Bożena
Szlucha
" Taniec Motyli"
Od autora
Moja
Mama Halinka miała wiele teorii dotyczących życia. Większość z
nich wyssała z mlekiem matki i poniosła w swoje dorosłe życie.
Często śmieszyły mnie i buntowałam się przed takimi ludowymi
mądrościami, nie chciałam się z nimi zgodzić. Obecnie, gdy sama
już jestem bardzo doświadczoną kobietą, oceniam, że większość
z maminych porzekadeł mogłabym zaliczyć do grupy ” coś w tym
jednak jest”. Jedną z teorii pochodzących z serii „ przepis na
dobre życie” było stwierdzenie, że w życiu dostajesz to, czego
się najbardziej obawiasz.
Zawsze
bałam się obudzenia na progu starości z ręką w nocniku. W
momencie, gdy człowiek zaczyna co chwilę odwracać się w tył, bo
z przodu jeszcze tylko parę zakrętów, parę prostych i już meta. Myślę, że teraz dotarłam do schodów w dół. Stoję przed nimi i boję się,
czy przypadkiem nie dostrzegę, iż moje życie mogłoby wyglądać
zupełnie inaczej, gdybym dokonywała
innych wyborów.
Usilnie
staram się żyć z sensem. Nie chcę być jak ten listek na wietrze,
albo patyk na grzebiecie fali. Staram się starannie dokonywać
wyborów. Naprawiam popełnione wcześniej błędy młodości,
wyważam słowa... I co? Zupełnie jakbym miała osiemnaście lat, w
głowie kłębią się same pytania!
Staram się
być dorosła. Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Osiągniecie wieku,
w którym prawo traktuje osoby, jako pełnoletnie, dorosłe, nie jest
równoznaczne z dorosłością. Dorosłość to odpowiedzialność za
swoje poczynania. To opanowanie odruchu ucieczki przed
konsekwencjami i stawienie im czoła. A ja czasami czuję, być może
jedynie przez ułamek chwili, że chętnie zdezerterowałbym.
Wiele
lat temu, kiedy wydawało mi się, że już wiele wiem o życiu,
powtarzałam swoim koleżankom i krewnym, że niczego nie żałuję i nie chciałabym niczego w życiu zmienić. To jedynie świadczy o
mojej ówczesnej krótkowzroczności i braku doświadczenia. Teraz
chętnie wróciłabym do minionych lat nie po to, aby przeżyć je od
nowa, ale aby podjąć inne decyzje, odważyć się na inne życie.
Jednak, czy wtedy nie popełniłabym innych błędów? Czy to
zagwarantowałoby mi szczęście i pewność życiowego sukcesu? A
może jednak moje wybory były najlepszymi z możliwych, bo właśnie
taki los był mi pisany?
I
najważniejsze pytanie, czy jestem szczęśliwa? Przeważnie tak, a
najważniejsze, że przeważnie nie czuję się nieszczęśliwa. A
to już bardzo wiele, bo kocham życie!
Książkę
tę poświęcam wszystkim bliskim, którzy z własnego wyboru,
głupoty, słabości lub dezercji przed odpowiedzialnością odeszli
przedwcześnie z tego świata, między innymi;
–– mojej
kochanej Mamie Hali, która miała awersję do lekarzy i uparcie
twierdziła, że „ jak samo przyszło, to samo odejdzie”,
–– swatowi
Kazikowi, który chciał przechytrzyć życie,
–– Jean
Marc’owi, który zdezerterował przed życiem,
–– pięknej
Cecyl , która nie potrafiła żyć dalej ze swoimi myślami
–– Sylwkowi,
który chciał zabić kurę znoszącą złote jajka, a zabił siebie.
Myślę, że
wszyscy powyżej wymienieni przechadzają się obecnie w cieniu
tęczowych drzew po Ogrodzie Mistrza, podglądając prace
skrzydlatych ogrodników.
A ja nie
chcę obudzić się w tym ogrodzie ze skrzydłem w nocniku, więc
opowiadam historię o meandrach życia, dobrych i złych wyborach.
Jedynie tyle w tej chwili mogę zrobić. Niewiele tu moich własnych
doświadczeń, ale jest w nich prawdziwe życie innych ludzi, żywe
uczucia, z którymi często nie wiemy co zrobić, aby było dobrze.
Może komuś opowiadana historia skojarzy się z własnymi
przeżyciami i na czas coś zmieni?
„
Dziękuję Ci za miłość prędką bez
namysłu
Za to, że nie jest całym człowiek pojedynczy
Za oczy nagle bliskie i niebezimienne
Za głos niedawno obcy , a teraz znajomy...”
Jan
Twardowski
Prolog
Tej nocy granat
nieba był aksamitny. Materia chmur spięta świecącą broszą
pyzatego księżyca, połyskiwała srebrną mgiełką przesuwających
się obłoków. Delikatne promienie nocnego światła wpadały przez
szparę w zasłonie i tworzyły srebrny most, po którym do pokoju
zsunęli się dwaj astralni malarze, Alma i Gabriel .
Alma, otulona różowa
poświatą, popłynęła do stołu i usiadła na miękkim oparciu
starego, wysokiego krzesła. Połyskujący zielenią Gabriel poszedł
za jej przykładem i zsunął się na siedzenie drugiego krzesła.
–– Tak, mamy
nie lada problem! –– powiedział.
–– Mówiłam
Ci o tym przed spotkaniem z Szefem. ––
–– Zaczynasz
nabierać tego przykrego zwyczaju kobiet. Zawsze wszystko wiesz
najlepiej. ––
–– No
cóż, w końcu jestem aniołem żeńskim. Poza tym obserwuję świat.
Nie sprzeczajmy się. Nie chodzi o to, że wiem lepiej. Przypuszczam,
że nie trzymamy się instrukcji i nasze dzieło zaczyna odstawać od
początkowego zamierzenia. Musimy przyjrzeć się drzewu. Spróbujmy
znaleźć błędy. Może jeszcze czas na korektę. Jeśli od początku
myliliśmy się, to trudno, Szef nie umieści naszego dzieła w
Absolucie. Nie dostaniemy nagrody i dalej będziemy jedynie mieszać
farby i myć pędzle. A teraz w drogę! Mamy szczęście, że jest
obraz i gdy tylko zechcemy, możemy niepostrzeżenie wchodzić do
ogrodu. ––
Alma
postanowiła nie poddawać się. Wierzyła, że jeśli ciężko
popracują to naprawią błędy. Ujęty zapałem towarzyszki Gabriel
dał się namówić i postanowił działać.
–– Daj
rękę, pomogę Ci przejść bramę ramy. Tak trudno przechodzisz w
świat abstrakcji. –– Przejął inicjatywę.
W
poświacie księżyca różowa mgła wydłużyła się, dotknęła
zielonej. Zabłyszczały zielone i różowe drobiny zarysu postaci.
Zawirowały i popłynęły w stronę wielkiego obrazu, od lat
ozdabiającego ścianę dziennego pokoju w mieszkaniu Klary i Wojtka.
Mgła otoczyła obraz skrzącą poświatą i przylgnęła do jego
powierzchni. W tym momencie malowane drzewa zajaśniały, kolory
wzmocniły się. Gdy Gabriel i Alma znikli w kolorowym cieniu drzew,
ogród na krótką chwilę ożył. Później światło przygasło.
* * *
Dzień
chylił się ku zachodowi. Słoneczna ruda kula wisiała nisko nad
horyzontem. Gizela z uwagą patrzyła na nieznany krajobraz, migający
za oknem. Siedziała spięta, niepewna, ale też i wewnętrznie
rozedrgana kipiącymi w niej emocjami. Nie była pewna, czy krok, na
który się zdecydowała, jest właściwy. Zadziałała impulsywnie,
bo tak zwykle robiła i doskonale zdawała sobie sprawę, że może
się sparzyć, jak to często zdarza się, gdy impuls wygrywa z
rozsądkiem. Ale wiedziała też, że inaczej w tym momencie nie
potrafiła zrobić.
–– Może
kogoś powinnam się poradzić. –– pomyślała
–– Może
jednak powinnam porozmawiać z ojcem?
Pytania te
krążyły po jej głowie od dawna, od chwili, gdy odkryła prawdę o
Wojciechu. Prawdę o sobie. Nagle zrozumiała, że jej dotychczasowe
życie było wielką fikcją, totalnym kłamstwem, którego była
nieświadomym podmiotem.
Pamiętała
dokładnie dzień, w którym jej życie po raz pierwszy wywróciło
się do góry nogami. Wtedy była pewna, że już gorzej być nie
może, a jednak...
Niedzielnym
popołudniem, jak zwykle wpadła do mieszkania rodziców. Jak po
ogień.Wiedziała, że powinna poświęcać im dużo więcej czasu,
niż to robiła, ale denerwowali ją swoim instynktem kwoki,
staromodnymi, zaściankowymi poglądami. Tym razem drzwi otworzył
ojciec. Miał bardzo smutną minę i poszarzałą twarz.
–– Co
się dzieje? Coś taki przymulony? –– zapytała zdawkowo, myśląc,
że jak zwykle naszedł ojca Mister Hayd. Pomyślała jeszcze, że
znowu źle trafiła. Nie znosiła tych ojcowskich przeobrażeń z
Doktora Jackyla, który był świetnym kumplem i dawał jej dużo
swobody, w złośliwego, czepiającego się upierdliwca, któremu
zawsze coś nie pasowało. Ale tym razem ojcowski humor zważyło coś
innego.
–– Mama
leży. Od paru dni bardzo źle się czuje. Jednak nie zgadza się na
wizytę lekarza. Twierdzi, że jeszcze będzie czas na interwencję.
Nie chce się wygłupiać. Może ty ją przekonasz i zgodzi się, aby
obejrzał ją lekarz. ––
–– Co
tam Mamik? –– Już była w pokoju Klary i z troską patrzyła na
leżącą matkę. Mówiła do jej pleców. Klara leżała. Obok łóżka
dostrzegła miskę, jakieś ręczniki, butelkę z wodą mineralną i
cały rządek kubków z zimną, ledwie nadpitą herbatą.
Słysząc
głos córki Klara powoli odwróciła się. Gizela wystraszyła się
jej żółtej cery, zapadniętych, podkrążonych oczu. Matka
oddychała ciężko, z trudem łapiąc oddech.
–– Widzisz,
jakaś zaraza się do mnie przyczepiła i nie chce się odczepić.
Boli mnie brzuch. Ale to minie. Jak się przegłodzę, to minie. Jak
przyszło, to i odejdzie. Nie ma sensu nikomu tym kręcić głowy.
Zresztą i tak rzygam dużo mniej, niż dwa dni temu. Codziennie jest
lepiej. Tylko jakaś taka słaba jestem. –– zakończyła
cichutko.
–– Mamo,
a skąd masz brać siły, gdy się głodzisz? Powinnaś iść do
lekarza. ––
–– Po
co mi to? Nie ma mowy. Kto to widział, aby rzyganiem lekarzowi czas
zabierać. –– odparła ze złością i cechującym ją uporem.
Upór
Klary trwał i trwał. Gizela codziennie odwiedzała matkę.
Codziennie bezskutecznie namawiała ją na zmianę decyzji. Po pewnym
czasie, gdy wbrew woli matki wezwała pogotowie, okazało się, że
już nikt nie jest w stanie nic dla niej zrobić.
* * *
Szła
z Wojciechem i swoimi starszymi siostrami w kondukcie pogrzebowym za
trumną matki, a w zasadzie za urną, zrobioną w kształcie małej,
dębowej trumienki. Klara chciała być poddana kremacji, bo nie
potrafiła wyobrazić sobie, że po śmierci stanie się stołówką
dla stada robaków.
Uwieszona
u ramienia ojca czuła się bezradna, jak małe skrzywdzone dziecko.
Pod dłonią czuła ciepło ciała Wojciecha i zdawało się jej, że
wyraźnie wyczuwa cichutko stukające serce. To dodało jej otuchy.
Wtuliła się w bok ojca. Zaczerpnęła siłę i otuchę z silnego,
mimo słusznego wieku, ramienia mężczyzny.
Przyklejona
do ojca stała nad dołem, który miał od tej chwili na zawsze
pozostać domem matki i w piersi czuła ciężką pustkę, a w głowie
przerażenie i smutek. Nie mogła uwierzyć, że to małe, drewniane
pudełko zawiera prochy jej ukochanej opiekuńczej Klary. Wydawało
jej się, że śni jeden ze swoich koszmarnych snów, które od czasu
do czasu nawiedzały ją nocą i pozostawiały rankiem osad
ciężkiego, irracjonalnego niepokoju.
–– Gizelo,
obudź się! –– krzyczała w myślach do siebie, szczypiąc
palcami prawej dłoni, wnętrze lewej. Niestety koszmar trwał nadal.
Gdy odprawiający obrzęd ksiądz rzucił na drewnianą urnę grudkę
ziemi, ogarnęła ją fala gorzkiego płaczu i ze szlochem padła w
ramiona ojca.
Odejście
Klary, tak jeszcze młodej kobiety, całą rodzinę zszokowało.
Wojciech trwał bardzo długo w stanie zaprzeczenia i udawał, że
Klara nie odeszła naprawdę, ale gdzieś wyjechała, jak to często
przez ostatnie lata robiła. Gizelę odejście Klary najpierw
zezłościło. Uważała, że matka umarła tak wcześnie z własnej
winy i głupoty. Zarobiła sobie na tę chorobę, bo mimo problemów
trawiennych nie trzymała diety, paliła jak parowóz i nie dbała o
siebie. Była też zbyt uległa i pożarł ją stres.
Gizela
nagle zdała sobie sprawę, że teraz, gdy narozrabia, już nie
będzie miała gdzie schować się przed całym światem. Będzie
musiała radzić sobie z problemami sama. Już Klara nie obejmie jej
jak małej dziewczynki i nie powie najbardziej krnąbrnej i
niepokornej ze swoich córek; „ kochanie tak się nie robi,
najpierw się myśli, a później działa. Z ludźmi trzeba
postępować dyplomatycznie. Pokorne ciele dwie matki ssie”. I to
ją najbardziej złościło, a być może i przerażało. Zresztą
trudno jej było w tym momencie zidentyfikować składniki kotła
pełnego wrzących uczuć, którym stało się jej wnętrze.
* * *
Gizela
była bardzo zdziwiona, gdy po miesiącu ciszy i braku jakiegokolwiek
porozumienia na linii ona – ojciec, właśnie ten nieugięty,
rzadko przebaczający Wojciech stanął w drzwiach wynajętego
maciupeńkiego mieszkanka córki. Przez ostatni czas mocno posiwiał,
przygarbił się, schudł. Śmierć Klary zabrała mu dawną energię.
Ulotniła się gdzieś pewna, wręcz wojskowa postawa. W drzwiach
zobaczyła przygaszonego mężczyznę.
–– Długo
zastanawiałem się, czy przekazać pakunek, który dla ciebie
zostawiła matka –– powiedział i wyciągnął z torby karton
przewiązany niebieską, wyblakłą wstążką.
–– Klara
wymusiła na mnie obietnicę, abym tobie oddał jej pamiętniki. ––
kontynuował, nie patrząc na zaskoczoną Gizelę.
––
Umierając, nie potrafiła sobie poradzić
z tym, że nie opowiedziała ci prawdy o sobie. Byłem temu
przeciwny. Prosiłem, aby tego nie robiła, bo komu dziś ta prawda
jest potrzebna, ale uparła się. Wymusiła na mnie obietnicę, że
przekażę tobie cząstkę jej życia. Teraz możesz z tym zrobić,
co zechcesz. Już dłużej nie mogę udawać, że nie widzę kartonu
stojącego w kącie pokoju. Co noc dręczą mnie koszmary. Dzisiaj w
nocy śniła mi się twoja matka. Była taka, jak przed laty. Gdy
przebudziłem się, podjąłem decyzję, że to ty zadecydujesz, czy
zajrzeć w przeszłość. Masz do tego największe prawo. ––
Siwiejący
mężczyzna ciężko usiadł na brzegu sofy. Zamyślił się.
–– Musimy
ze sobą porozmawiać. To głupota, abyśmy nadal udawali, że
jesteśmy sobie obcy, bo tak nie jest. To, że nie zawsze ze sobą
zgadzaliśmy się, że nie chciałaś słuchać moich rad i
postępowałaś po swojemu, to jeszcze nie tragedia. Klara mawiała,
że każdy ma prawo do własnych błędów i uczenia się na nich. Ja
z miłości chciałem ustrzec cię przed nimi. Po co cierpieć, gdy
można iść prostą drogą? Po co sobie gmatwać życie? Ostatnia
nasza kłótnia była głupia. –– Powiedział ze smutkiem
Wojciech i prowadził dalej swój monolog, nie zważając na brak
odpowiedzi ze strony córki.
–– Twoje
siostry łatwiej poradziły sobie ze śmiercią matki, bo już nie są
same. –– kontynuował –– Nawet Zuzia twardo stoi na nogach.
Jedynie ty nadal nie masz pomysłu na swoje życie i od śmierci
Klary nic się nie zmieniło. Ciągle za czymś gonisz, czegoś
szukasz. Nie potrafię ciebie zrozumieć. Wszystkich swoich, pożal
się Boże facetów pogoniłaś i co? Zresztą, jakbyś tego nie
zrobiła, to i tak sami pouciekaliby. Jak myślisz dalej żyć? A
twoja praca? To bezmyślne machanie piórem dla tanich szmatławców?
Wszystko na wodzie patykiem pisane. Po co tyle lat nauki? ––
W Wojciechu
zaczęły grać długo powstrzymywane emocje. Zacisnął pięści, aż
zbielały mu kostki, ale po chwili opanował się.
–– Gdy
wreszcie zdecydowałaś się na studia prawnicze, odetchnąłem z
ulgą. Pomyślałem sobie, że zrobisz coś konkretnego, co da tobie
chleb. A ty, co? Zrezygnowałaś z aplikacji i przerzuciłaś się na
jakieś durne studia podyplomowe. Co w przyszłości chcesz robić?
Po co ci było tyle kucia przepisów. Zobacz, jak adwokaci zarabiają.
Z pewnością nie tysiąc pięćset na miesiąc, jak teraz wyciągasz.
Gdybym nie opłacał czynszu za twoje mieszkanie, to z tego, co
zostałoby z tej marnej pensyjki, dawno umarłabyś z głodu! ––
Ton głosu mężczyzny skoczył o oktawę wyżej.
–– Ty
jak zwykle, najpierw z gałązką oliwną, a za chwilę łapiesz za
nóż, aby mi dopieprzyć. Norma! Ja nie zamierzam robić tak, jak ty
byś sobie życzył. Tańczyć, jak mi zagrasz! Mam w dupie twoje
mądrości. Sam sobie tak żyj. Wara od mojego życia. Zapomniałeś,
że już nie mam dwóch warkoczyków z kokardkami? Obudź się! Nie
żyję po to, aby ciebie zadowalać. Myślę, że już wystarczy mi
twojego domowego pruskiego drylu. Jak myślisz, dlaczego tak szybko
wybyłam z chaty? Po prostu miałam dość tego twojego „ padnij,
powstań, w dwuszeregu zbiórka, baczność!”. Wystarczy, że matka
tak robiła całe życie. I co z tego miała? Cztery deski i garstkę
piachu na odchodne! –– nie wytrzymała Gizela, choć obiecywała
sobie w duchu, że tym razem nie da się sprowokować. Skoro ojciec
pokonał swoją dumę i pierwszy do niej przyszedł, uszanuje to i
wreszcie zakopie topór wojenny.
–– Zamknij
się! Nie waż się tak mówić o matce! –– wysyczał Wojciech,
ale nic więcej nie powiedział, ku wielkiemu zdziwieniu Gizeli.
Poczerwieniał na twarzy. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Po
chwili, uspokojony, kontynuował już normalnym tonem.
–– Niewiele
wiesz o wielu sprawach w naszym życiu, więc może z pamiętnikami
Klary, to jednak dobry pomysł. Poczytaj, przemyśl, a może później
łatwiej będzie nam dogadać się. Nie wiem, co jest w zapiskach
Klary, bo ich nie czytałem, skoro są przeznaczone dla ciebie. Z
pewnością jednak poznasz nas lepiej. Może nasze błędy, ustrzegą
cię przed kłopotami. Wiedz jednak, że bardzo cię kocham. I tego
nic nie zmieni się. To cześć! Zajrzyj do mnie od czasu do czasu.
Ja nie gryzę. A twoje siostry też skarżą się, że o nich
zapominasz. Pamiętaj, że rodzina to coś najważniejszego na
świecie. ––
Energicznie
podniósł się z sofy i wyszedł, zostawiając zdziwioną Gizelę z
pakunkiem w rękach.
Rozdział I
Klara i Wojtek
–– Dziwny
jest ten kraj. Pola, lasy, pagórki i oświetlone autostrady. ––
pomyślała Gizela zamykając oczy. Była już zmęczona całodzienną
podróżą. Noc poprzedzającą wylot do nieznanego kraju
przewierciła się w pościeli. Nie spała, bijąc się z myślami.
Nie była pewna, czy powinna lecieć. Chciała tego, ale równocześnie
bała się podróży. Nie wiedziała, co przyniesie. Jednak musiała
rozwikłać do końca tajemniczą zagadkę, która przewróciła jej
życie do góry nogami. Jeszcze nie potrafiła zorientować się, co
w ich rodzinie było prawdą, a co fałszem. Klamka zapadła, gdy
zabukowała bilety.
W sobotę
wczesnym rankiem wyskoczyła z łóżka. Po krótkim namyśle, bo na
dłuższy nie miała czasu, do bagażu włożyła kolorowe zeszyty.
–– Będę
miała czas na spokojne zastanowienie się. –– pomyślała,
zawiązując adidasy. Najpierw musiała dostać się do Warszawy, a
później długo czekała na lotnisku na połączenie do Luxemburga.
Lot przebiegł spokojnie. Lotnisko w Luxemburgu było na obrzeżach
miasta. Po odprawie i odebraniu bagaży cierpliwie czekała w holu,
obserwując spieszących się podróżnych, czułe powitania i
pożegnania. Czekała na mężczyznę, który miał odebrać ją z
lotniska. Nie wiedziała, czego oczekiwać i jak się z nim
porozumie.
–– Czy
zna język angielski, a może rosyjski? –– zastanawiała się
obserwując ludzi.
–– Mało
prawdopodobne, aby mówił po polsku. ––
Nagle
zauważyła niezbyt wysokiego, przeciętnej urody blondyna. Miał
przy sobie zdjęcie i uważnie przyglądał się wszystkim pasażerom,
a szczególnie kobietom.
–– Bonjour
! –– powiedział podchodząc do Gizeli.
––
Madmoiselle Gizel ? ––
–– Oui
! –– odpowiedziała dziewczyna, błogosławiąc w duszy matkę,
która upierała się, aby córka uczyła się języka francuskiego.
Niestety Gizela wytrwała jedynie rok, a później odmówiła
chodzenia na dodatkowe lekcje. Zresztą popierał ją w tym Wojtek.
Wobec takiej przewagi sił, matka wycofała się i już później nie
nalegała. Obecnie w pamięci dziewczyny pozostało niewiele zwrotów.
Przed wyjazdem nie miała wiele czasu na odświeżenie tych marnych
wiadomości, ale zdanie, które wypowiedział mężczyzna,
zrozumiała.
–– Francois
! –– Przedstawił się z uśmiechem i wyrzucił z siebie potok
francuskich słów, opacznie myśląc, że Gizela doskonale zna język
francuski.
–– Je
kompra pa! –– przerwała mu wyszukanym w pamięci zwrotem,
rozkładając ręce i ubierając twarz w nieśmiały, przepraszający
uśmiech. Cała sytuacja, mimo iż nic w niej nie powinno Gizeli
zaskoczyć, była żenująca.
–– Pardon!
––
Pokiwał
ze zrozumieniem głową i schylił się po wielką walizkę. Drugą
ręką pochwycił kuferek z kosmetykami, który stał obok i szybkim
krokiem skierował się w stronę wyjścia. Gizela pozbierała
porzucone siatki, w których przywiozła powitalne prezenty i
podążyła w ślad za nim.
Samochód
monotonnie kołysał. Szumiała klimatyzacja. Kierowca od czasu do
czasu spoglądał na nią i uśmiechał się, ale nic nie mówił.
Zamknęła oczy i pod powiekami pojawił się obraz jej pokoju.
Siedziała na podłodze obok łóżka. Był wieczór. Lampka nocna
oświetlała jej dłonie, które mocowały się z taśmami
zabezpieczającymi pudełko przed otwarciem. W końcu dostała się
do środka. Wnętrze zawierało parę różnokolorowych, wyblakłych,
grubych zeszytów, pisanych ręką Klary. Wzięła do ręki pierwszy
z nich. Na błękitnej okładce pysznił się piękny, kolorowy
motyl. Był niezwykły. Przyglądając się jemu dokładniej,
zauważyła, że przypominał trochę otwierający się do słońca,
egzotyczny kwiat. Otwarła zeszyt. Pismo było szybkie, miejscami
mało wyraźne. Kartki pożółkły, atrament wyblakł. Jedynie karty
zapisane długopisem były wyraźniejsze. Wzruszyło ją pismo matki.
Poczuła, że trzyma w ręku obraz jej życia, ułamki myśli. Nagle
zza okładki wysunęła się różowa koperta, zaadresowana właśnie
do niej. Trzęsącymi się rękami otwarła ją i ze wzruszeniem
zaczęła czytać.
List do
Gizeli
Kochana
córeczko! Pewnie zdziwiona będziesz, że daję Tobie swój
pamiętnik, a może nawet, że pisałam go. Przecież to takie
trywialne i melodramatyczne. Tak dalekie ode mnie. A jednak nie
zawsze człowiek jest taki, jaki się innym wydaje, szczególnie,
jeśli chodzi o uczucia...
Po
przeczytaniu moich zapisków dotyczących uczuć i myśli oraz
relacji zdarzeń, które są moją subiektywną prawdą, zrozumiesz,
dlaczego to zrobiłam. Trochę boję się Twojej oceny, ale
ważniejsze w tej chwili jest, abyś poznała prawdę o mnie, moim
życiu, a zarazem o Tobie.
Piszę
pamiętnik od wielu lat. Teraz czasami wklejam w niego swoje myśli z
dużo późniejszego okresu. To moja korekta, a zarazem uczuciowa
interpretacja rzeczywistości. Zawsze miałam problemy z mówieniem.
Dużo łatwiej było mi zebrać myśli i poukładać je na stronach
zeszytu. Przyglądając się sobie, zarazem porządkowałam swoje
wnętrze. Próbowałam rozsupłać węzły, w które czasem plątało
się moje życie. Wygrzebując uczucia, czułam się, jakbym
wykładała swoje skarby na biały obrus. Przez wiele lat chowałam
je jak sroka świecidełka, do gniazda pamięci. Kolorowe szkiełka
chwil, kręcące się w kalejdoskopie życia. Musiałam to zrobić.
Teraz czas, abym przejrzała, co zgromadziłam przez wszystkie dnie,
tygodnie, lata.
Kochanie,
czuję się bardzo samotna. To paradoks, że żyjąc pomiędzy
ludźmi, w rodzinie, właśnie pamiętnik staje się moim
powiernikiem. Na siłę chcę wierzyć, że ma swoje papierowe serce
i nie skarżę się w przestrzeń. W zasadzie to nawet nie jest
skarga. To rozmowa z Klarą, siedzącą sobie gdzieś tam we mnie.
Mówię do siebie, zwierzam się sobie i siebie o radę proszę. Co
innego uczucia. Te, jak motyle łapię w siatkę pamięci i odkładam
na półkę, gdzieś w zakamarkach mojego wnętrza. Może kiedyś
wybuduję z nich przyszłość? Mam nadzieję, że nie będzie to
jakaś katastroficzna budowla...Nie potrafię zrozumieć siebie. Nie
wiem, dlaczego pełna jestem pytań, wątpliwości, obaw…Po tylu
latach, po tylu doświadczeniach?
–– Więc,
jak to z Tobą Klaro jest? Kim jesteś? –– zadaję sobie pytanie.
Szczerze
mówiąc, to nawet nie bardzo wiem, jak powinnam na nie odpowiedzieć.
A swoją drogą, czy nie jest to śmieszne i żałosne, że na tym
etapie życia gubię się w rzeczywistości?
Z
pewnością jestem żoną, matką, babcią… To moje życiowe role,
ale kim jestem Ja, Klara? Czy, taka obdarta z ról, godna jestem
bezwarunkowej miłości? Kto powinien mi na to pytanie dać
odpowiedź? Sama nie potrafię. Dlaczego to takie trudne?
Gdy
byłam bardzo młoda, moja mama nie uważała, aby temat uczuć był
godny, aby poruszać go z córką. Dała mi jednak do zrozumienia, że
„ to mężczyzna musi kochać kobietę”, a wtedy wszystko pasuje,
bo ona się dostosuje i jest szczęśliwa. Jak jest odwrotnie, to
tragedia murowana. Ja jednak jestem przekorna. Zawsze chciałam
kochać. Może dlatego, że jak każda kobieta czekałam na tego
jedynego, który zobaczy we mnie wszystkie cuda świata i zamieni się
ze mną na serce? A może raczej nasze serca stopią się w
jedno...Tak, wiem, że to naiwne i melodramatyczne. Bardziej pasuje
do sentymentalnej pensjonarki, niż do kobiety, która lata młodości
ma już za sobą. Jednak w sprawach uczuć zawsze byłam naiwna.
Dlatego, gdy przyszła miłość, rzuciłam się w nią jak w rzekę.
Zapomniałam o jednym istotnym szczególe, że nie mam karty
pływackiej, więc wchłonęła mnie, porwała w wiry. Wiele lat nie
czułam siebie… Teraz płynę coraz bardziej świadomie. Świat
powoli zaczyna mieć kształty. Widzę sińce, rany, zadrapania.
Teraz jestem jak drzewo wyrwane z korzeniami, które płynie i płynie
ku wielkiemu morzu nieskończoności. Gdzieś tam w środku kołacze
się serce. Tęskni za ziemią, w którą mogłoby zapuścić
korzenie. Moje zielone serce chce na nowo poczuć twardość i
żyzność gleby, wiatr pieszczący gałęzie. Chcę mocno wrosnąć
w życie. Twardo stać na nogach i wypuszczać nowe pędy, decydując
o ich ilości i miejscu. Nie chcę, aby ktoś decydował o tym, jak
żyję i co mam czuć. Aby dyktował, czy mogę odczuwać żal,
rozczarowanie, strach. Teraz wypełnia mnie wielki smutek. I wiem, że
mam do niego prawo. Mam prawo do wahania się, co zrobić. Mam prawo
do łez za taką miłością, jaką sobie wymarzyłam i jaką sama
daję. Tak bardzo kochałam, że prawie sprzedałam duszę. Dlaczego?
Przecież zgodziłam się na wyrwanie mnie z korzeniami i wrzucenie w
rwący nurt. A jednak tęsknię za wiatrem, poranną rosą, słońcem,
a nawet za deszczem, mrozem, śniegiem. Chcę wszystko przeżywać
świadomie i intensywnie. Chcę, aby świat nie był tylko
różnokolorowymi smugami, ale aby miał kształty. Myślałam, że
miłość mnie wesprze, pomoże. Może istnieje gdzieś taka miłość.
Może nie jest to tylko miłość do dzieci, rodziców, rodzeństwa...
Jestem w
takim momencie życia, że wygodnie mi myśleć kategoriami mojej
mamy. Teraz wiem, że rzeka jak to rzeka, nie zawsze potrafi być
delikatna. Zdradziecko porywa, wyrywa, wiruje i nie daje szans. A
czasem wylewa. No, chyba, że jest uregulowana, ale czy ktoś potrafi
całkowicie uregulować rzekę? Nie chcę zgnić w jej nurtach i w
końcu utonąć. Wiem, że trudno bez miłości, ale…Widać w
bukiecie ślubnym dostałam same dmuchawce i wiatr lat powoli
rozdmuchuje małe wiatraczki radości, czułości i bezpieczeństwa.
Z
każdą zmarszczką, z każdą bezsenną nocą w przestrzeń niebytu
odpływają małe łódeczki bliskości. Port moich ramion coraz
bardziej pustoszeje. Stoję na krawędzi klifu. Pode mną kotłuje
się wzburzona samotność, wyjąc jak potępieniec i próbując
złapać mnie za stopy. To moja fala tsunami. Piętrzy się, budzi
zgrozę. Czy dosięgnie mojego serca?...
Tu list
urywał się. Jednak jego treść zaciekawiła Gizelę i zmusiła do
sięgnięcia po zapiski pamiętnika.
Pamiętnik
Klary, czerwiec 1973 r.
–– Mamo,
czy mogę pójść na urodziny, do Aldony? ––Klara, pomimo, iż
już parę lat pracowała, nie wyzbyła się dziecięcych nawyków i
pytała matkę o zgodę na wyjście z domu. Annę to bardzo
denerwowało.
–– Gdy
byłaś nastolatką, to wymykałaś się po cichu, a ja umierałam z
niepokoju. Teraz, gdy już nie musisz pytać o zgodę, to zamęczasz
mnie tym „ mamo, czy mogę?”. Przestań, bo w końcu nie
wytrzymam i usłyszysz parę nieprzyjemnych słów. Zawsze byłaś
przewrotna! Pamiętasz, jak w wieku szesnastu lat pojechałaś z
kolegami nad jezioro? Wszyscy po południu wrócili do domów, a
ciebie nie było. Umieraliśmy z ojcem ze strachu. Przetrząsnęliśmy
całą okolicę. Odwiedziliśmy wszystkie koleżanki. Już
myśleliśmy, że się utopiłaś. A ty jakby nigdy nic wróciłaś
przed północą. Byłaś roześmiana i zadowolona. Okazało się, że
wstąpiłaś tylko na chwilę do znajomych, a potem…?Musiało mi
wystarczyć twoje tłumaczenie, że zasiedziałaś się. Po prostu do
głowy ci nie przyszło, że trzeba powiadomić rodziców, gdzie
jesteś. Nie pomyślałaś, że możemy martwić się? Pamiętam, że
umierałam ze strachu. Oczami wyobraźni widziałam ciebie martwą,
spoczywającą gdzieś na dnie jeziora, albo porzuconą przez
zboczeńca na skraju lasu. Przeżywałam wtedy gehennę. Nie chciałaś
tego zrozumieć. Zawsze wszystko robisz na odwrót! ––
–– Mamo
to nie byłam ja, a Lilka, która przebywała u nas na wakacjach.
Przypomnij sobie, jak pomagałam wam jej szukać. Ale ty jak zwykle,
musisz mi przypisywać wszystko, co złe. Nie potrafię zrozumieć,
dlaczego? ––
–– Bo
uważam, że jesteś straszną egoistką! Teraz też zajmujesz się
swoimi bazgrołami, zamiast przynieść mi ze sklepu piwo.
Obiecałaś, że pójdziesz za chwilę, a już minęło dwie godziny.
Wiesz doskonale, że bez piwa nie zakręcę włosów. ––
Uwaga
matki wygoniła Klarę od sztalug, które od paru dni stały w jej
pokoju. Ze złością pozbierała pędzle i włożyła do słoika.
Zabrała się do systematycznego oczyszczania farby spomiędzy
włosia. Jeszcze raz spojrzała na swoje dzieło. Podobały się jej
różowo–białe pęki kwiatów jabłoni, których piękno próbowała
wydobyć z pamięci i przenieść na karton. W zasadzie chciała
zarejestrować swój nastrój sprzed paru tygodni, kiedy to jeszcze
była do nieprzytomności zadurzona w Stefanie. Malując,
przypominała sobie wewnętrzną lekkość, wzruszenie rozszalałą
wiosną, jaskrawą zielenią i fajerwerkami kwiatów, które
wybuchały wokół, z dnia na dzień coraz barwniej malując świat.
Pociągnięcia pędzla pozwalały jej przywołać z pamięci uczucie,
którego wtedy doświadczała każdego dnia. Wrażenie wzlatywania
ponad horyzont, jakby była na wielkiej huśtawce, która unosiła ją
coraz wyżej i wyżej ku błękitnemu niebu, białym obłokom,
przypominającym do złudzenia wielkie, miękkie kule cukrowej waty.
Patrząc na obraz, nie odnalazła w nim lekkości szczęśliwych dni
i wspomnienia specyficznego drżenia serca. Zrobiło jej się smutno.
Doświadczyła nagłego uczucia pustki i beznadziejności.
Przechodząc
obok sklepowej witryny, przyjrzała się swojej sylwetce. Oględziny
poprawiły humor.
–– Nawet
nieźle! Spódnica leży doskonale. Dobrze, że schudłam. Ten
szeroki pasek świetnie podkreśla wąską talię. ––
stwierdziła w duchu.
–– Ale,
dla kogo mam się stroić? Rozstałam się ze Stefanem. I dobrze! Był
denerwujący! Zresztą, gdy się dowiedziałam, że mnie oszukał, to
już nie miałam żadnych skrupułów. –– Podsumowała poprzedni
związek.
Szybko
załatwiła sprawunek i zaniosła matce.
–– Po
co idę do Aldony? –– powtórzyła pytanie matki i w ramach
wyjaśnienia dodała. –– Na prywatkę. Wiem, że powinnam
przygotowywać się do egzaminu, kuć wiedzę, a nie trwonić czas.
Wiem, co chcesz mi powiedzieć! –– stwierdziła z przekąsem,
uprzedzając jej utyskiwania.
Z mocnym
postanowieniem, że będzie tylko godzinkę, weszła do domu
przyjaciółki. Już od progu wpadła w objęcia Aldony i dźwięków
przeboju Beatlesów. Kochała ich. Wszystkich. Aldona była jej
serdeczną przyjaciółką, od kiedy tylko zaczęły razem chodzić
do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Nie przeszkadzało jej to, że
były jak ogień i woda. Po prostu uzupełniały się i nigdy nie
dochodziło pomiędzy nimi do żadnych sprzeczek. To właśnie Aldona
zaraziła ją swoją miłością do zarośniętych, przystojnych,
angielskich chłopców, którzy pięknie i głośno śpiewali. Poza
tym wywoływali wyraz dezaprobaty na twarzach większości rodziców,
również Anny i jej męża. To Klarze w zupełności wystarczyłoby,
aby zachwycić się nową muzyką, nawet gdyby była dużo gorsza.
Postanowienie,
aby nie trwonić czasu odleciało w przestrzeń, a ona bawiła się
świetnie.
Pokój
Aldony był mały i ciasny. Koleżanka dzieliła go z siostrą. Klara
lubiła drobną Iwonkę, indywidualistkę, przypominającą jej szarą
kocicę, zawsze chodzącą swoimi drogami. Nie była podobna do
Aldony, pomimo iż siostry dzieliła niewielka różnica wieku i
zazwyczaj miały wspólnych znajomych. Różniły się zarówno
zewnętrznie, jak i wewnętrznie.
Młodsza,
jednak dużo poważniejsza niż przyjaciółka Iwona nie zwracała
uwagi na liczne rzesze chłopców, przemieszczających się przez ich
mieszkanie, jakby to był dworzec autobusowy. To bardziej oni byli
zainteresowani szarooką szatynką, która bawiła się w ich
towarzystwie, ale myślami błądziła całkiem gdzieś indziej. Tego
wieczoru również. Fizycznie przebywała w swojej części pokoju,
ale nieprzytomny wzrok mówił, że myślami była bardzo daleko.
Klara
pomachała Iwonie. Jednak ta jej nie zauważyła. Nadal siedziała na
swoim tapczanie i zawzięcie dogryzała ogryzek jabłka, nie
zwracając uwagi na towarzystwo.
Pomieszczenie
przedzielała meblościanka. W jednej części na wąskim
jednoosobowym tapczanie, ściśnięci jak śledzie w beczce siedzieli
chłopcy. Popijali kompot, do którego dolewali sobie po kryjomu
wódkę. Rodzice Aldony oficjalnie nie zgadzali się na picie
alkoholu, ale starali się nie zauważać podchmielonego towarzystwa
córki. Dziewczyny podrygiwały obok stołu, tęsknie spoglądając w
stronę chłopców. W kącie samotnie, przestępując z nogi na nogę,
tańczyły dwie pary. Jakiś chudy dryblas kiwał się z małą,
grubiutką, nieładną dziewczyną, wtulona w niego i wpatrzoną w
schyloną nisko głowę chłopaka. Starał się objąć jej wystające
pośladki, a ona uparcie przesuwała mu dłonie w stronę pasa. Klara
popatrzyła na nich z politowaniem, zastanawiając się, jak małe
trzeba mieć powodzenie i nisko upaść, aby godzić się na taką
mordęgę.
Pokój
był zatłoczony. Aldona była bardzo lubiana przez kolegów, a
prywatki u niej witane były z dużym entuzjazmem. Przyjaciółka
Klary była wysoka i zgrabna. Na chłopców działała jak magnes i
zawsze przy swoim boku miała jakiegoś „ absztyfikanta”, jak to
mówiła Anna, która nie była zachwycona faktem, że Klara właśnie
Aldonę zalicza do grona swoich najlepszych koleżanek.
Po paru
godzinach Klara miała dość ckliwych melodii, wolnych kawałków,
przy których chłopcy przyklejali się do jej ciała. Czuła ich
pot, gorąco buchające od opalonych ramion, wypukłości erotycznych
miejsc i krępowała ją ta zbytnia bliskość. Do żadnego z nich
nie czuła pociągu fizycznego. Nie rozumiała, o czym opowiadały
koleżanki, gdy historia dochodziła do momentu” miękkich kolan”.
Usiadła w kącie, na tapczanie, który niedawno opuściła Iwona i
zapaliła papierosa. Popijała kompot. Znudzona patrzyła na snujące
się w tanecznych objęciach pary. Nagle przysiadł się do niej
Wojtek. Znała go z widzenia. Przechodził często pod oknami ich
domu. Był wysoki, ale nie należał do chłopców, za którymi”
panny pędzą sznurem”.
–– Daj
zapalić. –– poprosił.
––Widzę,
że nie masz humoru. Nie lubisz się bawić? Myślałem, że lubisz
tańczyć. Widziałem cię na występach zespołu ludowego.Może
tylko tańczysz kujawiaka albo oberka? ––
Wojtek
wstał i podszedł do okna. Odsunął firankę i strzepnął popiół
za parapet.
–– Aldona,
nie masz czasem płyty z folklorem, bo goście ci się nudzą?
–– krzyknął w stronę gospodyni.
–– Aleś
wymyślił! –– Aldona nie była w humorze. Wychodziła z Bogdanem
do przedpokoju. Oboje byli zdenerwowani.
Klara
wstała. Za oknem było ciemno. Dawno minęła dwudziesta druga.
Pomyślała, że jeszcze się trochę pouczy. Ulotniła się po
angielsku, nie chcąc narażać się na szukanie wykrętów i
przekomarzanie z towarzystwem, które już miało lekko w czubie, bo
„ pękło parę butelek”. Aldona nie zatrzymywała jej. Zajęta
była w kuchni rozmową z Bogdanem. Klara wiedziała o tym, co
przyjaciółka zamierzała zakomunikować swojemu chłopakowi i
zadziwiona była, że wybrała tak niefortunny moment.
–– Nie
mówi się mężczyźnie o tym, że zostanie ojcem dziecka w przerwie
pomiędzy tańcem przy dźwiękach longplaya Beatlesów, a Niemena.
–– pomyślała z przekąsem.
Czy tak
właśnie myślała? Tydzień temu broniła jak lwica swojego poglądu
na temat miłości, wierności, seksu. Bardzo chciała być
postępowa. Podobało jej się hasło rewolucji seksualnej, która
dawała możliwość walki z pruderią. Stawiała na jednej
płaszczyźnie kobiety i mężczyzn, ale nie mogła pogodzić się na
odzieranie najpiękniejszego ludzkiego uczucia z osłony romantyzmu.
Nie potrafiła wyobrazić sobie seksualnych kontaktów z kimś, kogo
się nie kocha. Szła wolno w stronę domu. Gonił ją zapach
ostatnich przekwitających bzów. Powietrze było ciepłe i
aromatyczne. Od czasu do czasu czuła na odkrytych łydkach powiew
zimna, jakby wpadała w chłodną niszę, ale za moment znowu otulało
ją ciepło.
–– Poczekaj,
co tak gnasz! –– usłyszała głos Wojtka i za chwilę poczuła,
że obejmują ją mocne ramiona. Pochyliła się do przodu i
oswobodziła z niechcianego, czułego gestu.
–– Idę
do domu. Muszę kuć. –– odpowiedziała, chcąc pozbyć się
towarzystwa.
–– Ale
jesteś dzika! –– zauważył z przekąsem Wojtek.
–– Ja
tu gnam za tobą, mało nóg nie połamię, a ty mnie zbywasz.
Podkujesz jutro, dziś za piękny wieczór. Chodź na spacer. Pokażę
ci moje miejsce. Chodź tędy. ––
Mężczyzna
ujął ją za rękę i nagle poczuła, jak bardzo ciepłe ma dłonie.
Mocne i gorące. Wydało jej się, że to ciepło udziela się jej
palcom i przepływa aż do łokcia. Posłusznie dała się
poprowadzić wąską dróżką, pomiędzy szpalerem lip. Lekki
wietrzyk kołysał lampy, rozwieszone pomiędzy koronami drzew. Na
kostkach bruku migały cienie liści, konarów. Szli w oświetlonym
zielenią szpalerze, a nad ich głowami krążyły z metalicznym
szumem, zwabione do światła chrabąszcze. Nagle powiał mocniejszy
wiatr i z drzewa oderwał się przywiędły liść z kawałkiem
cienkiej gałązki. Jak zielony szybowiec wylądował na głowie
Klary.Wplątał się w jej miedziane włosy. Wystraszyła się, że
to chrabąszcz. Potrząsnęła czupryną, aby go strącić.
–– Poczekaj,
zaraz ci go wyciągnę. –– Wojciech zatrzymał się. Był dużo
wyższy od Klary. Z łatwością odgarnął pęk włosów i uwolnił
intruza. Stali pod lampą. Klara potrząsnęła grzywką i spojrzała
w górę. Chłopiec stał z podniesioną ręką, z której zdmuchiwał
listek. Na moment spuścił wzrok. Miał błękitne, ciepłe oczy i
szeroki uśmiech. Patrzył na Klarę tak, jak nikt dotąd.
Lipiec
1973 rok
Dzień
był wyjątkowo gorący. Wojtek siedział w fotelu, a Klara wraz z
książkami rozłożyła się na dywanie i oparła plecy o bok
tapczanu. Otwarte okna wpuszczały do pokoju tępy szum miejskiej
ulicy, nabrzmiały zapachem spalin i kurzu. Słuchali muzyki, bo
Wojtek pożyczył od Grzegorza nowy longplay Rolling Stonesów, a
trochę uczyli się. Każde z nich miało swoje powody, aby jeszcze
trochę pozaglądać w książki, chociaż były wakacje. Klara we
wrześniu zdawała egzamin wstępny na wymarzony kierunek studiów, a
Wojtek zawalił sesję i miał egzamin poprawkowy.
Od
pamiętnego, wieczornego spaceru spotykali się dosyć często.
Wojtek, gdy tylko mógł, wpadał do Klary. Za każdym razem udawał,
że jest to czysty przypadek. Rozmawiali, uczyli się i poznawali
bliżej. Klara dziwnie czuła się w towarzystwie chłopaka.
Opanowywał ją jakiś nieokreślony niepokój i nie potrafiła
zdecydować, co jest jego źródłem. Chłopak wyraźnie ją
denerwował, ale gdy parę dni nie pojawiał się, czuła brak jego
śmiechu, uwag, obecności. Tak, jakby nagle zniknął z jej pokoju
ulubiony fotel, który nie był wprawdzie zbyt piękny, ale lubiła z
książką w ręku zagłębiać się w jego wnętrze, bo był
wygodny. Poza tym tak dobrze pasował do pustego kąta pod oknem.
Dzisiaj
też bardzo ucieszyła się, gdy Wojtek przyszedł, przynosząc
książkę, której od dawna szukała w bibliotekach. Chłopak
wiedział, jak bardzo jej na niej zależy i zadał sobie wiele trudu,
aby ją zdobyć.
Przerzucając
kartki, spod grzywki przyglądała się Wojtkowi. Trzymał w ręce
notatnik, a na kolanach dwa podręczniki. Wyraźnie coś sprawdzał,
liczył. Jego czoło było pocięte krzywymi liniami zmarszczek, jak
wzburzone morze. Oczy co jakiś czas rzucały pioruny w stronę
nieszczęsnego notatnika. Widać nie radził sobie z obliczeniami.
Kosmyk niesfornych włosów spadał mu na czoło. Odgarniał go z
niecierpliwością i nieukrywanym rozdrażnieniem. W pewnej chwili
rozpiął koszulę i zobaczyła na piersi chłopca kępę ciemnych
włosów. Widok ich niespodziewanie ją zażenował. Nastrój w
jednej chwili zrobił się bardzo intymny. Poczuła, że pokój
skurczył się do wielkości chusteczki do nosa. Wydawało jej się,
że powietrze jest ciężkie, naładowane elektrycznymi ładunkami.
Nie wytrzymała napięcia. Wstała, zrzucając z kolan książkę.
–– Przyniosę
coś do picia. Jest bardzo gorąco. Pewnie będzie burza. ––
powiedziała drżącym głosem, uciekając do kuchni.
–– Co
ty wyprawiasz idiotko?! –– upominała siebie i nie potrafiła
zrozumieć, skąd się wziął ten dziwny wstyd, który ją ogarnął.
Na dnie wstydu było coś jeszcze, ale nie potrafiła określić, co.
Długą chwilę siedziała przy kuchennym stole, delektując się
chłodem cienia, rzucanego przez sad, wchodzący prawie w okna.
–– Ty
tchórzu, ty głupi dzieciaku. Masz w tej chwili wracać do pokoju,
jakby nic się nie stało, bo przecież tak jest. Coś zaczynasz
sobie roić w tej durnowatej, zakutej pale. Więc skończ z tym i nie
graj roli „ trzpiotki––idiotki” –– strofowała siebie.
Nalała
do szklanek wody i weszła z powrotem do pokoju.
–– Już
długo kiblujemy przy tej nauce. Ucz się dziecko ucz, bo nauka to
potęgi klucz. A jak zdobędziesz dużo kluczy, to klucznikiem
zostaniesz. –– zażartował Wojtek i duszkiem wypił wodę.
–– Słuchaj
dzieweczko, ona nie słucha! –– Roześmiał się i chwycił Klarę
za rękę.
–– Chodźmy
nad wodę. Połazimy trochę. Świeże powietrze dobrze nam zrobi. ––
Całe
popołudnie spacerowali po parku. Dziwne uczucie, które opanowało
Klarę, rozwiało się na wietrze przepojonym zapachem świeżo
ściętej trawy. Myśli rozleniwiły się i z rzadka tylko
przepływały przez głowę dziewczyny.
Nie
chciało się im wracać do nauki i gorących murów. Późnym
popołudniem, gdy szli wzdłuż rzeki, odkryli mały domek, ukryty w
krzewach. Stał nad brzegiem wąskiego strumyka, wpadającego do
rzeki. Był opuszczony. Stare, na wpół zmurszałe okiennice zwisały
smętnie, każda w innej pozycji. Po ogrodzeniu pozostało jedno,
zniszczone przęsło płotu. Usiedli w gęstej trawie. Oparci plecami
o przęsło ogrodzenia, patrzyli na chylące się ku zachodowi
słońce. Przygasało i zaczynało nabierać karminowej barwy. Co
chwilę jego tarczę zasłaniały ciemne obłoki. Zerwał się wiatr.
Klara poczuła zdenerwowanie. Gdy zimny powiew bezlitośnie smagnął
jej gołe ramiona, wzdrygnęła się.
–– Chodźmy,
jest mi chłodno. –– powiedziała, wstając z trawy.
–– Szkoda,
że nie mam żadnego swetra.–– Wojtek też podniósł się.
–– Chodź,
ogrzeję cię ramieniem. ––
Klara
poczuła gorące ramię, które objęło jej plecy. Podniosła wzrok
i w tym momencie usta jej ogarnęło ciepło niepewnego pocałunku. W
pierwszej chwili chciała szarpnąć się do tyłu, ale delikatność
chłopca ją rozbroiła. Poczuła wzruszenie. Lekko rozchyliła usta.
Objętych,
całujących się do utraty tchu, zastała wieczorna rosa. Klara na
twarzy miała delikatny uśmiech i wyraz rozmarzenia. Wojtek patrzył
na nią nieprzytomnym, czułym wzrokiem.
Gizela
doszła do końca strony, ale pomiędzy kartkami pamiętnika tkwiła
luźna różowa kartka z pismem Klary. Zaciekawiona wyciągnęła ją
i zaczęła czytać.
Zapiski, luty 2000r.
Przez trzy
miesiące jakoś było. Ani dobrze, ani źle. Określiłabym
temperaturę naszych relacji, jako ledwie letnią. Ale już od
długiego czasu wiedziałam, że to tylko kolejny przeciętny okres w
naszym zwariowanym cyklu. I nie myliłam się. Od paru dni
obserwowałam napływające ciemne chmury. Najpierw były to mini
obłoczki pod tytułem; „ mam zły humor”. Z czasem atmosfera
zgęstniała, a czarne chmury zakryły całe niebo. Z doświadczenia
wiem, że takie chmury mogą jedynie przynieść burzę. Zaczęłam,
więc jej wypatrywać. Wolę o burzy wiedzieć wcześniej, aby mnie
nie zaskoczyła. Ale jak zwykle dałam się podejść! Zaczęło się
od głupich pytań doprawionych odrobiną ironii.
–– Czy ty jesteś głupia,
czy totalnie mnie olewasz?! –– zagrzmiało od horyzontu. Potem
była seria podobnych pytań. Kropla po kropli, aż lunęło! Strugi
odbijały się echem złowrogich pytań.
Jak
mogę nie słuchać? Jak mogę inaczej robić, niż tego chce pan i
władca? No właśnie! Jak? Jak? Jak?!! I rozszalała się burza. Z
pewnością nie byłam w niej piorunochronem, ani oliwą na
wzburzonym morzu. Nie tym razem! Coś we mnie trzasnęło i dało
siły, aby stawić czoła. Gdy emocje opadły i jak zwykle
skorzystałam z wentyla bezpieczeństwa, czyli wyryczałam się do
woli, powiedziałam do siebie.
–– A jednak mogę inaczej
zrobić, niż się po mnie oczekuje i zrobię to! ––
–– Brawo, jesteś dzielną
wojowniczką. Tylko, dlaczego dopiero teraz, po tylu latach? ––
pochwaliłam siebie, a za razem zganiłam. Postanowiłam zastanowić
się nad sobą, ale nie bardzo wiedziałam, z której strony ruszyć
problem. Byłam w środku jakiegoś ogromnego, gordyjskiego węzła!
Ani początku, ani końca, tylko ból, smutek, żal i beznadzieja!
Uchwyciłam się tego, co miałam
pod ręką. Ociupinka samoświadomości pomogła mi.
–– Moja siła w analizowaniu
uczuć. –– pomyślałam i zaczęłam analizować. Wróciłam do
minionego okresu i spróbowałam przyjrzeć się naszemu życiu,
jakbym siedziała na teatralnej widowni i oglądała spektakl z nami
w rolach głównych. W naszym życiu
często były nerwy z błahego powodu. I chwała, że czasem
potrafiłam nie wchodzić w konflikty. Przecież już dawno
opracowałam sobie strategię postępowania z mężem. Wzięłam ją
z księgi mądrości moich dwóch babek. Była sednem obu z nich.
Każda z moich babek na swój sposób stosowała swoją politykę,
aby nie podnosić rzuconej jej przez męża rękawicy i trwać w
związku. Moje babki były tak różne. Inne były też ich powody
zawarcia małżeństwa.
Babka
Adela była kobietą światłą, która bardzo późno wstąpiła w
związek małżeński. W zasadzie chyba nie bardzo chciała tego, bo
była samodzielna, wolna i bała się, że małżeństwo tę wolność
zabierze. Jednak zakochała się. Wybranek był w niej zadurzony do
tego stopnia, że sam zorganizował całą uroczystość. Babce
pozostało jedynie pogodzenie się z losem i odpowiedzenie „ tak”,
na sakramentalne pytanie, czy chce go za męża. Potem okazało się,
że małżonek jest człowiekiem energicznym, krewkim. To zaskoczyło
Adelę, bo była przekonana, że świata poza nią nie widzi i we
wszystkim będzie jej ustępował. Małżonek kochał Adelę, ale
serce miał dość przestronne i znalazło się w nim miejsce dla
paru flam. Całą swoją mądrość Adela musiała skierować na
zorganizowanie sobie strategii postępowania z mężem, aby ich
stadło z powodu jakiegoś drobiazgu lub kolejnej dodatkowej
„ukochanej”, nie rozpadło się. Miłość ich przetrwała dzięki
strategii „ pokorne ciele dwie matki ssie.” A Adela dzięki temu
zachowała dużo wolności i niezależności. Często stawiała na
swoim, bo mąż miał miękkie, czułe serce. Byleby w odpowiednim
momencie za bardzo go nie naciskała i nie wchodziła w oczy w chwili
wściekłości. Przez wiele lat po śmierci ukochanego tęskniła za
nim i odrzucała wszelkie inne możliwości wyjścia za mąż.
Babcia
Felicja z kolei wyszła za mąż bardzo młodo. Ojciec szybko pozbył
się jej z domu, dając jej duże wiano. Była jedną z paru córek w
wieloosobowej rodzinie. Ochoczo została wydana za jurnego parobka
przez zapobiegliwą macochę, która jak kukułka wyrzucała z domu
nie swoje dzieci. Parobek miał prawie dwa metry wysokości, był
szeroki w barach. Zrobił dobry interes na tym małżeństwie i w
szybkim czasie stał się pierwszym gospodarzem we wsi. Nie myślał
o takich bzdurach, jak miłość. Teraz to on mógł rządzić, a
żona stała się tanią siłą roboczą. Była też świetnym „
chłopcem do bicia”, na którym mógł wyładowywać swoje
frustracje i to w sensie dosłownym. Gonił Felicję do pracy, nawet
wtedy, gdy urodziła mu pierwsze dziecko. Były żniwa i brakowało
rąk do pracy. Nie uznał porodu za odpowiedni powód, aby rezygnować
z pracy na polu.
Felicja
przetrwała dzięki uległości i wewnętrznemu uporowi. Na złość
mężowi zapadła się w swój świat, odizolowując od
rzeczywistości chorobą psychiczną. Zmarła, jako osoba zamężna.
Ostatnie spojrzenie w stronę męża miało w sobie tak wielki
ładunek nienawiści, że gdyby była wiedźmą, małżonek padłby
od razu trupem.
A
ja? Co jest z moją strategią? Czy bardziej jestem podobna do babci
Adeli, czy Felicji? Analizuję, jak to ze mną jest i nie potrafię
odpowiedzieć…
Dziś rano pisałam z pamięci
przepis na soliankę –– po angielsku. Oczywiście robiłam to jak
„Kali mówić po polsku”. Przecież nie znam dobrze języka
angielskiego. Nie moja wina, że w podstawówce uczyli mnie tylko
rosyjskiego, a później z językami też było tak, że „ pożal
się Boże”.. I tak sporo nauczyłam się całkiem sama. Mądrala,
z tego Wojtka. Zrzucił na mnie obowiązek wysłania przepisu, bo
Dafne, która mieszka w dalekiej Szkocji. Zachciało jej się
egzotycznej zupy, a on nie miał czasu na „takie bzdury”, jak
przepis. Lubię niedawno poznaną przez nas Dafne, więc nie chciałam
jej zawieść. Co mi szkodzi, aby skosztowała sobie pysznej zupki?
Potem Wojciech chciał, abym dodatkowo
przesłała Dafne zdjęcia z jego ostatnich urodzin. Chciałam, ale
nie potrafiłam znaleźć, gdzie są. Były na jego
części komputera. Nie potrafiłam dołączyć do swojego e-maila,
który miałam na swojej części. Zresztą on też nie potrafił
tego zrobić. Przyszedł kolega Wojtka, Julian. Niby spec, a nie mógł
nam pomóc. Zadzwoniliśmy do Bartka. Krok po kroku i dało się
wysłać z jego części komputera do mojej. I tak nic to nie dało.
Po prostu zdjęcia nie dotarły do mojej skrzynki. Całkiem
niepotrzebnie powiedziałam o tym Wojtkowi, bo znowu się wkurzył.
–– Ile razy mam powtarzać,
abyś słuchała, co się do ciebie mówi? Ale nie, ty zawsze po
swojemu, zawsze wiesz lepiej! Jak każda głupia baba! Jakbym ja
przesyłał, to by z pewnością doszły! –– stwierdził ze
złością.
–– No
to czemu tego nie zrobiłeś? ––
zapytałam niewinnie.
Pomyślałam,
że łatwiej będzie wysłać list do Dafne z jego części
komputera. Próbowałam to zrobić, ale znowu fotografie się gdzieś
zapodziały i nie potrafiłam ich znaleźć...No i klapa! Tu gotuję
obiad, tu nerwy puszczają Wojtkowi. Atmosfera taka, że burza z
piorunami, to przy tym małe miki! Pogubiłam się w tym wszystkim,
wkurzyłam. W końcu mam swoje lata i nie jestem jednym z
dzisiejszych dzieciaków, które będąc jeszcze w śpiochach,
swobodnie serfują po internecie.
–– Smolę wysyłanie. ––
stwierdziłam z udawanym stoickim spokojem. Boże, ale się
podziało! Krzyk !!! Wrzask!!! A po obiedzie komentarz Wojtka.
–– Właśnie taka jesteś! Mówisz o tym,
że nikomu racja nie jest potrzebna, a sama nie słuchasz innych i
stawiasz na swoim. Innym robisz tym krzywdę. Jesteś potworem! ––
–– Ha,
ha , ha. Jestem
potworem, bo nie słuchałam i nie wysłałam maila.?!! A w ogóle co
to za głupie wywody. Czy aby ten, co je mówi, jest osobą zdrową
psychicznie? — pomyślałam z przekąsem, ale już w gardle urosła
mi kula wielkości piłeczki golfowej. O mało się nie udusiłam.
–– A w ogóle to nie patrzysz
do lustra! ––
Wojtek, jak zwykle na zakończenie kłótni, rzucił koronną
złośliwością.
–– Znam te jego docinki, jak
z dowcipu„ a u was to murzynów biją”! ––
pomyślałam i już wiedziałam, co będzie dalej. I nie myliłam
się.
–– To twoja wina, że się
starzejesz. Jakbyś dbała, to bym miał piękną żonę! ––
usłyszałam.
–– Gówno
byś miał! Jakbyś był lepszy, to nie miałabym dołów i dawno
dałabym sobie radę ze sobą. –– powiedziałam z płaczem na
końcu nosa.
–– Moja uroda jest
neurotyczna. Tak ciebie karzę za podłość. Nie potrafię inaczej,
więc odbieram szansę na posiadanie ładnej żony! ––
pomyślałam ze złością.
W
tym momencie dotarła do mnie cała, goła prawda.
–– To
jest bez sensu. Co ja robię?! ––
Dopiero teraz zdałam
sobie sprawę z tego, co się tak naprawdę we mnie dzieje.
Gdzieś
w zakamarkach mojego JA siedzi sobie mała Klarcia. Jest sama. Jest
smutna. Dużo tego smutku. Brakło miłości dla niej. Stara się
zarobić na uczucie. Bardzo się stara, ale nie jest aniołem, a z
krwi i kości człowiekiem. Nie zawsze potrafi być idealna. A myśli,
że na nieidealną nie ma miejsca w sercach maluczkich, czyli Wojtka.
Z tego, co myśli o sobie, zrodziła się wściekłość. Nie wie na
kogo! Może na tych, co nie chcą kochać za darmo, a może na
siebie, że za słabo się stara? Więc wymyśliła sobie karę. Nie
zasługuje na to, aby być piękną. Dokopie sobie, ale też dokopie
wszystkim, co w jej miłość wycierają zabłocone buty. To taka
autoagresja. Destrukcja. Samobójstwo na raty…
Właśnie
uświadomiłam sobie zasadę, którą przemyciłam do swojego życia.
Chyba wzięłam ją od mojej babki Felicji . Po trochę „na miłość
trzeba zasłużyć”. Nie jest dana ot tak sobie, za to, że się
jest. Miłość w jakiejś części to akceptacja naszych wad,
naszych pragnień, naszych możliwości, naszych ułomności, a nie
tylko zalet, uzdolnień. Jednak tylko w ten sposób się z nią
zgadzam. Gdy dam sobie założyć, jak babcia Felicja sznurki na
ręce, nogi, to zostanie mi jedynie rola kukiełki w małżeńskim
teatrze. A wtedy trzeba będzie brać nogi za pas i uciekać. Ale
czy można uciekać ze spętanymi nogami i rękami?
Felicja
uciekła w chorobę psychiczną. I trochę racji ma mama Anna,
mówiąc, że bardzo ważne jest, aby mężczyzna kochał kobietę.
Gizela
zamyśliła się nad stanem ducha matki, w chwili, gdy kreśliła
zapiski. Jednak nie chciała w tym momencie analizować
zapisków.
Bardziej ciekawiły ją strony pamiętnika.
Pamiętnik
Klary , rok 1974.
Październik
był ciepły i bardzo kolorowy. Klara lubiła wracać do domu
piechotą. Wysiadała tuż za mostem i wolno posuwała się w stronę
stancji, klucząc małymi uliczkami. Przystawała pod kasztanami i
wybierała z trawy ciepłe, rude, cieniowane kule. Sentymentalnie
błyszczały w jej dłoni, jakby były żywym świadectwem
wspomnienia o wiośnie, lecie, miłości… Najładniejsze wkładała
do kieszeni, aby po przyjściu do mieszkania, wyłożyć na okiennym
parapecie. Miała ich już niezły zapas. Dwa najokazalsze nosiła w
kieszeni żakietu. Miały przynosić szczęście i wysyłać do jej
ciała pozytywne bioprądy.
Od końca
września czuła się bardzo samotna. Pomimo, iż miała wielu
przyjaciół, a jedna z przyjaciółek była sublokatorką w ich
wynajętym pokoju, nie mogła się pozbyć wrażenia, że jest sama
jak palec. Przez wakacje przyzwyczaiła się do towarzystwa Wojtka,
jego dowcipnych wypowiedzi, delikatnych pocałunków, które
rozpalały usta i wprawiały całe ciało w dziwny, nieznany dotąd
stan. Nagle zaczęło jej zależeć na tym, aby włosy miękko
układały się wokół głowy i błyszczącą kaskadą spadały po
drobnych ramionach na plecy, aby skóra miała kwiatowy zapach. Z
upartością muła zaczęła wyszukiwać w drogeriach coraz to nowe
szampony i lawendowe mydła. Odkryła też perfumy o zapachu jaśminu.
Były trochę mocne, ale niezbyt trwałe i po kilkunastu minutach
pozostawała jedynie ciepła, gorąca nuta zapachu, przypominającego
jej ostatnie pocałunki nad brzegiem rzeki.
Co drugi
piątek, po ostatnich zajęciach pędziła na dworzec kolejowy i
jechała do domu. Tam czekała na telefon, który przynosił niski,
miękki, tęskny głos.
–– Czy
to ty? Nie wierzę, że ciebie słyszę. Tak czekałem, aby znowu
pogadać z kimś sensownym. Dawno temu przyjechałaś? Może
urwalibyśmy się do parku? —
–– Fajnie,
że już jesteś. –– mówiła lekko, udając, że to nic. Po
prostu cieszy się, że przyjechał, bo miło jest spotkać się z
kolegą, którego dwa tygodnie nie widziała.
–– Strasznie
nudzę się i chętnie wyrwę się od rodziny, bo zagłaszczą na
śmierć, jakby człowieka nie widzieli nie dwa tygodnie, ale dwa
lata. ––
–– To,
co? Tam gdzie w lecie? ––
–– Nie,
czekaj na ławce. Pójdziemy od razu do parku. ––
Odwlekała
moment napływu wspomnień o ostatnich pocałunkach, które kończyły
się na szyi i sygnalizowały, że coś dziwnego zaczyna się między
nimi dziać. Potem wskakiwała w nowe spodnie i kropiła jaśminem
dolinkę za każdą z usznych małżowin. Wybiegała z domu, po
drodze nerwowo zapinając żakiet. Szli obok siebie, ukradkiem
zerkając na swoje twarze, tropiąc, czy po drugim widać
dwutygodniową tęsknotę. W parku szeleściły liście. Co chwilę
przypadali do starannie zgrabionych, wielkich piramid zeschłego
złota i obsypywali się nim, jak niesforne dzieci. Tak zagłębiali
się w alejki rzadko odwiedzane przez spacerowiczów. Tam, na
ławeczce ukrytej za okazałym pniem dębu, padali sobie w objęcia i
sondowali swoje usta, jakby pocałunki były miernikiem tęsknoty.
Rok
1975, lato.
Pojechała z Wojtkiem w góry. Nie byli sami,
bo towarzyszyła im cała grupa kolegów i koleżanek z uczelni.
Jechali na tzw. wariata. Nie mieli zarezerwowanych pokoi, nie
wiedzieli jeszcze gdzie wylądują. Znali jedynie region, bo bywali
tutaj na studenckich rajdach. Postanowili, że tym razem pojadą na
dłużej. Na krótkie wakacje. Wysiedli na małej stacyjce, za
Lądkiem Zdrojem i po prostu poszli wąską dróżką przed siebie, w
stronę zielonych kop gór, widniejących przed nimi. Powietrze miało
zapach siana i świeżych kwiatów.
Dróżka
była kamienista. Szli i szli, aż doszli do rozwidlenia dróg. Stał
tu drewniany, stary drogowskaz. Spodobała im się nazwa” Brzózki”,
więc skręcili właśnie w tę stronę. Okazało się, że do wioski
było jeszcze pięć kilometrów. Gdy zmęczeni dźwiganiem tobołów
dotarli do „ Brzózek”, oczom ich ukazała się niewielka
mieścinka z kościołem i szkołą oraz kilkunastoma domami.
Wyglądała sielsko. Zapadał wieczór, więc postanowili rozglądnąć
się za noclegiem. W jednej z chałup, gdzie zgodzono się ich
przyjąć, zmieściła się tylko część grupy. Klara z Wojtkiem
oraz Ula z Jankiem poszli do drugiej, małej chatki. Otworzyła im
siwa, gładko uczesana, starannie ubrana kobieta. Nie pasowała do
wiejskiego krajobrazu. Ubrana była w jedwabną bluzkę, zapiętą na
rząd perłowych guziczków. Widok tak nie przystawał do wielkości
chaty, jej stanu, że stanęli zadziwieni i początkowo nie potrafili
wykrztusić ani słowa.
–– No, wejdźcie, gość w
dom, bóg w dom. –– przywitała ich z uśmiechem, który
rozjaśnił i odmłodził całą twarz.
–– Z pewnością szukacie
noclegu, bo co możecie robić w tym miejscu, o tej porze? Mam dwa
pokoiki na poddaszu. W zasadzie jeden pokoik, a w drugim jest
graciarnia i magazynek, ale wystarczy trochę poukładać i możecie
przespać się. Pokażę! Pani Wiktoria podreptała po
wąskich schodach na pierwsze piętro.
–– Tu mogą przenocować
panienki. –– wskazała pomalowane na niebiesko drzwi.
–– A tu znajdzie się miejsce
dla panów. –– Przekręciła wielki, metalowy klucz i ich oczom
ukazał się niewielki, bielony pokoik. U powały wisiały
różnobarwne bukiety ziół. W kącie stała maszyna do szycia, a w
wielkim koszu, stojącym na staromodnej etażerce, stos przygotowanej
do prasowania, wypranej i wysuszonej bielizny.
Przez
otwarte drzwi starej szafy, która zamiast jednej nogi, podparta była
dwoma cegłami, widać było półki, na których stały liczne
słoiki z przetworami. Na starym, szerokim łóżku porozrzucane były
wykroje i magazyny z modą.
–– Uprzątniemy ten bałagan
i możecie przenocować. Pościel czysta, bo niedawno przebierałam
po gościach weselnych. –– dodała.
–– Córka wójta wychodziła
za mąż i nie mieli gdzie gości przenocować, to każdy, jak mógł,
wziął do siebie po parę osób, bo weselisko było jak się patrzy.
Na ponad sto osób. Młodzi spali po stodołach, ale starzy
wygodniejsi. Bo większość była z miasta. Tak jak i wy. ––
wyjaśniła.
Pani Wiktoria sprawnie zbierała porozrzucane gazety,
opowiadając szczegóły niedawnego wesela.
Zostali
tu parę dni. Chodzili na wycieczki, zwiedzali jaskinie, palili
ogniska, śpiewali. Klara coraz częściej siedziała przy ognisku
przytulona do Wojtka. Razem śmiali się, razem śpiewali, a potem
długo patrzyli sobie w oczy. Noclegi nie były drogie, a i
gospodarze chętnie sprzedawali młodym nabiał i jarzyny.
Postanowili wyjechać dopiero w piątek. Niestety w czwartek, gdy
wracali z wycieczki, lunął deszcz. Klara przemokła, a w piątek
rano obudził ją ostry ból gardła i dreszcze.
–– Jedźcie, nie zawracajcie
sobie mną głowy, nie jestem dzieckiem i zostanę, aż mi trochę
przejdzie. Pani Wiktoria jak matka, to i nie zginę. –– mówiła
Klara do Uli, Janka i Wojtka.
Jednak
Wojtek uparł się, że nie zostawi jej samej. Zostali we dwójkę.
Po wyjeździe przyjaciół Klara dostała wysokiej temperatury.
Budząc się, widziała nad sobą zatroskane oczy Wojtka i pani
Wiktorii.
–– Pij dziecko te napary.
Pomogą. Do lekarza daleko, to i sami musimy sobie tutaj radzić ––
mówiła pani Wiktoria i przynosiła metalowe garnuszki z zaparzonymi
ziołami.
–– Posiedź dziecko przy
łóżku koleżanki i pilnuj, żeby dużo piła. Niech się wypoci.
Tu masz termometr. Jakby się temperatura za bardzo podniosła, to
trzeba zimnych okładów. Wodę ze studni naciągnij, a tu masz stare
ręczniki. Józefiak jedzie do miasta, to się zabiorę do apteki.
Kupię, co trzeba, aby Klarze się polepszyło. –– Wcisnęła w
ręce Wojtka dwa stare ręczniki.
Zostali
sami. Klara spała. Co jakiś czas czuła, że Wojtek wkłada jej pod
pachę termometr, a potem na głowie oraz stopach poczuła zimne
okłady i wtedy wzdrygała się.
–– Przepraszam, ale masz
straszną temperaturę. Muszę ciebie okładać kompresami. Napij się
też kompotu z malin. Znalazłem w szafie. Pani Wiktoria nie pogniewa
się, że otwarłem dwa słoiki –– wyjaśnił.
Późnym
wieczorem wróciła gospodyni. Klara otrzymała porcję leków.
Zbudziła
się w nocy. Przesunęła ręką po pierzynie, bo czuła na nogach
wielki ciężar. Nagle natchnęła się na czyjeś włosy.
Wystraszyła się. Otworzyła szeroko oczy. Przez okno wpadała
struga księżycowego światła. W poświacie, obok łóżka
zobaczyła siedzącego na zydlu Wojtka. Spał smacznie oparty głową
o jej łydki. Delikatnie wysunęła nogi i zeszła z łóżka.
Poszukała szklanki z kompotem. Zaspokoiła pragnienie i wróciła do
łóżka. Gdy obudził ją świt, w pokoju nikogo nie było. Od tego
dnia szybko dochodziła do siebie.
W
przeddzień wyjazdu pani Wiktoria znowu pojechała do miasta.
–– Nie gniewajcie się moje
dzieci. Muszę wstąpić do starej znajomej. Jeździ na wózku, bo
parę lat temu miała wylew. Córka jej prosiła, abym jej dziś
potowarzyszyła, bo sama ma parę spraw do załatwienia. Nie
czekajcie na mnie. Wrócę ostatnim autobusem. A może i przenocuję,
gdy sprawy się przeciągną. Wiem, że jutro wyjeżdżacie, ale nie
mogłam odmówić. –– powiedziała przed wyjazdem.
Spakowali ubrania, zostawiając jedynie te
najbardziej potrzebne. Popołudnie było ciężkie. Zanosiło się na
burzę. Zmęczeni szybko poszli do łóżek. W nocy Klarę obudziły
głośne grzmoty, które echem odbijały się od gór. Wyskoczyła z
łóżka i boso pobiegła do pokoju Wojtka. Usiadła na pierzynie.
–– Wojtek, boję się! ––
Delikatnie potrząsała jego ramieniem.
–– Wojtek! ––
Obudził
się i półprzytomnym wzrokiem popatrzył na Klarę, potem usiadł i
przygarnął ją do siebie.
–– To tylko grzmoty. Nic się
nie stanie. –– szeptał w jej włosy, gładząc dłonią po
plecach, ramionach.
–– Och! –– Przytuliła
się mocno przy następnym grzmocie.
–– Moja ty maleńka. Mój
maleńki tchórzu! –– szeptał, całując włosy, ucho, szyję,
dekolt. Ręce miał coraz bardziej niecierpliwe, a Klara coraz
bardziej tuliła się do jego ramion, piersi, brzucha. Czuła
potrzebę wtopienia się w te ramiona, w których spodziewała się
znaleźć bezpieczeństwo. Czuła, że za moment przekroczą jakąś
magiczną linię i nie będzie odwrotu. Bała się tej chwili, a
zarazem czekała na nią. Zaczęli oboje drżeć ze zdenerwowania i
wzajemnie uspakajać się pieszczotą dłoni.
–– Przepraszam, ale ja
jeszcze nigdy z dziewczyną! –– wyszeptał wtulony w jej szyję.
–– Ja też jeszcze nigdy z chłopakiem!
–– odszepnęła.
–– Może nie chcesz? Może nie
powinniśmy? –– spytał. –– Tak bardzo cię kocham.
–– Też cię kocham.
Powinniśmy. –– odpowiedziała i poprowadziła jego dłoń pod
bluzę piżamy.
Zbudził
ich poranny chłód, który wdarł się przez otwarte okno i jak
bicz, smagnął po plecach. Na palcach, starając się, aby podłoga
jak najmniej skrzypiała, wróciła do swojego pokoju, obawiając
się, że pani Wiktoria usłyszy jej kroki. Przy pożegnaniu Klara
uciekała oczami od wzroku starej kobiety, obawiając się, że
odkryje ich tajemnicę.
–– Jedźcie dzieci
szczęśliwie i niech wam Bóg błogosławi. ––
powiedziała starsza
pani, przytulając oboje do piersi.
Rok
1975, jesień.
Tęskniła.
Gdy otwierała oczy, pierwszą myślą było, czy Wojtek już wstał,
co robi, czy myśli o niej, czy tęskni. Czasem dręczyły ją inne
pytania. Czy aby inna dziewczyna nie stara się zawrócić mu w
głowie?
Im
było dalej od wakacji, tym tęsknota stawała się bardziej nie do
zniesienia. Czuła ją prawie fizycznie, a wtedy popłakiwała w
poduszkę. Potem biegła na uczelnię, po drodze myśląc tylko o
ukochanym. Na zajęciach ciężko jej było śledzić słowa
wykładowców. Jak nastolatka kreśliła w brulionie inicjały Wojtka
i swoje, łącząc je, zmieniając, ozdabiając ornamentami. Do domu
wracała długo. Szła wolno, odmierzając kroki wyliczanką”
tęskni, nie tęskni”, od jednego przejścia przez jezdnię do
drugiego. Gdy wypadało jej „ nie tęskni”, tłumaczyła sobie,
że stawiała zbyt długie kroki albo zbyt krótkie.
Po
przyjściu do pokoju robiła mocną herbatę, stawiała ją na
parapecie i godzinami patrzyła przez okno, ale nie rejestrowała
obrazów. Myślała o tym, jak ciepłe są dłonie Wojtka, jak bardzo
białe są jego zęby, jak cudowny ma uśmiech, jak niesamowicie
miękkie wargi. Gdy nie wytrzymywała tęsknoty, pisała długie
listy. Od Wojtka też codziennie dostawała kartki i listy. Pisał
krócej, ale w tych kilkunastu zdaniach odkrywała tyle samo uczucia
i tęsknoty, co w swoich tasiemcowych epistołach. Jedynie malowanie
pozwalało na utopienie cierpienia w barwnych słoikach z farbami,
które delikatnie nabierała na koniec pędzla i z namaszczeniem
umieszczała na białym płótnie. Zatapiała się w pracy,
wyrzucając na płaszczyznę płótna całą swoją tęsknotę. I to
pozwalało jej przetrwać okresy pomiędzy spotkaniami.
Tego
dnia wracała jak zwykle z zajęć późnym wieczorem. Martwiła się,
że już od trzech dni nie witała ją w domu żadna koperta. Od
chwili, gdy zaczęli z Wojtkiem korespondować, raz kochała, to
znowu nienawidziła listonoszy. Wszystko zależało od
częstotliwości, z którą pojawiały się w skrzynce białe
koperty. Dzisiaj ogarnęła ją głęboka niechęć do wszystkich
poczt świata.
–– Po co istnieją?
Darmozjady. Nic dziwnego, poczta to instytucja państwowa, więc mogą
sobie pracować, albo się lenić. Kogo obchodzi, że ludzie czekają
na nowiny od bliskich. Może jakaś matka martwi się o swojego syna
w wojsku, a tu lenie pocztowcy mają w nosie jej uczucia?
Pozwalniałabym wszystkich z pracy. Wtedy zobaczyliby, jak to miło
czekać na wiadomość o pracy! –– pomyślała mściwie,
spoglądając w ciemne szyby zajeżdżającego do zajezdni tramwaju.
Podeszła do drzwi domu, w którym wynajmowała pokój. Długo
szukała klucza, a gdy w końcu weszła do holu, ze smutkiem
zobaczyła, że znowu na bocznym stoliku nie ma żadnej koperty.
Zrobiło jej się bardzo smutno.
–– O, widzę, że już
przyszłaś. –– Gospodyni, u której wynajmowała pokój,
wystawiła z kuchni swoją ondulowaną, siwą głowę.
–– Niech nie zapomina, że w
tym miesiącu płaci więcej za pokój. Podnieśli prąd i gaz. Nie
będę dokładała do interesu. Już i tak robię grzeczność, że
wynajmuję jej pokój. Jest to wyjątek, bo nigdy nie robię
interesów ze studentami. U mnie tylko panie pracujące I to te,
które dobrze się prowadzą. Tu jest porządny dom! ––
Pani
Kalinowskiej trudno było zdecydować się, czy mówi do Klary po
imieniu, czy też w trzeciej osobie.
Klara
nie miała ochoty wysłuchiwać deklaracji o wyjątkowej moralności
gospodyni, więc grzecznie przeprosiła, wymawiając się bólem
głowy. Na pierwsze piętro gonił ją monolog starszej pani.
–– Jakie to teraz delikatne!
Młode, a ma migrenę. A może to nie migrena, a zwyczajnie głowa ją
napierdala?–– zacytowała modny dowcip.
Nie
zapalając światła Klara odłożyła torbę, rzuciła na krzesło
prochowiec i w ubraniu położyła się na łóżko. Była
przygnębiona. Starała się nie myśleć, nie czuć. Usnęła.
Zbudziło ją delikatne stukanie do drzwi.
–– A niech małpa stuka.
Niech da mi trochę pospać. Znowu będzie gniotła swoje moralne
teorie. –– pomyślała, odwracając się na drugi bok.
–– Niech pan stuka głośniej!
Pewnie śpi. –– Usłyszała głos Kalinowskiej. Niechętnie
wstała. Otwarła drzwi i w sercu poczuła radosny skurcz. W drzwiach
stał uśmiechnięty Wojciech.
–– No, ale jesteś zaspana. Wpuścisz
mnie? ––
–– Ale pan tylko do
dwudziestej drugiej. To porządny dom! –– Nie dawała za
wygraną Kalinowska.
Gdy
zamknęli drzwi, przestała istnieć rzeczywistość. Naprędce
zbudowali swoje malutkie, dwuosobowe państewko, gdzie istniały
tylko wzajemne czułości, uśmiechy. Uczyli się siebie. Pieszczoty,
jak mapy wskazywały drogę.
–– Jesteś, jesteś, a ja tak
bałam się, że coś się stało. –– z czułością patrzyła mu
w oczy, gładząc twarz, ramiona plecy.
–– Mój głuptasku! Po co się
na zapas martwić. Zatęskniłem, więc jestem. Mam parę dni
wolnego, to przyjechałem. Rodzice nic nie wiedzą. Po co pytania, po
co wymówki. Cieszmy się wspólnymi chwilami. ––
Przytulił
ją mocno do siebie , całując włosy, oczy , nos....
Zatracili
się w pocałunkach i pieszczotach.
–– Jestem w raju. Dzięki ci Boże. Niech
ta chwila trwa bez końca. Teraz mogłabym umrzeć, bo jestem bardzo
szczęśliwa. –– myślała Klara.
–– Muszę się ewakuować. Cerber pewnie
śledzi zegar. –– Pierwszy oprzytomniał Wojtek.
–– A masz gdzie zanocować?
Mój kolega jutro wyjeżdża do siostry. Może dzisiaj ciebie
przenocuje. Zaraz zadzwonię. –– Zeszła na parter, do telefonu.
–– Jacek, czy mógłbyś
przenocować mojego chłopaka. Nie może spać u mnie. ––
powiedziała oględnie, widząc, że drzwi do kuchni są uchylone.
–– Pewnie, że nie może.
Kto to widział takie rzeczy, aby chłop z babą przed ślubem spali
w jednym pokoju. –– mruczała gospodyni.
–– Niech przyjeżdża, jak mu
będą odpowiadały warunki. Podaj mu adres. Uprzedź go, że dziś
śpi ze mną w jednym łóżku. Od jutra ma wolny pokój na trzy dni.
––
Wojtek
nie miał wyjścia, więc skorzystał z propozycji Jacka.
–– Wiesz, mam nadzieję, że
Jacek się nie obraził, bo w nocy myślałem, że obok to jesteś ty
i przytuliłem się. Dopiero oprzytomniałem, jak dostałem kuksańca.
I usłyszałem;” daj na luz, bo to nie Klara obok ciebie”.! ––
powiedział następnego dnia.
–– Ale mi było głupio! Za
to teraz mamy pozwolenie na zamieszkanie przez trzy dni w norce
Jacka. Ewakuuj się od pani moralnej! Mamy luksusowe wakacje! ––
Tego
dnia przenieśli się. Gdy wyjeżdżał, nie potrafiła wyobrazić
sobie, że jest w stanie przeżyć do następnego spotkania.
Kościółek w Brzózkach był
stary, kryty gontem. Wtulony w kępę drzew na grzbiecie pagórka,
wychylił się do nich dopiero, gdy wyszli zza zakrętu. Ścieżka do
niego wiodła nierówna, kamienista. Wykrzywiając stopy na
kanciastych kamieniach, szli pod górę. Klara pomyślała, że to
swoista droga pokuty za wszystkie grzechy, jakie popełniali, razem z
tym, że nikogo nie powiadomili o swojej decyzji. Przyjechali tutaj
jedynie z dwójką świadków.
Już
parę dni temu wzięli we Wrocławiu ślub cywilny, a teraz chcieli
ten prawdziwy, przed Bogiem. Szli w piątkę, bo też z panią
Wiktorią, która była pośrednikiem pomiędzy nimi, a księdzem.
U
bramy kościółka czekał stary, zasuszony proboszcz. Był niewiele
większy od Klary. Głowa jego przypominała wielki dmuchawiec. Na
wietrze tańczyły białe, rzadkie, długie włosy i tworzyły
srebrzystą bańkę. Chude dłonie i nogi wystawały ze starej,
pocerowanej sutanny. Blada twarz zdawała się składać ze samych
zmarszczek. Orli nos pochylał się nad krzywą kreseczką ust o
dobrotliwym uśmiechu i szpiczastą, wygiętą ku górze brodą. Z
twarzy księdza biła bezgraniczna dobroć i ufność. Przypominał
pustelnika. W ręku trzymał wielki klucz, który włożył w otwór
zamka. Miał problemy z otwarciem wrót.
–– Oj, oj! Ja stary, kościół
stary, zamek stary i klucz stary. No to i jak przy takiej kombinacji
staroci otworzyć się ma od razu? –– zapytał przekornie.
–– Msze tu dla paru ludzi
odprawiam tylko w niedzielę, to i nie ma kościelnego. Czasem
Jarzębski podjedzie i coś naprawi. Ale też nie za często, bo ma
parę kilometrów. Ja tu rzadko, gościnnie, bo nie dałem rozebrać
na deski. To teraz obsługuję dwa kościoły. Ale ten bardzo kocham,
bo piękny. Kościoły potrafią być piękne na starość, nie to,
co ludzie. U ludzi to czasem na starość piękność przechodzi z
zewnątrz do środka, ale nie u wszystkich. Gdyby była taka
prawidłowość, że na starość wszyscy są wewnętrznie piękni,
to kościół miałby połowę pracy mniej. Widzę dzieci, że wy
piękni, młodzi. Czy bardzo się kochacie? No, pytam?! ––
W
tym momencie udało mu się przekręcić klucz i wielkie dębowe
drzwi skrzypiąc i trzeszcząc uchyliły swoje podwoje.
–– Po co ja pytam? Wy nie
stąd. Jakbyście się nie kochali, to nie gnalibyście taki szmat
drogi, aby stary ksiądz, w starym kościele ręce wam stułą
związał. Poczekajcie chwilę. Ja do zakrystii. Trzeba wszystko
przygotować. Pani Wiktoria pomoże. ––
Ksiądz
zniknął w drzwiach zakrystii. Stali u stóp małego ołtarza. Klara
powiodła wzrokiem po pachnącym starym drewnem, suszonymi kwiatami i
ziołami oraz woskowymi świecami wnętrzu. Kościół przybrany był
dożynkowymi wieńcami, zasuszonymi bukietami. Jedynie na ołtarzu
stały świeże, jesienne róże. Przez małe, kolorowe szybki podało
słoneczne światło, które dopełniło kolorytu i dodało nastroju
tajemniczości i święta.
Stali
naprzeciw siebie, a gdy ręce ich oplotła kremowa, haftowana stuła
i spojrzeli sobie w oczy, utonęli w radości.
Wzruszona,
z zapartym tchem i wypiekami na twarzy wyobrażała sobie moment
ślubu rodziców, ich zauroczenie, gdy znowu pomiędzy kartkami
dostrzegła różową, luźną kartkę.
Zapiski,
maj 2000r.
Jak to się dzieje, że żyjemy normalnie,
przynajmniej tak się nam wydaje i nagle, bez żadnego ostrzeżenia,
życie nasze zaczyna być spętane? Chodzi mi nie tylko o spętanie
przez drugiego człowieka, ale też przez samego siebie. Przez swoje
emocje. Po prostu ogarnia nas wszechobecny strach. Skąd wiem, że
jestem przez niego spętana? Po prostu przestałam być panią
siebie. Zbudził mnie pewnego ranka, mimo iż nic o nim nie
wiedziałam. Nie miał imienia. Po prostu był. To taki
egzystencjalny strach, przed życiem i przed śmiercią. I nagle
zaczęłam bać się, że organizm mój przestanie wykonywać zwykłe
funkcje życiowe. Na przykład zapomni, że ma czerpać oddech.
Sprawdziłam, więc, czy potrafię oddychać. Aż spociłam się z
wrażenia, a wtedy serce zaczęło skakać. Zapomniało, że powinno
równo i rytmicznie kurczyć się i rozkurczać. Szalało! Za sercem
przyszło dziwne odczucie, zaczynające się w żołądku. Jakbym
jeździła na karuzeli! Po paru minutach podeszło do gardła i
chwyciło mnie z całej siły za szyję.
–– Odejdź! ––
powiedziałam, bo coraz trudniej było mi oddychać. Nie słuchało i
jakby mu było mało, zsunęło się w dół. Zaczęło huśtać się
na moich dłoniach, aż zadrżały mi palce. Za palcami rąk była
kolej na nogi. Stały się miękkie, gumowe. Czułam, że podłoże,
po którym stąpam, uginało się, falowało. Myślałam, że to
strach jednorazowy, po prostu odwiedził mnie, aby się przedstawić,
ale chyba mu się u mnie spodobało. Zaczął przychodzić coraz
częściej. I tak zostało. Gdy w czasie jego odwiedzin byłam poza
domem, zaczynałam lękać się otwartych przestrzeni i snułam pod
ścianami domów. To asekuracja, którą podpowiadał mi drzemiący w
kącie duszy rozsądek. Przynajmniej mogłam w każdej chwili złapać
się muru. I już byłam trochę pewniejsza. A tego strach nie lubił.
Gorzej było, gdy musiałam pokonać przestrzeń jezdni. Wtedy byłam
zdana tylko na niego.
–– Pozwól mi przejść! ––
prosiłam go i aby nie usłyszeć odmowy, zaczynałam w myślach
liczyć kroki. Mierzyłam krokami przejście dla pieszych. Potem
odliczaniem sprawdzałam drogę od przystanku do pracy. Trzydzieści
trzy, trzydzieści cztery... zagłuszałam jad, który sączył mi do
ucha strach. Wiedziałam ile kroków ma każde przejście dla
pieszych na mojej drodze do pracy, na zakupy. Znałam liczbę kroków
od domu do przystanku i z przystanku do pracy. Swoje życie mierzyłam
nie dniami, a krokami.
Z
czasem strach codziennie czekał pod moją klatką schodową i
towarzyszył mi w każdej, nawet najkrótszej wyprawie. Do domu
zaglądał rzadziej. Najczęściej napadał na mnie wieczorem i
wtłaczał mi się do gardła, rozpychał w myślach. Był złośliwy.
Wtedy parzyłam melisę, łykałam „walidol” i na głos czytałam
„ Anię z Zielonego Wzgórza”, jakbym miała trzynaście lat.
Strasznie wstydziłam się mojego towarzysza. I sposobów, jakimi z
nim walczyłam.
Później
do rąk wpadła mi książka o treningu autogennym. To taka
autoterapia. Sposób relaksacji. Zaczęłam ją stosować i
spostrzegłam, że mój gość jej nie polubił. Opuszczał mnie w
chwili, gdy czułam, jak moje ciało ogarniała gorąca fala energii,
którą łapałam chyba z kosmosu, a może była we mnie, tylko
gdzieś zablokowana. Doszłam do takiej wprawy, że wydawało mi się,
że moja dusza opuszcza ciało i wisi gdzieś wysoko pod sufitem,
spoglądając na opakowanie. Jednak uczucie to było na tyle
zaskakujące, że trochę się go bałam, a przecież chodziło mi o
to, aby nie przywoływać strachu.
Zastanawiam
się, jak to było z babką Felicją, gdy tchórzyła przed
rzeczywistością. Czy strach przed życiem, cierpieniem psychicznym
i fizycznym był na tyle duży, że wolała przejść przez cienką
linię, która odgradza nasze zdrowie od choroby?
Jak
strasznie poniżona, mało warta musiała się czuć w tamtym
momencie.
Z
kolei moja prababka Wacława od razu zaczęła tchórzyć przed
życiem i raczkiem się z niego wycofywać, gdy tylko po paru latach
beztroskiego małżeństwa jako bardzo młoda osoba owdowiała.
Wtedy, zamiast żyć i wychowywać dzieci postanowiła chorować, a
wychowaniem dzieci zajęła się służba. Gdy wychodziła za mąż
mając 14 lat, nikt jej nie pytał, czy podoła związkowi i czy
podoba jej się kandydat na męża. Jej rodzice, tak jak i dziadek
Tadeusz, myśleli jedynie o pieniądzach, które posiadał kandydat
na męża–– Wilhelm. Wydawało im się, że dają córce
szczęście, fundując jej zamążpójście. A ofiarowali jej parę
lat chorób i przedwczesną śmierć. Nie przypuszczam, że ktoś z
rodziny przygotował ją na wspólne życie z mężem i to dużo
starszym. Nikt nie zaszczepił jej siły, nie nauczył, jak ma
rozwiązywać problemy, jak sobie radzić z tragediami. Mogę sobie
jedynie wyobrazić, jak bardzo bała się nastoletnia Wacia
odpowiedzialności za życie swoje i dzieci, przecież sama była
niewiele od nich starsza. Nie miała zbyt wielu doświadczeń
życiowych. Niczego, z czego mogłaby czerpać siłę i pewność, że
postępuje dobrze. Nic dziwnego, że po śmierci męża stchórzyła
i wybrała swój sposób na strach, chorobę.
Babka
Felicja zmagała się wiele lat ze strachem. Najpierw przed macochą,
potem mężem. Tadeusz miał twardą rękę. Nie dyskutował, nie
prosił. Żądał. Nie wiedziała kiedy coś go zirytuje, bo wybuchał
z sobie tylko znanego powodu , a wtedy biada, jak stała na jego
drodze. Nie znalazła innego sposobu na strach, jak chorobę. A nie
był to najlepszy sposób, bo w chwili nawrotów choroby przybiegała
do nas z oczami rozszerzonymi właśnie strachem. Urastał on w jej
głowie do niewyobrażalnych rozmiarów i parokrotnie chciała
targnąć się na swoje życie, bo nie wytrzymywała jego ogromu…
Gizelę
zasmuciły rozważania Klary. Wróciły trudne, zasnute mgłą
wspomnienia sprzed lat. Wygrzebała z pamięci ten trudny okres w
życiu matki, trudny okres z ich życia rodzinnego. Poczuła znowu
dziwny niepokój, gdy twarz matki stawała się blada jak płótno,
wracały jej zawroty głowy ... Szybko z powrotem wróciła do
pamiętnika.
Pamiętnik
Klary, rok 1976,
lato.
–– Kochanie, nie siedź na
tym strasznym upale. –– Anna była zaniepokojona zachowaniem
córki. –– Lada dzień urodzisz, a pieczesz się na słońcu, jak
kotlet na patelni. Biedne dziecko zamienisz w skwarka.
–– Mamo, nic jemu nie będzie. Lubi
ciepło, tak jak i ja. –– Klara wystawiła brzuch do słońca.
Z lubością wyciągała się w wiklinowym fotelu. W tej chwili
przypominała Annie Korę, domowego kota, który na trawniku tak samo
wyciągał swój grzbiet w stronę słońca.
–– A skąd wiesz, że to
będzie on, a nie ona? Już niedługo masz termin porodu. Powinnaś
przygotować sobie wszystko przed pójściem do szpitala, aby Wojtek
nie musiał niczego szukać. Myślę, że dobrego masz tego swojego
męża. Podziwiam jego wyrozumiałość. Ty od pierwszego dnia ciąży
jesteś jak osa. Skąd on bierze cierpliwość do twoich fochów?––
W
ocenie córki Anna była bezwzględna.
–– A mama tylko; Wojtek i
Wojtek. Kto jest twoją córką, ja czy Wojtek? –– Klara
nadąsała się i wstała z fotela. Poszła do pokoju, który
przydzieliła im matka na czas pobytu w rodzinnym domu.
–– Mamo, gdzie są moje
obrazy?–– zapytała matkę przez uchylone drzwi pokoju.
–– Gdy byłaś u Irenki,
Wojtek wyrzucił je do śmietnika. –– odpowiedziała Anna.
–– Powiedział, że farby
mogą być trujące i zaszkodzą tobie i dzidziusiowi. ––
dodała.
–– Jak on mógł?! ––
oburzyła się Klara i zrobiło się jej bardzo smutno. Do końca
dnia schowała się w pokoju i z książką w ręku czekała na
przyjazd męża. Był piątek. Wojciech przyjechał późnym
wieczorem.
–– Nie mogłeś wyjechać
wcześniej? –– Nadąsana wydęła wargi i przytuliła swój
wielki brzuch do boku męża.
–– Tak mi ciężko. Wszystko
mnie swędzi. To chyba skóra nie nadąża za pęcznieniem dziecka.
Czuję się jak nadmuchany balon, który lada chwila ma pęknąć.
Stóp to od dawna nie widzę. Nogi to dwa filary. Dłonie jak
obwarzanki, a w środku kłębek nerwów. –– poskarżyła się.
–– Pomóż mi wykapać się,
bo ledwie się ruszam. Bądź samarytaninem. ––
–– No dobrze, tylko sam
wskoczę pod prysznic, a potem możemy ciebie szorować. Uśmiechnij
się. To już niedługo.–– powiedział i zniknął w
czeluściach łazienki.
Gdy
za godzinę dotarła pod prysznic, z ulgą zdjęła przepocone
ubrania. Ledwie podniosła opuchnięte nogi i wgramoliła się do
wanny. Puściła prysznic. Nagle poczuła na udach mokre ciepło.
–– Posikałam się. ––
przemknęło jej przez głowę, ale ilość płynu zaniepokoiła.
–– Wojtek! –– krzyknęła.
–– Ja rodzę!
Leżała
w powiatowym szpitalu i nie mogła doczekać się końca tego
koszmaru. Od paru godzin bolało. Czuła, jakby jakiś olbrzym
rozdeptywał jej miednicę i plecy. Z każdą godziną ból był
większy. Szybko chodziła krajem korytarza i gdy przychodziła fala
rozdzierającego bólu, kucała pod ścianą, jak parę innych
rodzących. Co godzinę wołano je pojedynczo na porodówkę. Już
parę kobiet po takich zaproszeniach pozostało i po jakimś czasie
słychać było rozdzierające krzyki, a potem odgłos przypominający
miauczenie małego kotka. Klara od wielu godzin słyszała od
położników tylko suche zdanie.
–– Rozwarcie na trzy palce.
Czekamy. –– I odsyłano ją z powrotem na korytarz.
Po
dziewiętnastej zmieniła się położna.
–– Chodź dziecko! ––
powiedziała i pomogła jej wgramolić się na wielkie, porodowe
łóżko.
–– Zaraz coś dostaniesz i
szybko urodzisz . ––
Krzątała
się wokół Klary i szybko zainstalowała kroplówkę. Po
dwudziestej pierwszej na świat przyszły dwie panienki, Marcelina i
Zuzanna. Klara leżała zmęczona. Zapadł zmrok. Przez otwarte
szeroko okna szpitalnej sali nieśmiało zaglądał ciepły wieczór,
z muzyką świerszczy, urządzających koncert na pobliskiej łące.
Kobieta czuła lekkość i wszechogarniające szczęście. Wiedziała,
że przytrafił jej się cud. Dokonała rzeczy niewyobrażalnej.
Zdała najtrudniejszy i najważniejszy życiowy egzamin. Z
sąsiedniego pawilonu dochodził płacz niemowląt, dowożonych na
karmienie. Po twarzy Klary popłynęły ciepłe, czułe łzy.
–– Jak Kociaki. Jak gromada
małych, głodnych kociaków! –– pomyślała i usnęła.
Rok
1976, jesień.
––
Wstawaj, dziś twoja kolej! ––
Wojtek usłyszał z oddali zaspany głos Klary i płacz dzieci.
Obrócił się na drugi bok i próbował ponownie zanurzyć się w
sen. Był taki przyjemny. Był w nim kaskaderem. Skakał na motorze
przez dziesięć mercedesów i jeździł w wysokiej beczce. Zawsze o
tym marzył. I przynajmniej we śnie ponownie był wolny. Już jakiś
czas temu zrozumiał, że wolność jest najważniejsza. Dotarło to
do niego zaraz po wyjeździe z Brzózek. Zaraz po zdjęciu z ich
dłoni stuły, gdy zrozumiał, że przestał być kawalerem.
Na
początku był to tylko maleńki przebłysk, nie do końca
uświadamianych ograniczeń. Większe zniewolenie zaskoczyło go parę
miesięcy po tym, jak Klara pewnego ranka, przy śniadaniu spojrzała
mu w oczy i zamiast uśmiechnąć się jak zwykle, szybko pobiegła
do łazienki. Potem przez miesiące obserwował jej rosnący brzuch,
który z czasem stał się wielki, jak balon lotniczy i tak samo
wyglądał pod kwiaciastą sukienką, którą uszyła matka Klary.
Ukochana dziewczyna stała się daleka. Brzuch zabrał mu coś, co
ich łączyło. Nie czuł się gotowy, aby zostać ojcem. Czuł się
oszukany. Wiedział, że tyle w tym było winy Klary, co i jego, ale
nie był przygotowany na tak radykalne zmiany. A zmian było wiele.
Klara, dotąd łagodna i wyrozumiała, stała się kapryśna,
płaczliwa, zbyt wymagająca. Wsłuchana w swoje wnętrze, gdzie
rosły ich dzieci, odgrodziła się od jego pragnień spuchniętymi
nogami, obrzmiałym ciałem i snem, w który uciekała, gdy tylko
miała chwilę dla siebie. Nie chciał tego. Czuł się młody.
Chciał towarzystwa kolegów, podróży, jazdy motorem i adrenaliny.
A przede wszystkim chciał wolności. Myślał, że po porodzie coś
drgnie i wróci dawna Klara, ale płaczące dwa tłumoczki oddaliły
ich jeszcze bardziej. Czuł się ukarany nocnymi dyżurami, gdy
nieprzytomny, senny musiał wyciągać mokre pieluchy spod obsikanych
pup. Znienawidził pralkę pełną poplamionej, śmierdzącej tetry.
Klara nie miała pokarmu, więc wiele godzin spędzał na
poszukiwaniu niebieskich kartonów mleka w proszku, które potem w
parę dni znikało w głodnych brzuszkach córek.
Dziewczynki
rozczulały go i chętnie kąpał różowe maleństwa, ale
równocześnie przerażała go odpowiedzialność, do której nie
czuł się gotowy. Najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie.
Próbował
zwrócić uwagę Klary na siebie. Na to, jak mało ma dla niego
czasu. Pewnego dnia posunął się nawet do tego, że świadomie
zniszczył całą teczkę pięknych rysunków Klary, wykonanych
piórkiem i węglem. Większość z nich pochodziła z okresu, gdy
nie byli jeszcze małżeństwem. Powyrzucał też jej farby. Nawet
tego nie zauważyła. Zresztą dawno przestała malować.
Przeobraziła się w kogoś innego. Kogoś, kogo nie znał, nie
rozumiał.
Zaczęli
kłócić się o drobiazgi. Starał się wracać do domu jak
najpóźniej. Spędzał z kolegami coraz więcej czasu. Oczy Klary
coraz częściej otoczone były czerwonymi obwódkami i spuchniętymi
powiekami.
–– Jaka
ona brzydka z tymi czerwonymi oczami i czerwonymi włosami! ––
pomyślał pewnego dnia, gdy późnym wieczorem podchmielony wrócił
do domu.
–– Gdzie
byłeś tyle godzin! Ja tu padam z nóg, a ty balangujesz z kumplami!
Spójrz, jak wyglądasz! –– usłyszał, zamiast powitania.
–– Odczep
się! Spójrz na siebie, jaka jesteś paskudna! ––
odpowiedział, zanim zdążył pomyśleć, co mówi.
––Ciuchy
porozciągane, spódnice omeszone. Zapomniałaś jak wygląda
szczotka do ubrania? Chodzisz nieporządna, jak stara baba. Gdzie się
podziała dawna laska? Jak tak będziesz wyglądać, to znajdę
ładniejszą. Mężczyzna jest wzrokowcem. –– Czuł się
oszukany i rozżalony.
–– A
ty zapomniałeś, jak wygląda rodzina. Miałeś wrócić zaraz po
pracy i pójść po lekarstwa. Przecież małe są chore. Musiałam
prosić sąsiadkę, aby została przy dziewczynkach i sama poszłam.
Już nie mam siły!. Noszę je na przemian cały dzień i rąk nie
czuję. Skąd mam brać na to siłę?! ––
Rozpłakała
się jak mała dziewczynka. Wojtek był wściekły, że Klara
zburzyła jego spokój i wpędziła w poczucie winy.
–– Jak
widzę, świetnie sobie poradziłaś. Całe wieki kobiety wychowywały
dzieci i nie narzekały. Tylko ty jesteś jak modliszka. Wysysasz z
człowieka całą radość życia. Przestań histeryzować i weź się
do roboty, bo z każdej strony wychodzi z ciebie lenistwo. Bawienie
się z dzieciakami, to tylko sama przyjemność. Popatrz jak dom
wygląda. Kurze nie pościerane, zabawki i ciuchy rozrzucone. Leń i
tyle. Co z ciebie za baba? Byłem u Krzyśka. Jego żona zadbana, jak
spod igły. Nogi ma po samą szyję. A jaka miła i uśmiechnięta. W
ich domu jak w muzeum. Wszystko na swoim miejscu i czystość, aż
lśni. Do takiego domu to człowiek z przyjemnością by pędził.
–– wypalił. Płacz Klary przybrał na sile.
–– Trzeba
było wcale nie przychodzić, jak ci tak ciężko do nas wracać i
dom ci śmierdzi. ––
Zaczęła
histerycznie szlochać.
–– Durna
histeryczka. Aż człowiekowi się wszystkiego odechciewa. ––
wymruczał wściekły Wojtek i poszedł do łazienki. Ze złością
rozbierał ubrania, myśląc o tym, że Klara odbiera mu młodość.
Nie chce być starym dziadem. Starym już nic nie potrzeba. Po co
dziadkom wysokie pensje? Na co mają wydawać, jak bliżej im do
grobu, niż do prawdziwego życia? Po co im auta, jak na drogach
ślimaczą się. Taki stary, to ani na ciuchy nie musi wydawać, bo i
tak żadna na niego nie poleci, ani do chałupy już nic nie musi, bo
przez całe życie się nakupował. Starzy pędzą nudne życie z
paskudnymi babami i tylko zalegają przed telewizorami, pasąc
wielkie brzuchy. Grubasy! On będzie młody i nikt mu tego nie
zabierze. Był idiotą, że dał się spętać!
–– A
rycz sobie, jak jesteś durną babą. Ja idę spać! Dobranoc! ––
Powiedział w przestrzeń pokoju do drgających ramion żony. I
spokojnie, już bez żadnych wyrzutów sumienia zasnął. W nocy
słyszał płacz dzieci, ale celowo udawał, że śpi bardzo mocno.
–– Masz
za swoje, za to, że pętasz człowieka. –– pomyślał mściwie.
Rok 1979
, lato.
––
Chodźcie do taty! Już przyszedłem z pracy. No,
gdzie moje panienki, dlaczego nikt nie wita mnie, czy nikogo nie ma w
domu? ––
Klara
siedziała z córkami w pokoju. Czytała im bajki, ale na głos ojca
obydwie dziewczynki zerwały się z kanapy i popędziły pod drzwi.
–– Przecież
wrócił ich ukochany tatuś. –– pomyślała z zazdrością.
–– Ja
jestem od czarnej roboty, a on spija śmietankę! –– Zrobiło
się jej żal siebie odrzuconej chwilowo przez córki i coraz
częściej przez męża. Od dłuższego czasu ciążyła jej rola
gosposi i niańki. Nie miała na nic czasu, a w zamian za ciężką
pracę słyszała najczęściej od męża, że robi wszystko nie tak,
jak powinna. Nie tak gotuje, nie dość dobrze sprząta. Czuła się
jak domowy robot, prawie niezauważana, gdy wszystko szło jak po
maśle, ale gdy czegoś nie dopilnowała, wylewały się na jej głowę
różnorodne pretensje. Jakby ktoś oblewał ją wiadrem pomyj.
Czasem myślała, że Wojtek skrzętnie notuje sobie wszystkie jej
potknięcia, aby wypunktować, gdy uzbiera się zbyt wiele. Mógł
wtedy zrobić dostatecznie dużą awanturę, aby wyładować swoją
frustrację. Była przecież chłopcem do bicia. Zawsze pod ręką.
Wojtek
wszedł do pokoju. Na ustach miał uśmiech.
–– Chodźcie
na podwórko — powiedział. Był podekscytowany, szczęśliwy.
–– Chcę
wam coś pokazać. ––
Klara
ubrała dziewczynkom sandałki i wyszli przed dom. Na parkingu stał
samochód. Był szary.
––
Popatrzcie, co kupiłem. Całkiem
okazyjnie. Ojciec kolegi chciał sprzedać tę Syrenkę. Kupuje
nowego Fiata. Syrenka jest stara, ale jara. Pojeździmy sobie w niej
na wczasy. Chodźcie, wypróbujemy auto. –– I już otwierał
drzwi przed Klarą i dziewczynkami.
–– Mamo,
ja nie chcę do samochodu. –– marudziła Marcelinka.
–– A
ja chcę! –– Zuzanna uprzedziła siostrę i starała się wejść
na przednie siedzenie.
–– Nie
Zuziu, to miejsce jest dla mamy, wy jedziecie z tyłu. Dzieci nie
mogą jeździć na przednim siedzeniu. Proszę cię, to twoje miejsce
! –– zachęcił zaskoczoną Klarę.
–– Ale
to pewnie będzie nas kosztowało majątek? Przecież wiesz, że z
forsą u nas krucho. Przecież tylko ty zarabiasz i to niezbyt wiele.
Ciągle mamy jakieś tyły. –– pytała zaniepokojona Klara.
Uśmiech zniknął z twarzy Wojtka.
–– No,
oczywiście, a jakby miało być inaczej! Ty potrafisz popsuć każdą
radość. Chodźcie dziewczynki. Mama nie chce abyśmy mieli autko i
wygodę w wyjeździe na wczasy. Woli z dziećmi cisnąć się w
zatłoczonych pociągach i dźwigać ciężkie bagaże. ––
Odwrócił się w stronę Klary.
–– Ale,
oczywiście to nie ty dźwigasz, więc możesz sobie marudzić.
Wiesz, jak bardzo pragnąłem auta, ale nic ciebie nie obchodzą moje
marzenia. Wolisz swoje idiotyczne teorie. –– Skierował zły
wzrok na żonę.
–– Mamo,
ja nie chcę wysiadać. Ja chcę auto. Tato kup nam auto. Proszę. ––
płakała Zuzia. Marcelina popatrzyła na siostrę i też wybuchła
płaczem, chociaż przed momentem nie chciała wsiadać do samochodu.
Wojtek wyciągnął z auta płaczące córki. Trzasnął drzwiami i
zamknął samochód. Całe popołudnie nie odzywał się do Klary.
Kobiecie
było bardzo przykro. Nie czuła się winna, ale żal jej było
rozczarowania męża. Wieczorem przemyślała całą sytuację.
Pójdzie do pracy. To jedyne wyjście. Już czas, aby córki poszły
do przedszkola. Wezmą pożyczkę bankową i kupią syrenkę, a potem
jakoś spłacą. Wszystko zależy od tego, jaką pensję zaproponują
jej w pracy.
Lekturę
pamiętnika przerwała kolejna różowa kartka.
Zapiski,
grudzień 2001 r.
Obudziłam
się pewnego ranka, podeszłam do lustra i nie poznałam swojej
twarzy, spojrzenia, grymasu ust.
–– Co
robi tutaj odbicie obcej kobiety? –– zapytałam zdziwiona.
Wieczorem żegnał mnie inny obraz. Nocą śniłam sen o szczęściu,
o leniwym muśnięciu ukochanych dłoni, o ciepłych, bezpiecznych
ramionach, o słodkiej melodii słów, o porach roku przeżytych w
szczęściu jednym tchem. Sen śniła młoda, wesoła dziewczyna.
Gdzie podziała się nocą? Kto zamienił ją w starą, smutną,
znużoną kobietę? Widzę jej smugi pod oczami, a zamiast uśmiechu,
grymas … Spoglądam w siebie, jak w głęboką studnię. Szukam
prawdy o sobie. Jest tak, jakbym rzucała kamienie w toń wody, która
gdzieś tam płynie sobie na dnie. Na razie jednak widzę tylko
rozchodzące się kręgi i refleksy światła. I jakiś lęk, obawę,
że mogę zobaczyć coś więcej…Skąd ten lęk? Czyżbym nie znała
siebie dostatecznie dobrze?
Zawsze
zastanawiałam się nad tym, czego boją się ludzie, kiedy nie chcą
nawet przed sobą przyznawać się do prawdziwych uczuć, gdy
zakładają maskę?
Myślę,
że ludzie tworzą sobie na użytek innych jakiś obraz siebie, który
wystawiają na zewnątrz i który otoczenie akceptuje. Pokazujemy się
przecież innym w ten sposób, aby o nas jak najlepiej pomyśleli.
Zatem, skoro jestem tego świadoma, czego mogę obawiać się? Czy
naprawdę siedzi we mnie ktoś całkiem inny? A jeśli tak, to jaka
jest ta osoba?
Myślę,
że chcę, aby myśleli o mnie, że jestem bardzo niezależna,
twarda, mocna.
Faktycznie
jednak w środku mnie siedzi sobie osoba delikatna, wrażliwa, która
obawia się zranienia, odrzucenia, wyśmiania i porzucenia. Po co
komu znajomość z kimś takim, o kogo trzeba się troszczyć i kto
jest aż tak bardzo niezaradny? Chowam głęboko prawdziwą siebie i
pokazuję maskę. Z czasem maska tak bardzo zniszczyła moje
prawdziwe oblicze, że chwilami go nie poznaję…
Wczoraj
starałam się porozmawiać z Marceliną o tym, czego spodziewa się
po małżeństwie.
Marcela
zaskoczyła mnie. Jest dużo dojrzalsza, niż ja byłam w jej wieku.
Dziewczyna wie dokładnie, czego nie chce, a to już dużo. Myślę,
że lepiej jest wiedzieć, czego się nie chce, niż co się chce.
Moja córka nie chce męża alkoholika. Nie chce, aby mąż nią
rządził. Nie chce w domu monarchii absolutnej. Nie chce, aby jej
dzieci tułały się po świetlicach z kluczem na szyi. Nie chce
własnego domku, bo uważa, że głupotą jest mieszkać gdzieś,
gdzie człowiek ma wszystkie problemy związane z ogrodem, dachem,
instalacjami, itp. na głowie, jak można spokojnie wynajmować
mieszkanie i kłopoty te ma ktoś inny. Nie chce przyjaźnić się z
„głupimi gęsiami”, nawet, jeżeli można mieć z tego korzyść…
Wybrała
człowieka, z którym jest jej łatwiej niż mnie z Wojtkiem, bo
dokładnie wiedziała, jakiego człowieka nie pokocha. Ona nie
potrafi określić, czym jest szczęście, ale ma doskonałą
intuicję i przeczuwa, czym jest nieszczęście. Patrząc na nią
widzę, że jest bardzo szczęśliwa. Z pewnością w sprawach uczuć,
jest dużo mądrzejsza niż ja byłam w jej wieku, a może i nawet w
tej chwili. Jej
miłość do mężczyzny jest inna niż moja. Ale i my bardzo różnimy
się, pomimo iż jesteśmy tak bliskie genetycznie.
Marceli nie potrzeba
przyjaciółek, z którymi mogłaby trochę oplotkować swojego
ukochanego, gdy jej zajdzie za skórę. To z nim wymienia swoje
myśli, opowiada o nastrojach, niepowodzeniach i sukcesach. Czasem
dzwoni do mnie, aby poplotkować. I na tym się kończy. No, bo
relacje pomiędzy matką, a córką nie mogą przekraczać pewnej
granicy intymności. Marcela twardo stoi na nogach. A u mnie nie
zawsze tak jest… Czasem brakuje mi serdecznej przyjaciółki, czyli
kobiety, która mogłaby mnie wysłuchać i zrozumieć.
Wojtek nie zawsze
rozumie, o co mi chodzi i nic dziwnego. Przecież jest z Marsa. Ja
jestem z Wenus, jak to określa psychologiczna literatura.
Zastanawiam
się, jak to jest z moimi przyjaźniami? Dlaczego w podbramkowych
sytuacjach czuję się tak bardzo samotna? Nigdy nie byłam
pozbawiona koleżanek. Kobiety zawsze mnie tolerowały, a nawet
lubiły. Nie miałam kłopotów z nawiązywaniem kontaktów. Jednak
przez wiele lat przybierałam postawę tzw. obserwatora. Mało
mówiłam o sobie. Raczej starałam się wysłuchiwać zwierzeń,
udzielać wsparcia. Wiedziałam, że moje życie nie jest na tyle
interesujące, aby o nim opowiadać, bo w zasadzie przecież nie
byłam kimś wyjątkowym. W ten sposób o sobie myślałam. Moje
przyjaźnie zawsze były „ dawaniem”, a rzadko braniem. Starałam
się nie wadzić, nie wymagać. Udawałam przed przyjaciółkami i
przed sobą, że tak powinno być. Cieszyłam się, gdy ktoś, na kim
mi zależało w końcu chciał mojego towarzystwa, mojej obecności,
gdy mi powierzał swoje problemy. Po czym bez skrzywienia
przyjmowałam „ nie wiem, kiedy będziemy mogły znowu pogadać,
bo…” i tu następowały wyliczenia milionów spraw ważniejszych
od rozmowy telefonicznej ze mną, od krótkiego spotkania. Godziłam
się na to. A może jestem zbyt dumna, aby zwyczajnie poprosić o
pomoc, o zainteresowanie się moim życiem? Łatwiej jest mi dawać,
niż prosić o dar. Nie wiem, dlaczego tak jest? Czy czuję się w
ten sposób lepsza? Może to dawanie jest większą wartością dla
darczyńcy, niż obdarowywanego? Podnoszę w ten sposób swoją
wartość. A może wręcz przeciwnie; nie czuję się „ godna”
zawracania głowy swoją osobą?
I
tak jest do tej pory. Mimo zapewnienia przyjaciółek, że „w
każdej chwili dnia i nocy mogę jak w dym…”, są to zazwyczaj
tylko puste słowa. Najczęściej z problemami zostaję sama. Czasem
mogę „obgadać problem” po jakimś czasie, wtedy, gdy już w
zasadzie sobie z nim poradziłam. Czyżby tak wyglądała przyjaźń
ludzi bardzo, bardzo dojrzałych? Może każdy tak ma? A może nie?
Sama nie wiem. Myślę, że to właśnie może być samotność wśród
ludzi.
Nie,
Gizela stanowczo nie zgadzała się z matką. Tak przecież nie było.
Pamięta, że wiele dobrych koleżanek matki wyprułoby sobie dla
niej żyły, gdyby zaistniała taka potrzeba. A może to matka
stawiała ludziom zbyt wysoką poprzeczkę, bo sama dawała z siebie
wszystko? Może dawała z siebie zbyt dużo, więcej niż inni tego
oczekiwali? Czy to nie przerażało Wojtka? Tak wysoko zawieszona
poprzeczka? Jak dotrzymać kroku takiej osobie? A jeśli nie można
dotrzymać kroku, to co pozostaje? Z tym zawieszonym w próżni
pytaniem wróciła do pamiętnika.
Pamiętnik
Klary, wrzesień 1979r.
Pojechali
nad morze. Do znajomych, bo już na zakładowe wczasy zabrakło
pieniędzy. Klara musiała wziąć urlop bezpłatny. Miała z nim
sporo kłopotów, bo niedawno wróciła do pracy, ale dziesięć dni
bezpłatnego urlopu jakoś udało jej się wyżebrać u szefa.
Dziewczynki
były zachwycone długimi spacerami po plaży. Kucały nad brzegiem
morza i wybierały z sypkiego piasku małe muszelki. Wraz z Wojtkiem
budowały zamki i fosy. Było wietrznie, ale niezbyt zimno, pomimo iż
był początek września.
Jednak na
opalanie się było zbyt zimno. Pod koniec urlopu pogoda zmieniła
się. Temperatury oscylowały w granicy 25 stopni. Klara postanowiła
trochę opalić się.
–– Co
ty na siebie włożyłaś? –– usłyszała głos Wojtka.
–– Po
urodzeniu dzieci nie powinnaś nosić dwuczęściowego stroju. Chyba
dawno nie przeglądałaś się w lustrze? –– Na twarzy męża
widziała niezadowolenie. W jej oczach stanęły łzy, w sercu miała
smutek. Dalej chciała być dla niego najpiękniejsza.
–– I
co, znowu fochy?! Człowiek nic nie może powiedzieć. Księżniczka.
Prawdy nie chce słuchać. Woli kłamstwa. Człowiekowi odechciewa
się życia w takim miodzie! ––
Rozpłakała
się. Aby Wojtek nie widział łez, wyszła z domu, zostawiając męża
z dziewczynkami. Poszła nad morze. Drewnianymi schodkami zeszła z
wydmy. Zdjęła buty i poszła brzegiem w kierunku widocznego na
horyzoncie cypla. Plaża była wyludniona, tylko gdzieniegdzie
wędrowali po niej wrześniowi turyści. Widziała też parę
kolorowych płotków z koczującymi za nimi rodzinami, albo z
przytulonymi do siebie parami. Zazdrościła im bliskości, żaru
uczucia. Było jej smutno i ciężko. Szła długo przed siebie, aż
doszła do całkiem pustej części. Na dzikiej plaży z daleka od
wody leżało wielkie drzewo, wyrzucone podczas burzy przez morze.
Zdjęła sukienkę i w stroju kąpielowym położyła się na pniu
drzewa. Wystawiła zapłakaną twarz do słońca. Na drzewie było w
miarę wygodnie, ale w głowę uwierał ją koński ogon, więc
zdjęła gumkę i rozpuściła swoje długie włosy, które czesane
powiewami wiatru momentalnie rozsypały się. Zamknęła oczy i
próbowała uspokoić się. Skoncentrowała myśli na słonecznej
tarczy, cieple promieni, szumie fal. Zwolna wyciszała się. Usnęła.
Zbudziło ją poszturchiwanie w ramie i głęboki, męski głos.
– Mademoiselle
! Mademoiselle! – jakiś cień zasłonił jej słońce i wyrwał
ze słodkiego, głębokiego snu. Niechętnie podniosła ciężkie
powieki. Ze zdziwieniem ujrzała nad sobą wielką szopę
kasztanowych włosów. Fryzura typu” Jimi Hendriks” z wolna
kiwała się w lewą i prawą stronę. Ktoś się jej przyglądał.
Usiadła. Spojrzała na stojącego nad nią mężczyznę. Był chyba
w jej wieku. Miał kolorową, barwną koszulę. Zapięty był w niej
jedynie jeden guzik nad paskiem szerokich wypłowiałych dzwonów.
Ogromne, ciemne okulary dopełniały pełni obrazu hippisa.Uśmiech
miał szeroki, urokliwy.
––
Mademoiselle, est-ce
que vous parlez français?–
zapytał.
Klara
zazwyczaj nie odpowiadała na żadne zaczepki mężczyzn, ale tym
razem szczerość w głosie i urzekający uśmiech spowodowały, że
postanowiła odpowiedzieć mężczyźnie, który z taką troską na
twarzy patrzył na nią.
––
Petitement ! ––
odpowiedziała więc, zgodnie z prawdą.
––
Mademoisell?, Madame ? ––
zapytał z ciekawością.
–– Madame!
––
–– O
! –– w głosie
obcego usłyszała rozczarowanie.
–– Nie
dobrze beaucoup les
soleils ! ––
kontynuował.
–– Wu
dormir pa. Nie spać ! ––
poprawił się.
—Madame
być malade ! ––
–– Ja
nie śpię! A zresztą, co to pana do cholery obchodzi. ––
odpowiedziała ze złością.
–– Paszoł
won!—dokończyła ściszając głos. Miała dość ciągle
pouczających ją mężczyzn.
–– Najpierw
Wojtek, a później ten pacan. Każdy chłop wie najlepiej czego mi
potrzeba, co mi zaszkodzi, w czym najlepiej wyglądam. ––
Myśli
jej były gniewne, tak jak ruchy, którymi zgarnęła sukienkę.
Nerwowo wciągnęła ją na ramiona i plecy. Poczuła na ramionach,
dekolcie i twarzy, po której przesuwał się materiał, żywy ogień.
Syknęła. Utknęła w sukience z ramionami uniesionymi w górę.
–– J'
aiderai !
–– odpowiedział „ Hendriks”,
chwytając za kolorowy materiał i delikatnie zsuwając go w dół.
Klara
poczuła się zażenowana, ale wdzięczna. Cały przód ciała piekł
ją. Zdjęła z nadgarstka gumkę i związała niesforne włosy.
–– Jean
François!
–– przedstawił
się mężczyzna, wyciągając do Klary wielką, pełną odcisków
dłoń. Zauważyła, że czyste i zadbane paznokcie jakoś nie
pasowały do grubej, zniszczonej skóry. Uścisk dłoni miał pewny i
mocny, ale wyraźnie uważał, aby nie zmiażdżyć jej drobnych
palców.
–– Klara
! ––
odpowiedziała mimo woli.
–– Dziękuję!
Merci ! ––
odwróciła się i zaczęła iść w stronę domu.
–– Madame
! –– Jean Fracois
pobiegł za nią.
–– Pardon
, gdzie rue Sszrobrego. ––
Nazwę ulicy wymówił z wielkim trudem.
–– Tam
je dors w mój pensjonat.—
Klara
próbowała mu wytłumaczyć, gdzie ma iść, ale niewielka znajomość
języka francuskiego nie pozwalała na wytłumaczenie zawiłej trasy.
Rysunek planu miasta na piasku, też nie ułatwił zadania.
Zrezygnowana wzięła mężczyznę za rękę i gestem pokazała, że
go zaprowadzi. Szeroki uśmiech mężczyzny pozostał Klarze w
pamięci długo po tym, jak rozstali się przed pensjonatem.
Letnia
pogoda trwała dwa dni. Przyszły deszcze, a oni wrócili do
Wrocławia. Dziewczynki zaczęły chodzić do przedszkola, Klara i
Wojtek wrócili do pracy. Coś się wyraźnie zaczęło psuć
pomiędzy nimi.
Rok 1979,
grudzień.
Zbliżał
się Sylwester. Znajomi namówili ich na zabawię w klubie
oficerskim.
Klara z
przyjemnością oglądała się w lustrze. Mama uszyła jej wyjątkowo
ładną sukienkę.
–– Jak
to dobrze, że udało mi się dostać ten kolorowy jedwab. Pełne
koło spódnicy doskonale układa się na biodrach. Czerwień kwiatów
ożywia czarne tło i dodaje mu lekkości . –– myślała Klara
oglądając się w dużym lustrze. Cieszyła się na to wyjście
między ludzi. Nawet nie przypuszczała, że tak bardzo brakuje jej
muzyki, tańca, atmosfery zabawy.
Ostatni
raz zlustrowała swoją sylwetkę. Było dobrze! Sukienka podkreślała
wąską talię kobiety, a tuszowała inne mankamenty urody. Makijaż
i buty na wysokim obcasie dopełniły reszty. Wychodząc z pokoju,
zobaczyła pełne uznania spojrzenie Wojtka i to jej wystarczyło,
aby nabrała pewności siebie. Bawili się doskonale. Klara była
rozchwytywana przez znajomych panów. Szalała na parkiecie. Wojtek
zaczął obserwować, kto najczęściej prosi żonę do tańca.
Stracił humor. Siedział przy stoliku i ostro popijał. Potem wstał
i zaczął tańczyć z najładniejszymi i najmłodszymi kobietami.
–– Co
ona sobie myśli! Jak może tak mnie traktować! Znalazła się lwica
parkietu! To wszystko, aby mi zrobić na złość. Powinna siedzieć
grzecznie przy stoliku i czekać, aż ją poproszę do tańca.
Zachowuje się, jakby nie była zamężna. Ale już ja jej pokażę.
Niech wie, kto w tym związku rządzi! –– pomyślał ze złością
i puścił swojej tanecznej partnerce perskie oko.
–– I
co Zosiu, zaszalejemy? –– zapytał. Potem mocno objął
dziewczynę i czule przyciągnął do siebie. –– Cudownie
tańczysz. Mógłbym tak do końca świata. –– Użył swojego
najlepszego tekstu i z zanadrza wyciągnął najlepszy uśmiech,
którym do czasu małżeństwa z Klarą czarował wszystkie znajome
panny. Po paru pieprznych żarcikach Zosia zaczęła być pod urokiem
wysokiego mężczyzny.
Po Zosi
była Ania, a potem inne. Z każdą tańczył w czułych objęciach i
przytrzymywał ją blisko swojej szerokiej piersi, starając się
tańczyć jak najbliżej Klary, a potem pędzili do baru na dwa
szybkie drinki. Do północy było już niedaleko, a wzrok Wojtka
stawał się coraz bardziej mętny. Po przetańczonych kawałkach
Klara nie zastawała męża przy stoliku. Wprawdzie nie siedziała
sama, ale sytuacja stała się dla niej nieprzyjemna. Czuła się
skrępowana, upokorzona.
–– Gdzie
się podziewałeś? Mógłbyś przynajmniej raz ze mną zatańczyć.
Jest mi samej smutno. –– poskarżyła się, gdy w końcu
przypomniał sobie o towarzystwie i wrócił do stolika.
–– Co
za zmiana przekonań! Nagle zauważyłaś, że jestem obok ciebie? ––
wysyczał przez zęby.
–– Teraz
ja się bawię! Do tej pory dawałaś sobie radę beze mnie, to i
dalej sobie poradzisz. –– powiedział ze złością.
Orkiestra
zaczęła grać, a Wojtek wstał i poprosił koleżankę. Inni
panowie poprosili swoje żony. Klara została przy stoliku sama.
Poczuła się głupio. Nie miała co zrobić z rękami, więc
zapaliła papierosa. Przy innych stolikach też opustoszało.
Gdzieniegdzie
siedziały leciwe panie, garstka kiwających się nad stolikami
panów, ostro popijająca i tak samo ostro dyskutująca z kompanami,
którzy starali się przekrzyczeć orkiestrę. Sytuacja taka
powtórzyła się parokrotnie. Wprawdzie podchodzili do niej
mężczyźni, aby poprosić do tańca, ale wszyscy byli już na tyle
pijani, że ledwie trzymali się na nogach. Poczuła się najbrzydszą
kobietą na sali, porzuconą nawet przez własnego męża. A na jego
twarzy zobaczyła drwiący uśmiech i satysfakcję. Parę minut przed
północą, gdy nastrój jej spadł prawie do zera i poważnie
myślała o powrocie do domu, do ich stolika podszedł jakiś
mężczyzna. Twarz jego wydała się Klarze znajoma. Gdy dokładnie
się jemu przyglądnęła, od razu skojarzyła z chłopakiem z plaży.
Wprawdzie burza włosów nie była tym razem tak rozcapierzona jak we
wrześniu, a nawet lekko okiełznana, ale uśmiech miał równie
sympatyczny. Ubrany w ciemny garnitur i dopasowany do niego krawat,
który pod szyją był lekko rozluźniony, wydał się Klarze całkiem
innym człowiekiem.
Był
sympatyczny i przystojny. Tańczył doskonale i lekko. Nie był
natarczywy. Uśmiechał się do Klary i patrzył na nią spod
długich, ciemnych rzęs. Szeptał jej do ucha jakieś francuskie
słowa. Ton jego głosu był czuły, uwodzący. Zrozumiała, że mówi
do niej „ mój mały polski kotku” i proponuje jej wypicie
bruderszafta.
–– Wypijmy
bruderszaft, aby przypieczętować znajomość. –– powiedziała
uśmiechnięta Klara. Nieznajomy oczarował ją i nie starczyło jej
argumentów, aby odmówić. Ujęta za rękę, posłusznie poszła do
baru za Jean Fracois.
Wspólnie
przywitali nadejście nowego roku. Wojtek po północy nadal szalał
na parkiecie. Celowo zapomniał o Klarze i życzeniach noworocznych.
Rok 1980.
Od
stycznia dnie były szare. Grube chmury pokrywały niebo, nie
przepuszczając ani drobinki słońca. Do pracy wychodzili w
ciemnościach wstającego, zimowego poranka, wracali o zmroku. W
biurowcu Klara siedziała przy sztucznym oświetleniu, wchodząc do
mieszkania załączała lampy. Wydawało jej się, że ich obecne
życie zalała wielka ilość szarej farby. Pływają sobie z
Wojtkiem w ogromnym wiadrze i jak muchy w mazi, babrają się w
różnych odcieniach szarości. Utknęli w tym zbiorniku i nie
potrafią się wydostać, bo brzegi są zbyt wysokie i śliskie.
Idąc
ulicą widziała wartko płynącą rzekę szarych przechodniów,
którzy ze smutnymi, bezosobowymi twarzami śpieszyli w sobie tylko
znanym kierunku..
Jakby na
ironię losu w sklepie na Świdnickiej kupiła sobie szary płaszcz,
ostatni krzyk mody. Miał duży kołnierz, rozkloszowane rękawy i
taką samą linię główną. Pasował do szarych, tweedowych spodni
i czarnego swetra. Pięknie kontrastował z jej ognistymi, długimi
włosami i jasną cerą.
–– Jedyny
kolorowy akcent w tej szarej brei! –– pomyślała, oglądając
się w wystawowej szybie, gdy przechodziła ulicą wśród zwałów
brudnego, zbrylonego, starego śniegu. Widok miasta też jej dobrze
nie nastrajał, jakby miasto upodobniło się do jej szarego,
bezbarwnego życia.
Od
Sylwestra była przygnębiona i niespokojna. Z Wojtkiem niewiele
rozmawiała. Mąż utonął w stertach projektów. Deska kreślarska
nie znikała z blatu biurka. Nadal był obrażony i nieprzyjemny.
Zaczęła go unikać. Na niedziele wyjeżdżała do matki. Wychodziła
z bliźniaczkami na spacery i długo snuła się po uliczkach
rodzinnego miasta.
Gdy
Wojtek nadal chodził chmurny po domu, czepiając się jej o każdy
drobiazg, zaczęła tęsknić, za wesołym spojrzeniem Jean Francois
i radością, którą widziała w jego oczach.
Tego dnia
miała w pracy wyjątkowy natłok zajęć. Szefowa miała muchy w
nosie. Zestawienie kosztów nie zgadzało się. Pilnie szukała
błędu, gdy Helenka podała jej słuchawkę.
–– Ktoś
do ciebie. –– powiedziała
–– Słucham!
–– odpowiedziała ostro do słuchawki, zła, że ktoś znowu
przerywa jej żmudną pracę.
–– Madame
Klara? –– Męski głos w słuchawce był znajomy. Zadrżała.
–– Tak.
Słucham, z kim mam przyjemność?–– powiedziała niepewnie,
łagodząc ton.
–– Jean
Fracois. Jestem en Wrocław. Który czas rande wu? Gdzie? ––
Ucieszyła
się, że może zobaczyć życzliwą osobę. Zaskoczyło ją, że
potrafi powiedzieć parę słów po polsku. Wytężyła pamięć i
wysupłała z niej francuskie liczebniki. Podała godzinę i miejsce
spotkania. Podeszła do Helenki.
–– Kto
to dzwoni do ciebie? Ma obcy akcent. Słyszałam, że się z nim
umówiłaś. A co z dziewczynkami? Gdy chcę umówić się z tobą na
ploteczki, to zawsze mówisz, że popołudnia masz zajęte. —
powiedziała z pretensją w głosie Helenka.
–– Pracuję
dziś do siedemnastej, bo obiecałam szefowej skończyć
sprawozdanie. Wojtek odbiera dziś córki z przedszkola. Zawiadomię
go, że nie wrócę po pracy, więc możemy spotkać się na rynku
gdzieś około osiemnastej. To mój stary znajomy. Już dwa razy
przypadkiem spotkaliśmy się. Jest obcokrajowcem. Jakimś
marynarzem, albo dziennikarzem, czy coś w tym rodzaju. Trochę mu
pomogłam, bo czuł się obco. Trochę rozmawiamy. Przeważnie na
migi. W bryle rynku, pod arkadami jest taka mała knajpka grecka. Tam
się z nim umówiłam o osiemnastej. ––
poinformowała koleżankę, bardzo
podekscytowana przyszłym spotkaniem. Plątał jej się język,
uciekały myśli. Raz czerwieniła się, za moment bladła.
–– Wiem
gdzie to jest. Tylko nie zapędź się z nim za daleko! ––
Wyraźnie usłyszała w głosie Helenki zaskoczenie i coś na kształt
zazdrości. Koleżanka, pomimo swoich czterdziestu lat, do tej pory
nie potrafiła sobie nikogo znaleźć.
Klara nie
mogła doczekać się końca pracy. Pożyczyła od Helenki piękną,
seledynową apaszkę, poprawiła makijaż i rozpuściła włosy.
–– Jak
to dobrze, że je rano umyłam. –– pomyślała i pobiegła na
spotkanie.
Lubiła
tę niewielką knajpkę, zagubioną w labiryncie starych kamieniczek.
Parę stolików, proste, dobre jedzenie, dyskretne oświetlenie i
przytulną atmosferę, jaka panowała we wnętrzu. Gdy wchodziła,
kafejkę wypełniała muzyka Eleni, a Jean Francois siedział przy
narożnym stoliku, wpatrując się w płomień świecy. Na blacie
stolika leżała piękna, purpurowa róża.
Gdy
zobaczył Klarę, podniósł się z krzesła. To najbardziej w
mężczyznach lubiła. Te nienaganne maniery. W jego towarzystwie
czuła się jak prawdziwa dama.
–– Jak
się cieszę, że przyszłaś. Bałem się, że jednak w ostatniej
chwili wycofasz się. Doceniam to. Pięknie wyglądasz. ––
zdawały się mówić jego oczy, gdy podawał różę. Uśmiechnęła
się.
–– A
niby dlaczego nie miałabym spotkać się ze znajomym, który
odwiedził Wrocław? –– odpowiedziała mu w myślach
–– Wojtek
skończył projekt. I tak dzisiaj odbiera dziewczynki z przedszkola,
więc może jeden wieczór spędzić z nimi. Zawsze to ja siedzę w
domu, a on wychodzi. Niestety, nie możemy wychodzić razem, bo nie
ma kto nam zostawać z Zuzią i Marcysią. Jedynie jest taka
możliwość, gdy przyjeżdżamy do rodziców. ––
usprawiedliwiła w myślach swoje nieracjonalne zachowanie.
–– No
to cieszę się, że dziś twoje wychodne. Dzięki temu mogę pobyć
z najpiękniejszą Wrocławianką. ––
odpowiedziały jego oczy.
–– Co
ty pijesz? –– wydukały
z wolna jego usta.
Pokazała
mu na migi, że jest głodna. Zajrzeli do menu. Jean Fracois
przejrzał jadłospis. Pokazała mu palcem pozycję, która wybrała.
Mężczyzna wstał i podszedł do kelnerki. Powiedział jej coś po
francusku. Kelnerka odpowiedziała równie czystą francuszczyzną. W
jednej chwili Klara pozazdrościła kelnerce znajomości języka
francuskiego. Miała wielką ochotę na rozmowę z tym dziwnym,
urzekającym mężczyzną.
Klarze
bardzo smakowało jedzenie. Wypiła dwie lampki czerwonego,
wytrawnego wina i świat stał się bardziej kolorowy. W toalecie
popatrzyła na swoje, uśmiechnięte oblicze i zdziwiła się.
Patrzyła na nią młoda, śliczna, wesoła dziewczyna. Gdzieś
schowały się pierwsze zmarszczki, kąciki ust wyraźnie powędrowały
w stronę czoła. Spojrzenie było promienne.
Słała w
stronę Jean Francois powłóczyste, miękkie spojrzenia i patrzyła
mu w oczy. Śmiała się i czarowała. Czuła się piękna. Myśli o
bezwartościowej, szarej myszy gdzieś ulotniły się.
Od tego
czasu Jean Francois przynajmniej raz w tygodniu przyjeżdżał do
Wrocławia. I te dnie były dla Klary świętem. Czerpała siłę do
codziennego życia. Odzyskała wiarę w siebie, wypiękniała. Wojtek
podejrzanie przyglądał się żonie, ale i jemu udzielił się jej
spokój i radość życia.
Przyszła
spóźniona wiosna. Krzaki i drzewa zazieleniły się, w ogrodzie
botanicznym zakwitły kolorowe kobierce kwiatów. Pomiędzy Wojtkiem
i Klarą relacje poprawiły się. Wróciły cieplejsze gesty,
bliskość. Nadal wychodzili z domu osobno. Gdy jedno pilnowało
dzieci, drugie miało prawo cieszyć się wolnymi godzinami. Jednak
teraz również bardzo często decydowali się, aby posiedzieć razem
w domu, albo wychodzili z dziewczynkami na wspólne spacery.
–– Popatrz
kochana, jak długo jest jasno na dworze. –– Wojtek stał przy
oknie i patrzył na kwitnące na ulicy drzewa. –– Aż żal mi
świecić światło. Muszę zaciągnąć zasłony i pozamykać okna,
bo w tym roku wyjątkowo wcześnie zaczęły latać komary. Nie
znoszę, jak mi nad uchem świdruje bzyczenie. ––
–– A
ty myślisz, że ja uwielbiam to bzzzzz, jak sobie smacznie odchodzę
w objęcia Morfeusza? –– Klara przekornie przekręciła głowę i
zaglądała Wojtkowi w oczy.
–– Mam
pomysł! Ja robię kolację, a ty myjesz pannice. Potem dziewczyny
lulu, a my sobie zrobimy małe święto! –– z entuzjazmem
powiedział Wojtek.
–– Doskonale.
W lodówce są jajka, śmietana i biały serek. Wczoraj na targu
kupiłam szczypior. Zrób kanapki z wiosenną pastą. Małe ją
uwielbiają! –– Klara zaraziła się entuzjazmem męża. Zuzia i
Marcysia tego dnia poszły do łóżek bez zbytniego marudzenia.
Wybiegały się w parku i już przy kolacji prawie zasypiały nad
talerzami. Gdy zamknęły się drzwi do pokoju dzieci, Klara
narzuciła swoją kolorową chustkę na lampę stojącą obok
narożnika. Pokój od razu zmienił koloryt. Na ściany powychodziły
kolorowe smugi. Zrobiło się bardzo przytulnie.
–– Chodź
do mnie moja mała, kolorowa wróżko. Nos niebieski, a policzki
żółte! To ci dopiero czary! –– Pociągnął Klarę i posadził
sobie na kolanach.
–– Jak
dobrze jest schować się w twoich ramionach przed całym światem!
–– wymruczała wtulona w ciepłą pierś męża.
–– Szkoda,
że tak mało mamy takich spokojnych chwil! –– pomyślała z
żalem
–– Kochany!
A może sprawilibyśmy sobie jeszcze jednego malucha? ––
zapytała następnego dnia przy śniadaniu. Zuzanna i Marcysia,
nastawiły uszu.
–– Mamo,
ale Syrenka jest większa od malucha. –– powiedziała Zuzanna.
–– Skarbie,
nie podsłuchuj rozmów dorosłych, bo ci uszy urosną i będziesz
miała takie długie, jak osiołek. –– Klara wybuchła
śmiechem, ale gdy popatrzyła na Wojtka, uśmiech zamarł na jej
ustach.
–– Mam
nadzieję, że Zuzia pyta właśnie o tego Malucha! O innym nawet nie
myśl. –– powiedział szorstko, jakby nie było poprzedniego
wieczora i gorącej, czułej nocy.
Klara już
tęskniła za kolejnym dzieckiem. Namawiała Wojtka, ale od wielu
miesięcy jego stanowisko było nieprzejednane.
Wojciech
na tydzień wyjechał z dziewczynkami do swoich rodziców. O
wyjeździe męża Klara dowiedziała się z kartki, którą
pozostawił na kuchennym stole. Oprócz informacji o wyjeździe
pozostawił jej parę uwag o tym, czego w niej nie lubi i czego ma
dość. Po pierwsze jej nadętej miny, po drugie wiecznie
skrzywionych ust, a po trzecie despotycznej postawy. To i tak był w
ich relacjach jakiś postęp, bo od tygodnia nie odzywali się do
siebie. A w zasadzie to Wojciech ignorował jej obecność, jakby
była powietrzem. I tak przeważnie się czuła.
Z
początku wpadła w złość i chciała wypisać dzień urlopu, by
pojechać za mężem i mu wygarnąć, co o tym wszystkim myśli.
Później pomyślała, że może odległość jakoś im pomoże.
Potęsknią, nabiorą dystansu. Coraz bardziej przerażało ją to
ich kulejące małżeństwo, rozmijanie się w oczekiwaniach, celach.
Już wiele razy doprowadzona przez męża do ostateczności, myślała
o tym, aby wystąpić o rozwód i zacząć z córkami wszystko od
nowa.
Z
ciężkim sercem i bólem głowy położyła się na wersalce.
Chciała usnąć, ale narastający ból głowy na to nie pozwalał.
Wstała i wzięła dwie tabletki z krzyżykiem. Podeszła do
kuchennego okna i obserwowała przechodniów. Nagle na przeciwległym
chodniku zauważyła znajomą sylwetkę Jean Francois. Stał pod jej
domem i rozmawiał z jakimś mężczyzną. Nie była do końca pewna,
że to był właśnie on, jednak poczuła się dziwnie
podekscytowana. Aby się mu lepiej przyjrzeć, wychyliła się z
okna. Nagle zobaczyła, że dostrzegł ją i zastygł w bezruchu.
Popatrzył w jej stronę z niedowierzaniem na twarzy i zarazem
ogromną radością. Szybko zakończył rozmowę i przeszedł przez
jezdnię, pod jej dom. Klara, jakby sterowana przez jakieś
niewidzialne urządzenie, zarzuciła sobie na ramiona prochowiec, na
nogi nałożyła buty i wziąwszy do rąk torebkę oraz klucze,
zeszła do niego.
Stał
pod drzwiami klatki schodowej, jakby nie potrafił zdecydować się,
czy powinien wejść. Gdy w uchylonych drzwiach dostrzegł Klarę,
bez słowa chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Szli obok
siebie. Milczeli. Klara czuła ciepło twardych i drżących dłoni,
ściskających jej palce. Nie protestowała, gdy podprowadził ją do
przystanku tramwajowego. Nie protestowała, gdy ramię w ramię
jechali w stronę hotelu Wrocław. Po wyjściu z tramwaju poczuła
słodki, duszący zapach kwiatów akacji.
–– Białe
akacje tchną wonią opiłą…” — przypomniała sobie słowa
wiersza i pomyślała, że tak musi pachnąć namiętność..
Popatrzyła
w górę i dostrzegła , że okolice hotelu porośnięte są dużą
ilością tych drzew, które właśnie zaczęły kwitnienie. Pod
hotelem Jean Francois kupił całe pudło malutkich, słodkich
babeczek. Wjechali na górę. Mały, czysty pokój zapewniał
anonimowość. Przez uchylone okno do wnętrza sączył się słodki,
urzekający zapach. Poczuła, że czas cofa się i wiruje.
Była
kimś zupełnie innym. Znikło gdzieś parę lat życia. Czuła się
młodą, piękną, wolną kobietą. W oczach Jean Francois widziała
podziw i zauroczenie. Chłonęła czar chwili, jak gąbka. Jak
pustynia każdą kroplę wilgoci. Ten mężczyzna był lekiem na
ostatnie smutne lata, na chwile osamotnienia, rozczarowania, bólu i
upokorzenia.
Nie
broniła się przed falą podniecenia, które pochłonęło ją . Na
wargach poczuła ciepło męskich, zaborczych warg. Były delikatne,
niepewne, a zarazem pełne pragnienia. Czułe ruchy dłoni Jean
Francois poprowadziły ją w nieznaną rzeczywistość. Nie
przypuszczała, że tak mocno może reagować jej ciało. Odkrywała
je na nowo. Przestała myśleć. Drżała i podążała za swoimi
odczuciami, zatracając się bez reszty w pieszczotach. Tonęła i
odradzała się.
Lato
dawało znak, że niedługo zagości na dobre. Dnie były coraz
bardziej słoneczne i gorące. Pewnego dnia Klara poprosiła Helenkę,
aby zaopiekowała się jej córkami, a sama postanowiła porozmawiać
z mężem w pastelowej atmosferze kwitnącego ogrodu botanicznego.
Chodzili alejkami, ciesząc się piękną pogodą. Przysiedli na
ławeczce pod rozłożystym drzewem obsypanym zielonymi, drobnymi
listkami i mnóstwem bladoróżowych kwiatów.
–– Chciałam
ci coś powiedzieć. –– odezwała się nieśmiało Klara .
–– No,
to wal śmiało. –– Wojtek miał wyjątkowo dobry humor.
–– Ale
przyrzeknij, że nie będziesz się gniewać –– poprosiła
męża.
–– No,
wydukaj, co masz do powiedzenia. Przyrzekam, że nie będę się
złościł.
–– Jestem
w ciąży. –– powiedziała cicho.
–– No,
to mamy problem. Po co nam dziecko. Mamy już dzieci. Ja więcej nie
chcę. –– Mężczyźnie momentalnie zwarzył się humor.
Popatrzył na Klarę złym wzrokiem.
–– Ty
wiesz, jak popsuć człowiekowi dzień. Nie mogłaś poczekać do
domu. Musiałaś właśnie tutaj palnąć, aby miało lepszy efekt!
Efekciara! — wysyczał.
–– Już
mi się odechciało spaceru. Możemy wracać do domu. Mam nadzieję,
że coś z tym zrobisz. Boże, jaka z ciebie głupia baba. Jakbyś
nie była światłą panią magister, a prostą babą ze wsi. Nawet
dobrze zabezpieczyć się nie potrafisz. Przecież tyle razy
mówiliśmy, że na Zuzannie i Marcelinie koniec. Nie ma żadnych
innych dzieci, bo nas na to nie stać. Ja już nie mam ochoty na
pieluchy, kupki i zupki. Świat nie kończy się na bachorach.
Człowiek nie żyje tylko po to, aby się rozmnażać i znosić do
gniazda pokarm dla rozdziawionych dziobów. Ja chcę coś mieć z
tego życia. Coś chciałbym zobaczyć, coś przeżyć, a ty mi tu
wyjeżdżasz ze swoim” jestem w ciąży”. To sobie bądź, ale
beze mnie! –– Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Klara
długo zanosiła się płaczem. Całe szczęście, że siedziała w
oddalonej części ogrodu i bez świadków mogła wypłakać się.
Wyszła przed zamknięciem ogrodu. Wydawało jej się, że na
drewnianej ławeczce zakończyła kolejny etap życia. Ostre słowa
męża jak gruba kreska oddzieliły pewien okres. Mimo wielu
zmartwień nie najgorszy. Co będzie dalej? Jak teraz będzie mogła
żyć? Po tych ostrych: bądź sobie beze mnie. Nagle poczuła się
starsza o wiele lat. Postanowiła utrzymać ciążę. Z Wojtkiem lub
bez niego. Na dodatek czuła się winna. Nie wiedziała, czy to jest
dziecko Wojciecha.
Z
Jean Francois już dawno nie widziała się. Klara nie potrafiła
siebie zrozumieć. I ciągle zadawała sobie pytanie, dlaczego po
najczulszej i najwspanialszej w jej życiu nocy, zaczęła unikać
tego wspaniałego mężczyzny. Pamiętała ile w jego głosie
usłyszała miłości i dziwiła się, że ona czuła tylko złość
i rozczarowanie, że nie usłyszała tego od Wojtka. Rankiem poczuła
się, jak kobieta lekkich obyczajów i pomyślała , że tak łatwo
jest sprzeniewierzyć się sobie i złamać jednym czynem swoje
życiowe zasady. Wojtek intuicyjnie wyczuwał w niej taką kobietