionem. Na ciemnym tle widniał złoty motyl. Na białej bluzce miała niebieską, ręcznie robioną, ażurową kamizelkę. Niemodna, szara spódnica ozdobiona z przodu kontrafałdą dopełniała reszty. Twarz kobiety była pomarszczona. Niebieskie oczy niewielkie, ale bystre, okolone promieniście rozchodzącymi się, głębokimi zmarszczkami, które przy uśmiechu jeszcze bardziej pogłębiały się. Wąska linijka ust uniesiona była ku górze. Poprzeczne zmarszczki, od ciągłego zwijania ust podczas wymowy francuskich słów, nadawały im wyraz zatroskania.
Gizeli od razu kobieta wydała się sympatyczna.
–– Czujesz głód ? –– zapytała, wchodząc do drugiego, mniejszego pomieszczenia, które było drugą częścią holu, ale też małą, codzienną jadalnią, bo stał tutaj stół i cztery krzesła. Przy niskim oknie, z którego widać było oszkloną werandę, rezydował głęboki skórzany fotel. Drugi umieszczony był naprzeciwko, pod kolejnym, dużym zegarem.
Na ścianach wisiały liczne fotografie dzieci w strojach sprzed wielu lat, a także we współczesnych strojach.
Gdy Gizela usiadła na fotelu, spojrzała na przeciwległą ścianę. Stały przy niej staromodne meble; duży, biały kuchenny kredens z kolorowymi szybkami oraz pasująca do niego niewysoka szafka.
Stara kobieta krzątała się, wyciągając z wnętrza kredensu jakieś porcelanowe kubeczki i małe, kolorowe deseczki do krojenia. Ułożyła je na stole, pokrytym ceratowym obrusem. Obok położyła widelce i ostro zakończone nożyki.
–– Z diner czekała ja na ciebie. Czuje głód. My teraz dziesięć minut rozmowa i dormir. Jutro też jour. Mamy dużo czas. O ważna sprawa nie mówi się szybko. –– powiedziała, wychodząc jednocześnie do niewielkiej kuchenki. Poprzez drzwi Gizela widziała piec gazowy , na którym stał wielki aluminiowy czajnik. Wydobywały się z niego kłęby pary . Obok kuchenki stała lodówka. Babka, bo tak w myślach od razu nazwała ją Gizela, wyciągnęła z lodówki plastry szynki, kawałki sera, masło i postawiła na stole.
–– Niech Gizel manger! Pusty brzuch, to tylko utrapienie. Jak kiszki marsza grają, to nie ma spania. –– powiedziała . –– Ty musisz dużo manger, by mieć for siła do poznania wszystka rodzina. Ty pewno fatiguée. Jak człowiek mocno zmęczony , głodny, to i myśli noir. Ja bardzo źle je parle po polsku. Tyle lat już nie mówiła. Od końca wojny. Kiedyś była tu taka pani, co miała swój sklep. Ona też była Polka. To ja trochę z nią rozmawiała. A potem umarł jej mąż, to ona zamknęła sklep i wyjechała do rodzina mąż do Paris. I potem ja nie miała z kim parle. Jean Francois trochę umiał gadać. Niedużo, bo nie chciał nauka. Jak ja uczyła swoje dzieci parę słów po polska , to one się tylko śmiechały. Twój grand papa , co ja mówię, to przecież dziadek, a więc twój dziadek Michael, to on był dobra mężczyzna. On mówił mi, abym choć trochę słowa nauczyła, ale sam nie znał po polska. Kiedy Jean Francois wrócił z Polska , to on dużo chciał brać nauka. Ale to był inny czas... A potem, to już nie chciał. No, stało się, jak stało. Napij się jeszcze i do la chambre !
Szła za babką Niną po wąskich, kamiennych schodach. Na piętrze było troje drzwi.
–– Ta la chambre to moja. –– Nina wskazała pokój po prawej stronie.
–– To salle de bains, jak to się mówi po polska? No, nie pomagaj, ja sama! Muszę wytrzepać pamięć! A, tu klozet i duża balia z woda, to jest… łazienka. –– z trudem przypomniała sobie zapomniane słowo.
–– A tu twój sypialny. –– powiedziała, uchylając drzwi do pokoju po lewej stronie.
Gizela leżała już w łóżku. Chociaż bardzo zmęczona, nie potrafiła zasnąć. Zbyt wiele wrażeń podniosło jej poziom adrenaliny we krwi, odbierając sen. Mała, nocna lampka rzucała ciepłe, pomarańczowe światło na deski drewnianej podłogi. Wyławiała z nocnego mroku sylwetki drewnianych starych mebli. Obok okna zobaczyła wiklinowy fotel bujany. Pod sąsiednią ścianą stała stara rzeźbiona toaletka, na której umieszczona była wielka, porcelanowa miska z dzbankiem na wodę. Rysunek na misie był delikatny, ciemnozielony, przedstawiał jakieś sceny z życia pasterki. Lustro toaletki umieszczone było w rzeźbionej, ażurowej ramie. Bokami było lekko zaśniedziałe. Łóżko stare, z niewielkimi kolumienkami pamiętało chyba dziewiętnasty wiek. Stojące obok dwie szafki nocne idealnie pasowały do sylwetki łóżka i toaletki. Stały na toczonych nóżkach. Drzwiczki miały rzeźbione, a blaty marmurowe. Ciężkie miodowe zasłonki zawieszone na starej, mosiężnej rurce, zakończonej wielkimi kulami, powiewały przy każdym większym podmuchu wiatru. Na szybkach okna widniały koronkowe, ręcznie robione niciane firaneczki. Na jednej z nich dziewczynka dzierżyła koszyczek z kwiatkami, a na drugiej chłopczyk niósł wiaderko, z którego wystawał ogon ryby. Pokój miał zapach lawendy i suszonych owoców. Saszetki z lawendą umieszczone były w wielu miejscach. W każdej szufladzie, na każdej szafce, a nawet w małej, alabastrowej miseczce stojącej na niewielkiej komódce. W drugiej, trochę większej leżały przeróżne suszone owoce, pomieszane z płatkami róż. Nie mogąc usnąć, po godzinie Gizela wstała z łóżka, pogrzebała w bagażach i wyciągnęła z nich pamiętnik matki.

Pamiętnik Klary , rok 1980

Klara bardzo źle znosiła początki ciąży. Była ciągle zmęczona. Cokolwiek zjadła, zwracała w dwójnasób i to niezależnie od pory dnia. Czuła, jak rosnąca w niej istotka, tak niechciana przez ojca, broni się przed przekształceniem się z zarodka w niemowlę. Jakby miała pretensję do Klary, że wbrew wszystkiemu powołała ją do życia w świecie, gdzie jej nie chcą. Nocami znowu miewała koszmary. We dnie czuła bóle pleców, piersi i brzucha.
Z Wojtkiem zamieniali tylko niezbędne uwagi dotyczące funkcjonowania ich rodziny. Żadnych cieplejszych słów, jakiegokolwiek bliższego zainteresowania drugą osobą. Mąż Klary znikał na całe dnie w pracowni projektowej. Funkcjonowanie domu i dziewczynek pozostawił na głowie kobiety. Było to bardzo męczące. Sklepy świeciły pustkami. Zdobycie najprostszego produktu żywnościowego graniczyło z cudem. Pod każdym ze sklepów stały gigantyczne kolejki. Klara zaczęła obawiać się o to, czy w ogóle przetrwają. Wpadła w stan permanentnego lęku. W końcu zmusiła Wojtka, aby włączył się w proces zdobywania żywności przynajmniej dwa razy w tygodniu. Gdyby nie zdarzenie pod jednym ze sklepów, gdzie ludzie ją o mało nie stratowali, nie zgodziłby się, bowiem starał się nie ułatwiać Klarze życia.
–– Wiesz –– mówiła Klara do Helenki –– wczoraj pod Feniksem o mało nie stałam się ofiarą sytuacji gospodarczej. Rzucili więcej towaru, a ludzie powariowali. Pędzili na oślep. Jestem teraz taka słaba i niezdarna. Przewróciłam się i podcięłam nogi kobiecie za mną. Na nią upadli inni, a ja byłam pod spodem i straciłam oddech. Całe szczęście, że podjechała karetka. Podali mi tlen i odwieźli do domu. Dopiero wtedy Wojtek zmiękł. Oświadczył, że po mięso i wędliny on będzie chodził. Łaskawca! ––
–– Potrafię ciebie zrozumieć, bo mojego starego też nic nie rusza. Ale u mnie po towar stoją moje chłopaki. Takie sprytne, że czasem i parę kolejek obskoczą, to potem mamy co wymieniać na inne artykuły. Kochana, widzę jednak, że nadal źle wyglądasz. Jak śmierć na chorągwi. Może zadzwonię po starego, aby ciebie odwiózł do domu. –– Helenka patrzyła na Klarę z prawdziwym niepokojem.
–– No, coś ty! Kartki masz dodatkowe na benzynę, czy co? Wojtek samochodem jeździ tylko od święta. Zresztą sama wiesz, jak funkcjonują stacje benzynowe. Tylko jak masz znajomości, to masz coś więcej. Co to będzie? Ani pieluch, ani wózków! –– Klara naprawdę była zmartwiona.
–– Czy tu ktoś mówił o wózkach? –– Do pokoju głowę wsadziła księgowa Alicja.
–– Ja właśnie do ciebie Klaro. Moja znajoma z AGD mówiła, że dziś po południu rzucą enerdowskie wózki. Takie wysokie, na dużych kółkach. Wprawdzie nie są tanie, ale też nie są to nasze, rzemieślnicze koszmarki. Wiesz, gdzie jest ten sklep w okolicy rynku? Tam, gdzie ostatnio spotkałyśmy się, jak szłaś z takim kosmatym przystojniakiem. ––
–– Ala, no coś ty, kupno wózka przed porodem przynosi pecha! –– zaprotestowała Helenka.
–– Teraz nie ma pech, nie pech! Teraz jest zdobycie niezbędnego minimum. –– zaśmiała się Ala i wychodząc z pokoju uśmiechnęła się do Klary.
–– Dzięki. Masz rację. Zwolnię się z pracy i gnam do kolejki. –– odrzekła Klara i wyszła do kadr, wypisać przepustkę.
Wojtek tego dnia wrócił z pracy wcześniej. Po drodze odebrał dziewczynki, bo Klara dzwoniła, że coś jej wypadło i nie może być w przedszkolu o normalnym czasie. Z początku nie miał ochoty na pomoc, bo czuł do żony straszny żal. Potem jednak uznał, że w końcu nic mu się nie stanie, jeśli posiedzi z dziewczynkami w domu. Małe są spokojne. Potrafią się nieźle sobą zająć. On poczyta książkę. Książka była nudna i przysnął. Zbudził go dzwonek telefonu.
–– Czy pan Jasiński? –– Głos w słuchawce był oschły i urzędowy.
–– Tak, a o co chodzi? ––
–– Dzwonię ze szpitala na Brochowie. Przywieźli do nas ciężarną Klarę Jasińską. Leży na ginekologii. ––
Wojtek nie słuchał dalej. Rzucił słuchawką. Za chwilę stukał do drzwi sąsiadki.
–– Pani Wiesiu, czy zostałaby pani z dziewczynkami? Muszę jechać do szpitala. Coś się stało Klarze. ––
Gdy Wojciech dojechał do szpitala, Klara już była po transfuzji. Spała.
–– Na szczęście udało się uratować ciążę. Krwotok wprawdzie był duży, ale po obłożeniu pacjentki lodem i założeniu szwów na szyjce , jakoś udało się nam wszystko wyciszyć, mimo iż nastąpiły bóle porodowe. –– powiedział mu dyżurny lekarz.
–– Przyjdzie pan do żony jutro. Teraz jest wyczerpana i śpi. Jeszcze nie jest całkiem dobrze i musimy nadal stosować okłady z lodu. Powinna też dostać trochę krwi. Mam nadzieję, że zostanie pan honorowym dawcą. Przysłuży się pan żonie. Proszę zgłosić się jutro przed ósmą do naszego laboratorium. ––
Nie sprzeciwiał się. Posłusznie poszedł do domu. Następny dzień był w szpitalu dniem odwiedzin. Wojtek przyszedł pod koniec wyznaczonego czasu, aby zbyt długo nie rozmawiać. Aby Klara nie miała czasu na wyrzuty. On czuł się fatalnie. Ciążyło na nim brzemię winy, jakby chciał dokonał aborcji.
–– Prawie tak było! –– pomyślał. Zbyt dobrze pamiętał swoje ostre słowa, reakcję na wiadomość o ciąży, swój gniew i upór. Konsekwencję w uprzykrzaniu Klarze życia.
–– Gdybym tak mógł cofnąć czas…Przecież nie chciałem tego. Ale też nie chciałem tego dziecka! ––Trudno mu było przyznać się nawet przed sobą do okrucieństwa.
Klara leżała w dwuosobowym pokoju. Drugie łóżko było puste. Gdy wszedł, nie zareagowała. Patrzyła tempo na przeciwległą ścianę. Usiadł na krześle i zapytał.
–– Jak się czujesz? ––
–– A jak powinnam się czuć? –– odpowiedziała pytaniem, ale obojętny wyraz twarzy nie zmienił się. Cierpiała. Nie miała ochoty na opowiadanie o ogromnym bólu fizycznym, o krwotoku, który ledwie zahamowali lekarze lekami i całonocnymi okładami z lodu.
–– Nigdy nie podzielę się z Wojtkiem swoim bólem. Bólem fizycznym i bólem matki, której mogło umrzeć dziecko. –– postanowiła. –– Tak je pragnę i czekam na nie.
Wojtek bez słowa wyszedł z pokoju, zostawiając żonę z bólem na twarzy i zaciśniętymi ustami. Zszedł do szpitalnej kaplicy i tam wpatrzony w krucyfiks, prosił Boga o szczęśliwy finał. Przyrzekł, że zrobi wszystko, aby Klara szczęśliwie urodziła. I pokocha to dziecko najbardziej, jak tylko będzie umiał, ale niech Bóg mu nie odbiera żony.
Klara pozostała w szpitalu przez najbliższe pięć dni. Gdy wróciła do domu, napadły na nią Zuzia i Marcysia. Objęły małymi, lepkimi rączkami, bo właśnie przed chwilą jadły chleb z marmoladą, którą odstąpiła Wojtkowi pani Wiesia. Powoli zaczęła odzyskiwać sens życia. Przecież była matką.
Przez kolejne miesiące ból w sercu zapełniała praniem, prasowaniem, gotowaniem. Nic więcej poza tymi prostymi czynnościami i światem córek jej nie obchodziło. Nie zareagowała na falę strajków, która przetoczyła się przez kraj, na masowe wstępowanie w szeregi „ Solidarności”. Gdy kierownik kadr zaproponował jej, aby też wpisała się na listę, wzruszyła ramionami.
–– Mam w nosie kolejny owczy pęd. Wkurza mnie to, że nagle wszyscy rzucają czerwonymi legitymacjami, bo „partia jest be”. Nie jestem w stanie uwierzyć, że wszyscy przeszli metamorfozę i wybielili się. A najgłośniej krzyczą ci, co w pierwszych szeregach w pochodzie pierwszomajowym nosili transparenty. –– powiedziała, kpiąco patrząc w oczy Mięsińskiego. Pamiętała, jak parę miesięcy wcześniej dostała od dyrekcji upomnienie, bo spóźniła się na pierwszomajowy pochód. Właśnie Mięsiński sprawdzał listę obecności i skrupulatnie odnotowywał wszystkich, którzy nie przyszli, albo spóźnili się. Pamiętała też jak” prawa ręka dyrektora”, należąca do egzekutywy zakładowego oddziału PZPRu , skrzętnie donosiła szefowi o, jego zdaniem, wrogiej postawie ideowej wielu pracowników. Wskazywał palcem tych, z którymi wcześniej starał się zaprzyjaźnić, „ opierając sprawę o bufet”.
–– Zwykła świnia nie będzie mnie tu agitować! –– pomyślała z odrazą.
–– Nie, to nie. Za miesiąc będzie za późno i nawet jak będzie pani chciała, to nie przyjmą do „ Solidarności”. A to może być niebezpieczne. Jak to mówią, „ kto nie z nami, ten przeciw nam”. Będziemy czyścić kraj! ––
–– O, widzę , że jest pani u siebie! –– powiedziała młoda radczyni prawna Justyna Olchowska, mijając się w drzwiach z Mięsińskim, który jak niepyszny opuszczał biuro.
–– Te cholerne czerwone pająki, teraz snują sieci w Solidarności –– dodała, gdy za personalnym zamknęły się drzwi.
–– Słyszałam, że namawiał panią na zapisanie się do związku. Ja już należę, ale gdybym wiedziała, że teraz każdy jest „przeciw”, nawet ten, co był „pro”, to chyba darowałabym sobie. Jednak mimo wszystko to niesamowite, jaką potęgą dysponuje naród. Mówię pani, to się nie może dobrze skończyć dla tej czerwonej zarazy, co nas oblazła. Ale co ja tak „ pani i pani”. Znowu nie taka duża między nami różnica wieku. Te pięć latek w te, czy we w te, to nie ma znaczenia. –– Uśmiechnęła się do Klary i podała jej rękę.
–– Justyna, a dla przyjaciół Justysia. ––
–– Klara. Nie mam zdrobnienia. Paskudne imię wymyśliła dla mnie rodzinka. Jak ze sztuki Fredry. Nie da się zdrobnić, bo brzmi idiotycznie. Wyobrażasz sobie, że w dzieciństwie mówili do mnie Klarcia, Klarunia? A ja nazwałam siebie Kunia i do tej pory czasem słyszę od byłych koleżanek z piaskownicy, że tak mnie nazywają. Idiotycznie! Dlatego nie lubię zdrobnień. ––
–– Dobrze, dla mnie będziesz Klarą, bo bardzo podoba mi się twoje imię. Wiesz, trudno teraz połapać się, kto jest faktycznie zaangażowany, aby zmienić stare porządki, a kto tylko zwęszył, że mu to się opłaci, bo idzie nowe i może dostać w dupę. Chodzą słuchy, że naród będzie rozprawiał się z tymi sługusami Moskwy. Twierdzą, że jak pluskwy rozgniotą tą czerwoną zarazę. A' propos rozgniotą, jutro znowu strajk. ––
–– Nie wygląda to dobrze. Boję się, co to będzie dalej. Mam dwie córki, które muszę nakarmić. W sklepach niczego nie ma. Na półkach tylko ocet i musztarda. Panienki siedzą sobie na lodówkach i piłują paznokcie, zamiast obsługiwać klientów. Plotkują, a jak się wchodzi i pyta o jakiś towar, to obrażone ledwie odburkną. Wczoraj jedna zmierzyła mnie wzrokiem, gdy pytałam o masło i stęknęła, że z byka chyba spadłam, jak o coś takiego pytam, bo jakby było masło, to byłaby kolejka. Skoro kolejki nie ma, to i nie ma towaru. Każdy głupi to wie. ––
–– Niby logiczne! Ale teraz można jedynie cudem coś dostać. Moja siostra Ilona ma sześciomiesięcznego synka. Wczoraj była duża kolejka pod Samem, bo przywieźli śmietanę, masło i dżemy. Masło i śmietanę sprzedawali z okienka w bocznych drzwiach sklepu. Pomyślała sobie, że może uda jej się kupić przynajmniej kostkę masła, a jeśli nie, to parę butelek śmietany i wytrzęsie sobie z niej przynajmniej parę grudek masła. Mały nie spał, darł się jak opętany, to wzięła go na ręce i stanęła w kolejce. Otworzyli okienko. Jak tłum ruszył, to ją z dzieckiem mało nie zgnietli. Całe szczęście, że w pobliżu stał znajomy młody mężczyzna, który utorował jej drogę powrotną, a potem sam dopchał się po masło i dał Ilonie. Siostra powiedziała, że wdzięczna mu za to będzie aż do śmierci. W końcu uratował życie jej dziecka. –– skończyła Justyna.
–– Moje małe też czasem stoją ze mną w kolejkach. Wczoraj jakaś ekspedientka nie chciała Marcysi sprzedać paczki kawy. Stałyśmy we trójkę. Za kawę można się potem wymienić z kimś innym na potrzebny produkt. Gdy sprzedawczyni powiedziała, że dzieci nie piją kawy, to moja rezolutna córeczka oznajmiła, że dzieci jedzą czekoladę, a czekolady nie ma. Jak ona będzie miała kawę, to sąsiadka, która ma cukrzycę zamieni się z nią na czekoladę, poza tym ona wie, że dzieci też mają swoje prawa. Ekspedientkę zatkało i sprzedała obu moim córkom po paczce kawy. Mam takie wyrzuty sumienia, że dziewczynki zamiast bawić się lalkami, wystają w kolejkach. Ale ja nie mam żadnych znajomych ekspedientek, pracowników hurtowni. Tylko ta grupa zawodowa ma wszystkiego w bród. –– Klara posmutniała.
–– I przyszły czasy, że wykształcenie, to tylko kula u nogi. Po co tyle lat uczyłyśmy się? Trzeba było na randki latać i zawodówkę skończyć. Na nasze czasy wystarczyłoby, aby dobrze żyć. Miejmy nadzieję, że nie będzie to wieki trwało. ––

Tego okresu Gizela nie pamiętała. Pomyślała, że na całe szczęście nie ją dotyczył kolejkowy szał. O tym trudnym okresie jedynie słyszała i trudno jej było go sobie wyobrazić. Sięgnęła więc po zapiski matki.

Zapiski, październik 2002r.

Złe słowa jak szklanka, która wypada nam z rąk, pękają, tracą kształt, poszarpanym ostrzem miękko wchodzą w nieuważne serce. Nie mam skorupy żółwia! Nic nie chroni mojego bezbronnego wnętrza. Nie wiem, dlaczego najczęściej jestem raniona wtedy, gdy otwieram serce i odkrywam wszystkie swoje słabe strony. Za każdym razem żałuję, że traktuję swojego męża jak przyjaciela i odkrywam przed nim wszystkie swoje tajemnice, pokazuję czułe punkty. W ten sposób narażam się niepotrzebnie na atak bardziej bolesny, dotkliwszy. Wojtek skrzętnie wykorzystuje moje sekrety i słabości. Uderza celnie. Nasz związek stał się jakimś idiotycznym polem bitwy. Obowiązuje prawo wojny i wojenna taktyka. Ale ja nie jestem typem wojownika. Nie robię podchodów, nie szukam słabych miejsc i nie zdobywam przyczółków, by skuteczniej zaatakować. Abym nie została całkowicie zniszczona, stosuję fortel tchórzy, wywieszam białą flagę. Tylko, co mam zrobić z tym kacem moralnym, który od lat mnie prześladuje? Czuję się, jakbym była pod okupacją. Okupacją beznadziejnej miłości w kraju destrukcyjnego związku. Czy dbanie o trwałość destrukcyjnego związku nie jest głupotą?
Babka Felicja nawet nie pomyślała, że mogłaby wyrwać się ze swojego małżeństwa. Przecież przysięgała w kościele i ksiądz wyraźnie powiedział „ co Bóg złączył, człowiek niech nie odważa się rozłączać”. Z wyższością patrzyła na swoje kuzynki, stare panny, które miała w głębokiej pogardzie tylko dlatego, że nie wyszły za mąż i nie miały dzieci. Jako osoba bardzo religijna biegała do kościoła modląc się właśnie o łaskę dla nich. Prosiła, aby Bóg zesłał im jakiegokolwiek męża. Czy jest w tym jakaś logika?
Babka Adela, która kochała swojego męża ponad życie, nie raz musiała godzić się na „jego wyskoki”, przymykać oczy na wiele spraw, z których nie była zadowolona, łącznie z licznymi flamami, o których starała się nie wiedzieć. Jednak nawet do głowy jej nie przyszłoby, że mogłaby żyć bez swojego ukochanego. Ona dopuszczała możliwość rozwodu u innych, ale nie u siebie. I w związku była naprawdę bardzo szczęśliwa.
Mama Anna na zewnątrz ukazuje wszystkim swoje skrzywione oblicze. Teoretycznie powinna należeć do bardzo szczęśliwych osób, ale nie raczy tego zauważać. Ciągle jest niezadowolona, a to z męża, bo nie dość uległy, z dzieci, że nie dość zdolne i nie dokonują takich wyborów, jakby sobie życzyła.
Mam kuzynkę, Liliannę, która od wczesnego dzieciństwa twierdziła, że wyjdzie za mąż jedynie za bogatego starca, aby stać się bogatą wdową. Zamierzała wydać się za granicą, albowiem wtedy w Polsce nie zdarzali się bardzo bogaci starzy ludzie. Niestety, gdy doszła do wieku, w którym mogłaby wyjść za mąż, nie było mowy, aby dostała paszport i wyjechała za granicę. Wyszła, więc „na chwilę” za mąż za młodego, biednego i przystojnego rówieśnika. Związek przetrwał zaledwie parę lat. Wyszła z niego zniesmaczona, z pięknym niemowlęciem rodzaju męskiego i niedoborem finansowym. Przez kolejnych parę lat wychowywała syna, zmieniała partnerów i dalej czekała na bogatego starca.Po wielu latach spełniła swoje marzenie. Wyjechała do Stanów i tam pracując jako opiekunka starych ludzi, trafiła na kandydata do jej ręki, wypisz, wymaluj , jak to było w dziecięcych marzeniach. Rodzina staruszka była przeciwna małżeństwu z czysto ekonomicznych względów, bo nawet polubili Lilkę. Poróżniwszy rodzinę z Maksymilianem , bo tak miał staruszek na imię, wyszła za niego za mąż, następnie po paru ciężkich latach opieki, pochowała męża i zdobyła część majątku. Do tej pory procesuje się z krewnymi Maksymiliana. Czy jest szczęśliwa? Twierdzi, że tak, ale stała się złośliwa, podejrzliwa. Nie ma tematu, w którym nie zahaczyłaby o „ moje dolary…”.

Pamiętnik Klary, rok 1981
Stan wojenny zaskoczył Klarę i Wojtka tak samo, jak zaskoczył większą część społeczeństwa. Klara zastanawiała się, nad tym, czy bardziej przypomina wojnę, czy pokój. Nie miała żadnych doświadczeń wojennych. Znała ją jedynie z literatury, filmów, opowiadań starych ludzi. Ze zdziwieniem oglądała dziennik telewizyjny, w którym spikerzy ubrani byli w wojskowe mundury i zastanawiała się, po co ta przebieranka. Kojarzyła się jej z teatrem, w którym poszczególne postaci przebiera się zależnie od przydzielonych ról. Nie do końca rozumiała przedstawione w licznych przemówieniach powody stanu wojennego. Miał bronić naród przed czymś, albo przed kimś? Jednak do końca nie wiadomo było przed kim. Nie można było przemieszczać się po kraju bez zgody władzy. Nie można było zasiedzieć się u znajomych. Aby można było późno wracać do domu, potrzebna była specjalna przepustka. Najbardziej komicznie wyglądało to w Sylwestra, gdy ludzie, chcąc pójść do znajomych lub wrócić wcześniej z zabawy, przemykali się konspiracyjnie od klatki schodowej do następnej klatki albo od płotu do płotu.
W pewien marcowy wieczór Klara poczuła straszne bóle. Najbardziej bolały ją krzyże. Wojtek nie czekał, aż sprawy zabrną za daleko i odwiózł upartą żonę do szpitala. Po dwóch godzinach na świat przyszła kolejna córeczka.
–– Klaro, czy ty zwariowałaś? Jak chcesz nazwać małą? Nie! Ja do tego ręki nie przyłożę. Córka będzie miała do mnie pretensje do końca życia. Ja rozumiem, że operowa Gizel , jest ciekawym imieniem, ale po pierwsze nikt mi tak jej w urzędzie nie zarejestruje, a po drugie w dokumentach tylko może być Gizela, a to jakieś niemieckie imię. Z dziewczyny wszyscy koledzy będą wyśmiewać się. Daj już spokój. Ciągle robisz tak, że wszystkim nam jest pod górkę. — zdenerwowany Wojtek próbował przeciwstawić się nieugiętej żonie. Jednak i tym razem spasował, pamiętając swoje szpitalne przyrzeczenie. Starał się wypełnić je, jak tylko potrafił najlepiej.



Zapiski, czerwiec 2004r.
Czas ogłosił wysoki kurs walut. Siwe włosy za doświadczenie. Wczoraj za miłość zapłaciłam utratą wolności. Dziś za wolność żąda samotności. Co to znaczy samotność? Jak można być samotnym, mając rodzinę?Przecież dzieci ciągle pozostają kimś bardzo bliskim, bez względu na to, czy rodzice są razem, czy osobno. I nie ma znaczenia, jak blisko nas mieszkają.
Zastanawiam się, co powiedziałyby dziewczynki na to, gdybym zdecydowała się opuścić ich ojca. Czy byłoby im bardzo przykro, a może zrozumiałyby. Przecież widziały nasze zatargi, nieporozumienia. Bardzo nie lubiły naszych „ cichych dni”. Nie raz miały pretensję do Wojtka za gorzkie słowa, rzucane pod moim adresem.
Czy dorosłe dzieci tak samo mocno odczuwają rozstanie swoich rodziców? Czy byłoby im tak samo smutno? A ja, jak czułabym się, gdyby nasze drogi rozeszły się? Czy potrafię żyć sama? Pytam też siebie, czy jestem gotowa na samotność? W związku z Wojtkiem nieraz czułam się bardzo samotna, pomimo, iż spał obok mnie. Myślę, że to najgorszy rodzaj samotności, najbardziej bolesny. Już od dłuższego czasu szukam w sobie odpowiedzi na moją gotowość do życia w pojedynkę. I jej nie znajduję, mimo iż teraz jest mi o wiele łatwiej, niż wiele lat temu. Już nie jestem zaślepioną dzierlatką, uwiązaną przy dzieciach. Chyba użyłam złego słowa. Ja nigdy nie byłam „ uwiązana”. Nie czułam się w ten sposób. Myślę, że gdy wyszłam za mąż, naturalnie chciałam mieć dzieci. Zostałam wychowana w kulcie rodziny. Od wielu pokoleń w mojej rodzinie ONA ,czyli rodzina była najważniejsza. A szczególnie więź, która stanowiła o jej mocy i nierozerwalności. Rodzina była zbiorem jednostek, w których żyłach płynęła ta sama krew. Przenoszenie genów z pokolenia na pokolenie podnoszono do rangi wielkiego zaszczytu, który można było doświadczać. Zaszczyt ten stawiano na ogromny cokół, aby każdy z daleka widział. Przestrzegał on wszystkich obcych przed naruszaniem tej świętości, którą należało pielęgnować i kultywować. Naturalne dla mnie było to zapewnieniem, że jak znajdę odpowiedniego mężczyznę, to dostąpi on ZASZCZYTU wejścia do mojej rodziny i wspólnie będziemy kultywować tradycję. Nigdy nie słyszałam, aby ktoś zbezcześcił święte prawo mojej rodziny. Słowa takie jak „ rozwód, konkubinat” były absolutnie wykluczone z rodzinnego słownika słów ważnych. Słowa te mogły jedynie dotyczyć kogoś innego. Mówiono o znajomych, którym przydarzyło się takie nieszczęście ściszając głos, wręcz z pogardą, prawie, jakby to dotyczyło popełnienia jakiegoś strasznego przestępstwa, bądź wejścia nieszczęśnika na drogę prostytucji. Wprawdzie nie byłam potomkiem męskim, ale przenosiłam dumnie swoje geny „ po kądzieli” i byłam najszczęśliwsza na świecie, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Potem kochałam i dalej kocham swoje dzieci tak mocno, jak tylko potrafię. A jednak po tylu latach nagle znajduję w sobie ogrom obcych mi pytań. Często są sprzeczne. I mam świadomość, że jestem pierwsza w rodzinie, która dopuszcza taką możliwość, że sprzeniewierzy się zasadom rodzinnym. Być może, jest to wynik obecnego trendu w ideologii społecznej, mody współczesnych czasów, a może nie jestem aż taką konserwatystką, jak mi się wydawało. Obserwuję młode współczesne kobiety, które bardzo szybko rozprawiają się ze swoim męskim bublem, którego poślubiły. Większość z nich nie zamierza ciągnąć tego małżeńskiego wózka, w którym koła są nierówne, bo zdają sobie sprawę, że wcześniej, czy później grozi katastrofa. Nie chcą w niej ucierpieć. Nie chcą, aby ucierpiały dzieci, więc wychodzą z założenia, że im szybciej rozstaną się, tym lepiej. A ja ciągnę swój wóz i jeszcze robię różne woltyżerskie figury; staję na głowie, podpieram, dźwigam , itd. aby tylko ciągnąć jak najdłużej. A jeżeli sprawa jest prostsza? Może mam jednak w sobie ziarenko niezależności i odwagi? Może gdzieś we mnie jest trochę wątpliwości i obawy. Inną kwestią jest drzemiąca we mnie skaza charakteru, zwykłe tchórzostwo. Może nie potrafię dostatecznie dobrze walczyć o trwały związek, o miłość? Kiedyś było mi nieskończenie trudniej, ponieważ dziewczynki tak bardzo kochały swojego tatusia, że na pytanie, czy wyobrażają sobie życie tylko ze mną, zareagowały wielkim strachem i nieśmiałym zapytaniem, czy pozwolę im odwiedzać tatusia, bo bez niego umrą? A ja miałam wielką kluchę w gardle i ogromne poczucie winy, że jestem straszną egoistką. Przecież Marcelę, Zuzię i Gizelę kocham nad życie. To dla dzieci chciałam trochę spokoju w naszym zwariowanym domu. Dla nich byłam wtedy gotowa, aby stulić uszy po sobie i mimo wszystko wytrwać, aby nie zabierać im ich ukochanego tatusia. Teraz zastanawiam się, jak to wtedy było z moim odchodzeniem? Od kiedy się to zaczęło, że zdobyłam się na desperacki krok i postanowiłam odejść? I znowu nawet przed samą sobą było mi trudno przyznać się, że zostałam potraktowana w sposób haniebny, podły. Ale wtedy jeszcze nie byłam taka silna. Byłam młoda i słaba. I bardzo głupia. Jak patrzę wstecz, to widzę, że byłam też ładna, świeża, ale myślałam, że jestem najbrzydszą kobietą pod słońcem i Wojtek wyświadcza mi wielką łaskę, że pozwala się kochać. A miłość moja była bezwarunkowa i bezgraniczna. Prawie tak wielka, jak miłość do dziewczynek. Teraz myślę, że byłam strasznie naiwna. Teraz może postąpiłabym inaczej. Ale teraz mam wąskie pasma siwych włosów. I moje życie jest trochę łatwiejsze. A może nie zawsze? Bo nadal pytam siebie, tak jak i przed laty; czy jestem gotowa na samotność i życie bez miłości?...


Pamiętnik Klary, rok 1982


–– Klaro, mówię do ciebie już od dziesięciu minut, a ty jakbyś ogłuchła. Gdzie moje niebieskie spodnie od dresu? Nie mogę ich znaleźć na swojej półce. Potrzebuję wyjść na salę. Umówiłem się z Jackiem, że trochę pogramy. –– usłyszała zza swoich myśli głos męża. Ale mało ją obchodziły niebieskie spodnie i chęć gry w piłkę. Od dwóch tygodni była na chorobowym. Psychiatra stwierdził, że przechodzi depresję i dał leki. Teraz nic ją nie obchodziło, co dotyczyło Wojtka. Jedynie słowa córeczek docierały do jej cierpiącego wnętrza. Jedynie z nimi normalnie rozmawiała. Nie odezwała się, tylko obróciła tyłem do pokoju i zamknęła oczy.
–– Szlag mnie za chwilę trafi! Gdzie do cholery te spodnie. Już jestem spóźniony! –– szalał Wojtek.
–– Zobacz w siatce za drzwiami sypialni. Chyba tam je tydzień temu widziałam. Mówiłam, żebyś wrzucił do brudów, ale ty masz gdzieś to, co mówię! Jesteś niechlujem! –– Ostatnie zdanie wymruczała pod nosem.
–– A ty jesteś leniwa i brzydka. –– odpowiedział, bo usłyszał co o nim myśli. –– Wynoszę się z tego cyrku, bo nie da się z tobą wytrzymać. Złośliwa, leniwa. Czas wracać do pracy, moja pani, bo szajba ci odbija. –– Wojtek upychał znalezione spodnie w czarny plecak. –– Przyjdę późno, ponieważ po meczu idziemy na wódkę. Musimy z Jackiem pogadać. Poza tym muszę odetchnąć od ciebie, zgryźliwej histeryczki. Prawdziwa z ciebie hetera. Jedynie papilotów i wałka brakuje, ale jeszcze parę latek i tak będziesz mnie witać na progu. –– wysyczał i wyszedł.
Odetchnęła z ulgą. Zagłębiła się w ciszę mieszkania i sen. Gizela spała, a Zuzia z Marcelinką były u sąsiadki. Wiedziała, że pani Wiesia chętnie zaopiekuje się jej pociechami, bo swoje wnuki miała na drugim końcu Polski. Niemłoda sąsiadka tęskniła do dzieci córki i chętnie zapraszała do siebie jej córeczki, które wypełniały lukę w samotnym życiu. Po dwóch godzinach zbudziło ją stukanie do drzwi i głos Zuzi.
–– Mamo, mamo, otwieraj! Jesteśmy z panią Wiesią. ––
Niechętnie zwlekła się z łóżka i otworzyła drzwi.
–– No co, wyspałaś się choć trochę? –– Pani Wiesia spoglądała na nią wesoło, a głos miała ciepły i czuły, jakby mówiła do swojej córki.
–– Na pewno! Czym ja się pani odwdzięczę? –– zapytała.
–– Nie ma o czym mówić, drogie dziecko. Chorujesz, to potrzeba, abyś miała trochę czasu dla siebie. Kto ma nie pomóc, jak samotna sąsiadka? –– zadała retoryczne pytanie i nie czekając na odpowiedź kontynuowała. –– To i dla mnie przyjemność. Już rewanżem jest możliwość przebywania z twoimi małymi. Są urocze. Moja córka daleko. Też sama z dziećmi, bo co tu mówić, chłopy nie zrozumieją, nie pomogą, bo to inny gatunek człowieka. Męża miałam dobrego, nie powiem. Nie krzyczał, wszystko mu pasowało, co robiłam, ale do dzieci też nie był wyrywny. Kochał je, ale z daleka. Więc potrafię zrozumieć, że i twój do nich się nie pcha. Jak ja tobie pomogę, to może ktoś pomoże mojej Urszuli. I tak w życiu powinno być. Kobiety powinny siebie wspierać i sobie pomagać, bo życie i bez tego jest teraz bardzo ciężkie. A może chciałabyś trochę papieru toaletowego, bo rano rzucili do domu towarowego. Mogę trzy rolki odstąpić. Nie płać mi za nie. Może masz trochę drożdży, to upiekłabym rogaliki. Mam jajka i mąkę. Połowę dałabym twoim dziewczynkom. ––
Klara uściskała sąsiadkę.
–– Pani jest kochana. Co ja bym bez pani zrobiła? –– powiedziała i rozpłakała się. Pani Wiesia przytuliła ją do siebie i długo kołysała, aż łzy obeschły. Potem piły herbatę Ulung, który Klarze w prezencie przyniosła do szpitala Helenka.
–– Wiesz kochanie. Martwię się tym światem. Wszystko na głowie postawione. Już jedną wojnę przeżyłam i niejedno widziałam, ale żeby policjanci tak tłumnie do kościołów chodzili i księży szpiegowali, tego jeszcze nie widziałam, nawet w czasie niemieckiej okupacji. –– zamyśliła się sąsiadka.
–– Dla mnie też ten świat jakiś taki bardziej kabaretowy. Nie dlatego, że wesoły, ale, że same absurdy. –– podchwyciła wątek Klara.
–– Masz rację, bo kawałów teraz co niemiara. Nie pracuję, ale tyle nasłucham się ich na ulicy. Najgorzej, że rodziny są tak mocno podzielone. Jedno z małżonków za „Solidarnością”, a drugie za rządem. Brat z bratem tłuką się o politykę. Czy to coś dobrego przyniesie? W czasie wojny przynajmniej wiadomo było, kto wróg, a kto swój, a teraz? Znam taką rodzinę, w której jeden ze szwagrów jest organizatorem strajku, a drugi w policji kazania księdza w notesie zapisuje. Jak sobie na rodzinnych imprezach samogonu popiją, to do oczu skaczą i wyzywają się. Żony do tych ich kłótni się nie mieszają, ale już zaczynają na siebie wilkiem patrzeć. ––
–– No właśnie. Jak mówi pani o samogonie, to muszę się pożalić, że już tego smrodu nie wytrzymuję. Co wejdę do jakiejś klatki schodowej, to cuchnie drożdżami i zacierem, a czasem nawet i bimbrem. Ja od szpitala jestem strasznie czuła na ostre zapachy i mam cofkę. U nas w klatce też dwa dni temu ktoś pędził bimber. –– pożaliła się Klara.
–– Dużo ludzi pędzi bimber, bo na strapienie najlepsza wódka. Jak nie ma państwowej, to zaczyna być manufaktura. W czasie wojny też tak było. Ludzie sami sobie przygotowują rozweselacze. Podobno najlepszą aparaturę mają policjanci, bo to ze skonfiskowanego towaru. Jednak to mnie tak nie martwi, jak te groźby, które słychać w radiu i telewizji, że niby Ameryka nas najedzie, albo i Związek Radziecki. Ale chyba głupoty mówią, bo Rosjan i tak u nas pełno. Już dawno najechali i zostali, więc tylko może być ich trochę więcej. –– pani Wiesia ściszyła głos.
–– I tak jesteśmy już pod okupacją,–– dodała –– ale jakby Rosjanie z Amerykanami wzięli się za łby, to i nam by się oberwało. A tego to już bardzo się boję.
Wojtek przyszedł w nocy. Śmierdział alkoholem. Ale tym razem ją to niewiele obeszło. Otworzyła szeroko okno i pierwszy raz od wielu nocy spała twardo, a sny miała spokojne. Przed pójściem do łóżka zadecydowała, że już nie idzie na chorobowe. Wraca do pracy! Postanowiła też, że w przyszłości pójdzie na studia podyplomowe. Wreszcie coś zrobi dla siebie. Może uda jej się jakoś uniezależnić od Wojtka!



Rok 1983 .

Już długo nie przytulali się do siebie, nie dotykali. Przemykali obok i gdy niechcący trafiali na siebie w wąskiej futrynie drzwi, oboje uważali, aby nie trącić się nawet ramieniem. Późnym wieczorem i nocą Klara połykała łzy, starając się robić to bezgłośnie. Aby mąż nie usłyszał i nie miał żadnej satysfakcji. Czuła ból i samotność.
Wojtek teraz najczęściej przebywał poza domem. Od chwili przyjazdu z wycieczki z Czeskiej Republiki Ludowej przestał w jakikolwiek sposób zabiegać o zmianę atmosfery domowej.
Klara czuła, że coś niedobrego kryje się pod tą pozorną obojętnością i brakiem jakiegokolwiek zainteresowania domem.
Tego popołudnia siedziała w kuchni i przygotowywała obiad na następny dzień, gdy od niewesołych myśli oderwał ją dzwonek telefonu.
–– Halo, słucham. Tu mieszkanie Jasińskich. ––
–– Czy pani Klara Jasińska? — Męski głos brzmiał niepewnie i słabo.
–– Tak, a z kim rozmawiam? ––
–– Tu Marian Okoń. Pani nic pewnie nie mówi moje nazwisko, ale ja wiem o pani dużo więcej. Moja żona pracuje w zakładzie z pani mężem. To nie jest rozmowa na telefon. Chciałbym się z panią spotkać i porozmawiać. Niech mi pani wierzy, że leży to zarówno w moim, jak i pani interesie. Czy dzisiaj możemy umówić się w „Kolorowej” ? Przypuśćmy za dwie godziny. –– Mężczyzna zawiesił głos, czekając na odpowiedź.
–– No, nie jestem pewna, czy powinnam z panem rozmawiać. –– Klara wpadła w popłoch. Zastanawiała się, czego chce od niej ten obcy mężczyzna. Strach podpełznął pod stopy i poczuła, że miękną jej kolana. Jednak ciekawość zwyciężyła rozsądek.
–– Dobrze. Zgadzam się na spotkanie. Będę w „ Kolorowej”. ––
Gdy po dwóch i pół godzinie weszła do kawiarenki, od stolika stojącego w najdalszej części pomieszczenia, podniósł się niski, nieciekawy mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Podszedł do niej.
–– Witam panią. Jestem Okoń. Widziałem panią z mężem na ostatnim czynie społecznym przed Pierwszym Maja. Stąd wiem, jak pani wygląda. Niech się pani nie obawia, nie jestem żadnym szantażystą, ani innym kryminalistą. Jestem mężem Danusi, która jest sekretarką w zakładzie pana Wojciecha. Obawiam się, że ostatnio jedziemy na tym samym koniu i możemy z niego spaść, jeżeli w porę nie zaradzimy nieszczęściu. Długo zastanawiałem się, czy z panią rozmawiać. Bo to w końcu nic przyjemnego przynosić komuś hiobową wieść, ale po rozważeniu wszystkich za i przeciw, doszedłem do wniosku, że gdy się razem za to weźmiemy, to może rozgonimy chmury, które wiszą nad naszymi małżeństwami. Czy coś pani wypije? Kawę, a może ciasteczko do kawy? Cukier dobrze robi na stres. –– Mężczyzna starał się być bardzo uważający i opiekuńczy.
–– Nie. Myślę, że mineralna wystarczy. Proszę przejść do rzeczy. Niech pan powie, co ma do powiedzenia i rozstańmy się. Szkoda naszego czasu. Już i tak żałuję, że zgodziłam się na to spotkanie. ––
–– Niech mi pani wierzy, że i ja niechętnie rozmawiam o tym, co boli. Ale niestety zdarza mi się to nie pierwszy raz i wiem, czym to pachnie. Otóż, jak powiedziałem, jestem mężem Danusi, sekretarki. Pani mąż nie jest pierwszym jej szefem. Już wcześniej miała dwóch szefów i za każdym razem historia ta powtarza się. Danusia nie jest złą kobietą, ale za każdym razem zachłystuje się osobowością swoich pracodawców. Po prostu imponują jej szefowie. Najpierw strasznie dużo o nich mówi, a potem skacze koło nich, stroi się do pracy i kokietuje. No cóż, ona jest straszną kokietką i piękną kobietą. Nie wystarcza jej marny urzędnik państwowy, jakim ja jestem. Danusia jest flirciarą. Lubi zdobywać mężczyzn. Nie będę wchodził w szczegóły, ale już dwukrotnie przyprawiła mi rogi i obawiam się, że i teraz tak może być. Pani nie była na wycieczce i ja nie byłem w Czechach, ale mój dobry znajomy był w tym czasie akurat na sympozjum lekarzy w Pradze. –– Okoń nabrał powietrza i ciężko go wypuścił, widać sprawa, o której mówił bardzo dużo go kosztowała, a następnie kontynuował.
No cóż, okazuje się, że świat jest bardzo mały. A więc, jak mówię, był na tym sympozjum, a potem z kolegami poszli sobie do kawiarni. Było to na Hradczanach. Wszedł właśnie do jakiejś kafejki i kogo widzi? Moją Danusię, która siedzi przy stoliku z jakimś wysokim mężczyzną i słodko mu w oczy patrzy. Trzymają się za ręce, jak prawdziwie zakochani. Mariusz jest nie w ciemię bity. Od razu kapnął się, że to nie ze mną siedzi sobie Danusia, więc kolegów pokierował, aby do drugiej sali weszli. Stolik wybrał za palmą, więc mógł zza niej obserwować słodką parkę, a przy tym nie był sam widziany. Przypatrzył się facetowi. Z jego opowieści wynika, że to musiał być pani mąż. Chwilę siedzieli, ale gdy koledzy Mariusza zbyt wiele wypili czeskiego piwa i głośno zaczęli dyskutować, parka usłyszała polski język i w popłochu opuściła kawiarnię. Nie wiem, jak daleko Danusia zaszła z pani mężem. Może więcej między nimi nie było, ale radzę, aby coś zrobić, bo nie zaprzestanie swoich zabiegów, dopóki nie usidli delikwenta. Potem się jej znudzi, ale wtedy może być po państwa związku. Pewnie pani ciekawa, dlaczego jeszcze się z nią nie rozwiodłem? Sprawa jest bardzo banalna. Po prostu ją kocham, taką, jaka jest. Cierpię, ale darowuję wszystko. Danusia zawsze do mnie wraca, więc tak sobie od lat żyjemy. Godzę się, bo wiem, że ani ze mnie Apollo, ani Rockefeller. Mózgu naukowca też nie mam. Dzieci nie mamy, to i nikomu nie szkodzimy, żyjąc w taki sposób. U państwa jest inaczej. Córeczki nie mogą zostać bez ojca. Niech pani ratuje małżeństwo. A teraz przepraszam panią jeszcze raz, że zburzyłem spokój. Nie będę więcej zajmował czasu. Życzę powodzenia. —
Klara długo wracała do domu. Szła piechotą, ze wzrokiem utkwionym w kałuże, które po porannym deszczu zalegały wgłębienia chodnika.
Początkowo czuła jedynie odrętwienie. Treść rozmowy dotarła do jej świadomości, ale skutek był tak ogłuszający, że przytłumił wszelkie emocje. Czuła jedynie wielkie zdziwienie.
–– Nie, to niemożliwe! –– przekonywała siebie, ale zaraz przychodziła refleksja. –– A może jednak? To tak, jak z wiadomością o chorobie, śmierci. Niby na poziomie świadomości dopuszczamy myśl, że niczym nie różnimy się od innych ludzi. Tak jak inni chorujemy, umieramy. Nasi bliscy również, ale wiadomość, że właśnie ten przypadek choroby dotyczy nas, zadziwia…Jak to możliwe? Nie, nie wierzę, że Wojtek, ten mój kochany Wojtuś podeptał wszelkie zasady, zdradził nasze uczucie i zachował się jak śmieć! To nie jest możliwe. Tyle przecież mówi na temat godności człowieka, honoru, uczciwości. Twierdzi, że brzydzi się kłamstwem, oszustwem. To niemożliwe! Jednak, gdy pomyślę o jego zachowaniu w ostatnim okresie czasu… Nie, Klaro, nie! Zbyt łatwo wierzysz komuś, kogo przed chwilą poznałaś. Wojtka znasz tyle lat. Jak możesz tak od razu uwierzyć obcemu i przestać ufać mężowi? To przecież byłby koniec wszystkiego! Koniec miłości, koniec małżeństwa. –– Prowadziła wewnętrzny dialog, który nie pomagał. Powoli zaczęła docierać do niej świadomość konsekwencji tego, co usłyszała. I poczuła ogromny lęk. Do domu dotarła parę godzin później, zmarznięta, zmęczona, blada. Dziewczynki były u sąsiadki. Cicho otworzyła drzwi. W mieszkaniu było ciemno. Zapaliła światło. Podeszła do szafy.
–– Nie! Co ty robisz? –– pytała siebie. –– Przecież nie poniżysz się do szperania w jego rzeczach. Nie możesz tak nisko upaść! ––
Stała niezdecydowana. Chęć natychmiastowego poznania prawdy korciła. Wiedziała, że jedynie stuprocentowa pewność, że to, co usłyszała, jest kompletną bzdurą, uspokoi i wyrzuci z wnętrza ten straszny lęk. Uczucie, które ogarnęło ją, gdy zrozumiała, co znaczy informacja Okonia.

* * *

–– Kochanie, otwórz oczy. Błagam cię, otwórz oczy! –– Głos Wojciecha dochodził z oddali. Klara czuła się, jakby umieszczono ją w wielkim futerale .
–– Może to futerał basetli? A może wiolonczeli? Przecież nie zmieściłabym się w futerale na skrzypce. ––
Myśli jej szybowały niezależnie od ciała, uwięzionego w czymś ciasnym.
–– Jak to było z tą piosenką Grechuty? Tą o wiolonczelistce? A może to nie Grechuty? Czy Grechuty, to ta o prześlicznej wiolonczelistce? A może to o niej, Klarze ? Czy ona jest prześliczną wiolonczelistką? Nie jest prześliczna, skoro Wojtek szuka innej. Ale czy to ma teraz jakieś znaczenie? –– Była senna i zmęczona. Nie chciała odpowiadać, choć słyszała w głosie męża straszny niepokój. Nie miała siły otworzyć oczu, chociaż chciała przekonać się, czy wokoło niej jest jasno, czy ciemno. Czuła, że jest jej duszno i gdzieś wokoło biją dzwony, a może to nie dzwony, a stado dzięciołów stukających zajadle w jakieś drzewo. Potem do uszu doszedł ostry dźwięk karetki.
–– Gdzie ta karetka jedzie? –– pomyślała.
–– Może do pani Wiesi! –– Zaniepokoiła się. Jęknęła.
–– Cicho kochanie. Cicho, zaraz dojedziemy! ––
W pobliżu jakiś kobiecy głos uspokajał.
–– Oddychaj głęboko! Zaraz będzie mniej duszno. ––
Poczuła, że już nie jest w ciasnym futerale. Futerał poszerzył się. A może ona zmalała? Tak, z pewnością jest coraz mniejsza i mniejsza! Zapadła w ciemność.
Gdy otworzyła oczy leżała w niewielkim, białym pokoju. Była noc. Przez otwarte okno wpadała wielka rzeka srebrzystego światła. W nogach łóżka stała postać. Patrzyła na Klarę smutnymi oczami.
–– Jaka ona piękna! –– pomyślała Klara.
–– Jaka dobra. Jaka spokojna. –– Ogarnęła ją radość, a zaraz smutek.
–– Co ja zrobiłam? –– przeraziła się i zawstydziła. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia, jakby musiała zdawać z czegoś niegodziwego relację.
–– Życie jest wartością najważniejszą! –– usłyszała w głowie smutny głos.
–– Nic nie jest tak ważne, aby poświęcać najwyższą wartość! ––
Usnęła.

Zapiski, luty 2006r.

Ostatnio zastanawiałam się nad czasem, ale moje rozważania poszły w bardzo dziwną stronę. Dziś muszę jednak pomyśleć o tym, czym jest dla mnie czas. Dla mnie, kobiety. Czym był kiedyś, gdy byłam dużo, dużo młodsza, a jak moje spojrzenie na czas zmieniło się z biegiem upływających lat. Myślę ,że miałam w swoim życiu parę punktów przełomowych.
Na początku czas wlókł się tak bardzo, że wydawało mi się, że jestem w jakiejś poczekalni. Ciągle tylko czekałam. Najpierw na pójście do szkoły, gdzie zaczęłam dostrzegać, że dziewczyny są tak odmienne od chłopców. Przeważnie unikałam chłopców. Nie miałam brata i osobnicy rodzaju męskiego byli dla mnie istotami niezrozumiałymi. Przerażała mnie ich wojowniczość, agresja, krzykliwość. Wolałam spokojniejsze klimaty. Rosłam, bawiąc się lalkami, obchodząc chłopców wielkim kołem. Nie potrafiłam z nimi rozmawiać. Jednak podświadomie bardzo zależało mi na ich opinii. Ciągle bałam się, że ocenią mnie tak, jak oceniali inne koleżanki, jako głupią babę. A potem nie mogłam doczekać się pierwszego biustonosza, który był symbolem wrót do dorosłości i bliżej nieznanego mi intymnego świata damsko - męskiego. Potem znowu siedziałam w poczekalni i tęskniłam. Tym razem za pierwszym pocałunkiem, a gdy miałam go za sobą, to za wielką miłością . Najpierw platoniczną. Już wtedy powoli uczyłam się porozumiewać z tą inną płcią, ale dalej była dla mnie niezrozumiała. Chłopcy bardzo mnie peszyli. Nadal bałam się ich oceny, szczególnie dotyczącej mojego intelektu, statusu. Nie chciałam być kimś gorszym niż oni, być na gorszej pozycji. Miałam w sobie własną godność i nie pozwalała mi ona robić słodkich oczu do każdego przystojnego chłopaka, jak to przydarzało się moim koleżankom, które miały największe powodzenie. Ważne dla mnie było to, aby po prostu mieć tego kogoś, kto poza mną świata nie będzie widzieć. Czekałam na przyjaciela, człowieka na identycznej pozycji, jak moja. Niestety w naszym społeczeństwie, w którym jednak przeważa patriarchat, nie jest to w pełni możliwe. Czasami analizuję, jak to wygląda na co dzień i to w różnych warstwach społecznych. I mam przed oczami następujący obrazek. Stoi sobie grupka ludzi. Podchodzi do niej mężczyzna, który mieni się w miarę dobrze wychowanym. Jest w średnim wieku. I co robi? Mówi „ dzień dobry” i podchodzi po kolei do każdego mężczyzny, aby podać mu rękę. Kobiety sobie stoją, jakby ich nie było! I mogę przytaczać wiele przykładów na to, że jednak w naszym społeczeństwie kobieta traktowana jest jako mniej wartościowy jego członek. Tak więc czekałam, tęskniłam, aż doczekałam się na mężczyznę mojego życia. Jednak nadal nie wiem czy ja jestem kobietą jego życia?
Wracając do moich dywagacji, jak to ze mną było, to przypominam sobie, że gdy wszystko, na co czekałam, otrzymałam, od tego czasu zaczęłam być bardziej pazerna. Zapragnęłam, abym poczuła się jak prawdziwa kobieta i to z wszystkimi konsekwencjami. Początkowo czas był dla mnie bardzo łaskawy.
–– Chcesz, to bierz! –– mówił i spełniał moje życzenia...
Tak było do operacji. Pierwszy raz uzmysłowiłam sobie, że czas już nie jest moją dobrą wróżką, gdy musiałam zmierzyć się ze świadomością, że jestem śmiertelna i oto moja wędrówka po ziemi może się skończyć.
Potem opatrzność ofiarowała mi nowy czas. Po paru miesiącach spostrzegłam, że jest inny. Nie tak łaskawy. Sam ofiarowuje mi prezenty, których nie oczekuję. Wątpliwym prezentem była trudna do pogodzenia świadomość, że w jakiś sposób już nie jestem pełnowartościową kobietą. Czas po prostu odebrał to, co wcześniej tak ochoczo podarował. Nie wiem jak czuje się z tym Wojtek. Ja czuję się tak, jakbym mu coś cennego zabrała. I bardzo tęsknię. Za czym tęsknię? Za sobą. Za Klarą sprzed wielu lat. W gabinecie Wojtka, nad biurkiem wisi nasze zdjęcie Jesteśmy na nim tacy młodzi, wpatrzeni w siebie. Było to tak dawno, że nawet nie pamiętam, kto zrobił nam to zdjęcie. Stoimy sobie pod jesiennym drzewem. Pod naszymi nogami leżą złote liście i rude kulki kasztanów. Wtedy nasz świat był pełen barw, jak ta otaczająca nas jesień i tak gorący, jak rude słońce, które właśnie postanowiło zachodzić. Tęsknię za tamtym światem. Za jego kolorami. Teraz nasz świat najczęściej ma różne odcienie szarości, jakby ktoś na niebie podmienił słońce i zamiast złotej kuli oświetlał nas fioletowy neon.
Zajęta kłopotami nie dostrzegam pór roku. No, może je rejestruję, ale nie przeżywam, nie delektuję się nimi. Dzień jest podobny do dnia. Noc do nocy. Kiedyś wysyłaliśmy do siebie takie sygnały, że trudno byłoby zabłądzić A teraz nie ma znaków, według których moglibyśmy trafiać do siebie. Pogubiliśmy się w tym szarym świecie. Jedynym łącznikiem jest właśnie cisza, bo już nawet na kłótnie nie mamy ochoty. Jest to ciężka, ołowiana cisza, która jak kamień przygniata nasze serca. Więc jak mam nie tęsknić za tamtymi, szczęśliwymi chwilami, za tamtym Wojtkiem, a przede wszystkim za tym, co wtedy czułam. I jest tak, jakbym bardzo dawno temu, gdzieś tam na wielkim oceanie życia, na bezludnej wyspie, która należała do nas, zakopała skarby. Zrobiłam do nich mapę i gdzieś mi zaginęła, a teraz muszę odnaleźć do niej drogę, ale boję się, czy aby ją odnajdę? I boję się podróży przez ocean.


Nina tej nocy bardzo długo nie potrafiła usnąć. Słyszała, jak wnuczka chodziła po pokoju, długo wierciła się na łóżku. Trzeszczało stare drewno, piszczały sprężyny.
–– Już dawno powinnam wymienić ramę łóżka.–– pomyślała stara kobieta.
Analizowała w myślach podobieństwo Gizeli do jej rodziny, ale oprócz koloru i gęstości włosów Jean Francois nie potrafiła nic innego znaleźć.
–– No, może jeszcze mój kształt nóg, cieniutkie pęciny, które tak zachwyciły Michaela, gdy pierwszy raz zobaczył mnie w domu niemieckiego oficera Kurta Heindricha. Zawsze mówił, że poszedłby za tymi nogami do piekła. Ale nie będę wracała myślami do tych strasznych czasów! –– pomyślała w popłochu. Nienawidziła powracających wojennych wspomnień. Nienawidziła wspomnień sprzed wojny. Wyławiała z nich jedynie to, co dobre. Nie chciała pamiętać o trudnym życiu dziecka wychowywanego na wschodnich rubieżach Polski przez samotną wdowę z trzema córkami, zmuszoną na całe dnie porzucać rodzinę, aby w pobliskim majątku zarobić na parę kromek chleba.
Było już dobrze po północy, gdy Nina wstała z łóżka, wsunęła nogi w ciepłe bambosze i cichutko wyszła z sypialni. Spod drzwi pokoju wnuczki wydobywała się cienka strużka światła. Podeszła do drzwi i cichutko zastukała. Odpowiedziała jej cisza. Ujęła klamkę i uchyliła drzwi. Pokój zalegała ciemność, tylko niewielka ilość światła z lampki nocnej oświetlała szafkę i łóżko, na którym smacznie spała Gizela.
Nina przyjrzała się wnuczce. Dziewczyna usnęła na brzuchu, z rozrzuconymi rękami. Ubrana była w niebieską, satynową piżamę, która odbijała się od bieli staromodnej, haftowanej pościeli. Długie, lekko kręcone gęste włosy rozsypane były na poduszce. Profil twarzy był delikatny, cera jasna, z lekko piegowatym noskiem, który dziewczynie dodawał uroku. Usta niewielkie, pełne, lekko zaczerwienione, podobne kształtem do ust Jean Francois były lekko rozchylone, a na policzkach dostrzegła delikatne rumieńce. Stara kobieta cichutko, aby nie zbudzić Gizeli, podeszła do lampki. Uśmiechnęła się z rozrzewnieniem do śpiącej dziewczyny i zgasiła światło. Wróciła do swojego pokoju i zaczęła zastanawiać się, w jaki sposób najlepiej pokazać wnuczce życie w Ruette oraz przybliżyć jej obraz rodziny.
Bardzo zależało jej na tym, aby Gizela zbliżyła się do niej i rodziny. Przecież zabiegała o to od dawna. Bardzo żałowała, że nie udało się jej przekonać Klary wcześniej. Wyrzucała sobie, że była za mało stanowcza i przekonująca. Teraz wiele się zmieniło. Ale lepiej późno niż wcale. Przypomniała sobie to stare przysłowie i uspokojona wreszcie usnęła.

* * *



Poranek przywitał Gizelę pogodnym niebem, na którym rozgościło się jasne słońce. Na niebie wolno przesuwały się niewielkie, rzadkie obłoczki. Stała w oknie i obserwowała ulicę, na końcu której, zza ściany domów wyłaniała się kościelna wieża. Właśnie zegar wybijał godzinę dziewiątą. Otwarła walizkę i wydobyła z niej potrzebną garderobę oraz ręcznik.
Gdy już wykąpana i ubrana schodziła na parter, w połowie schodów poczuła zapach świeżo zaparzonej kawy i ciepłego pieczywa. Na stole stało śniadanie.
–– Dzień dobry Gizel! –– usłyszała od strony werandy. Babka właśnie podlewała czerwone kwiaty begonii, rosnącej na werandzie.
–– Jak spałaś? Czy dobrze? –– Podniosła głowę i spojrzała na wnuczkę.
–– Dzień dobry! –– odpowiedziała –– Miałam dziwne sny. Śnił mi się jakiś zamek. Szukałam klucza do wielkiej skrzyni, w której podobno był pierścień przeznaczony dla mnie. Ale nie potrafiłam nic znaleźć. Tyle tam było pokoi, tyle ciężkich drzwi. Śnił mi się także jakiś mężczyzna. Był młody, ale nie pamiętam jego twarzy. Na głowie miał kask, który zakrywał mu twarz. Coś w nim było niepokojącego…–– zamyśliła się nad obrazem ze snu –– a później śnił mi się kolorowy ogród i jakieś anioły.–– Gizela w myślach próbowała odtworzyć uczucie, które pojawiło się we śnie, ale nic oprócz niepokoju nie przychodziło jej do głowy.
–– „Sen mara, Bóg wiara!”–– przytoczyła stare przysłowie babka Nina, chcąc uspokoić wnuczkę.
–– Siadaj do manger. Później opowiem ci trochę o twoja familia. Rano zrobiła rozmowa telefonem z Marlen, żona twój wujek. Przyjdą na obiad. Po manger zrobicie trochę promenade. Zobaczysz Ruette i l'environs. Zapoznacie siebie.


Gizela od razu polubiła Marlen. Miła, wiecznie uśmiechnięta kobieta była ładna, choć bardzo naturalna. Nie poprawiała makijażem swojej urody. Nosiła się sportowo, nie przykładając specjalnej wagi do stroju. Pomimo iż przekroczyła już pięćdziesiątkę, sprawiała wrażenie dużo młodszej. Natomiast jej partner, Paul wyglądał na swoje lata. Krótko ostrzyżone, szpakowate włosy na czubku głowy były dobrze przerzedzone. Krótka bródka była całkiem siwa. Na nosie miał niewielkie okulary, które dodawały mu sienkiewiczowskiego wyglądu. Śmiał się tubalnie, śmiesznie marszcząc wydatny nos. Gizela od razu zauważyła pomiędzy nimi dużą więź emocjonalną. Wzajemnie o siebie starali się zadbać. Widać to było podczas obiadu, gdy podsuwali sobie co lepsze kąski, a także później, gdy wspólnie starali się przemierzać niewielkie uliczki Ruette.
Ten weekend w Ruette mieszkańcy przeznaczyli na urządzenie wielkiej wystawy prac artystów plastyków. Przyjechali tu malarze, rzeźbiarze, graficy, fotografowie, a także rysownicy, koronkarze i patchworkarki z okolicy.
Marlen trochę w języku francuskim, a trochę na migi starała się jej wyjaśnić, że odbywa się tu coroczna wystawa prac różnych artystów i część domów zamieniła się w galerie.
W pierwszym domu Gizela odkryła piękne akwarelki, malowane przez kobietę o japońskim nazwisku. Akwarele urzekły ją kolorytem, niesamowitą atmosferą wyzierającą z barwnych plamek, zaskakujących wyłaniającym się z nich rysunkiem. Delikatnie zaznaczone mocniejszymi pociągnięciami piórka linie ukazywały urzekający, bajkowy świat. Ta pierwsza galeria, w której przeżyła duże artystyczne wzruszenie, nastroiła ją wyjątkowo pogodnie do dalszej części spaceru. Bezpowrotnie ulotnił się gdzieś lęk przed barierą językową, która nie pozwalała kobiecie dobrze porozumieć się z sympatyczną parą.
Szła swoim tempem, przyglądając się z uwagą artystycznym dziełom oraz wiosce. Zaskoczyła ją duża ilość zwiedzających. Szli całymi rodzinami, wstępując do poszczególnych galerii. W trakcie zwiedzania na niektórych pracach zaczęły pojawiać się karteczki „ vendu”.
Największe powodzenie miały wystawy koronek, biżuterii i bibelotów. Przed gablotami tłoczyły się nastolatki, przymierzając kolczyki, korale i bransolety. W uszach ich migotały barwne rybki, kolorowe kwiaty, tęczowe kule. Na dłoniach pojawiały się pierścionki z ogromnymi oczkami ręcznie malowanych wzorów.
Gizelę zaskoczyła galeria patchworków zainstalowana w średniowiecznym kościele. Pomiędzy płaskorzeźbami przedstawiającymi drogę krzyżową, barwnymi wzorami odbijały się wielkie kapy. Mniejsze obrazki wisiały na drewnianych okrągłych patykach pomiędzy surowymi figurami świętych, nadając im bardziej swojskiego, ziemskiego charakteru. Odbijały się one od ciemnych desek, zdobiły białe ściany. W zakrystii wystawiono prace graficzne o iście diabolicznej tematyce cierpienia, brzydoty, wszelkiego grzechu. W kościelnym ogrodzie, usadowionym za wysokim kamiennym murem, umieszczono wystawę rzeźb nowoczesnych. Zatopione w ażurowym cieniu rzucanym przez dziwacznie powykręcane stare drzewa, abstrakcyjne sylwetki nowoczesnych rzeźb dostawały barwnych słonecznych skrzydeł, co nadawało im wygląd mieszkańców nieznanych planet.
Obok ogrodu urządzono zadaszoną scenę, a poniżej wystawiono ławki i stoliki. Tu Gizela postanowiła na chwilkę odpocząć. Nozdrza jej podrażnił zapach gofrów. Poczuła głód. Na scenie jakiś mężczyzna grał na gitarze i śpiewał do mikrofonu stare, światowe przeboje z drugiej połowy dwudziestego wieku. Głos miał mocny. Kiedy przechodziła obok niego, uśmiechnął się i puścił oczko. Oddała uśmiech i podeszła do prymitywnego baru, umieszczonego na końcu ogrodu. Dukając zamówiła lokalne piwo. Usiadła na skraju ławki, obok innych biesiadujących przybyszy. Przysłuchiwała się znanym przebojom, obserwowała rozradowanych ludzi. Słońce bardzo mocno grzało. Zaczęła wzrokiem szukać miejsca w cieniu. Pod starym murem odkryła niską, kamienną ławkę bardzo mocno oddaloną od sceny. Wzięła swój plastykowy kubek z piwem i zanurzyła się w cienistą alejkę. Usiadła na ławce, lekko obrośniętej mchem. Oparta plecami o omszałe kamienie, odpoczywała. Chłód przyniósł jej ulgę. Wyciągnęła zmęczone nogi i zamknęła oczy. Dźwięki muzyki lekko przycichły. Usnęła.
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz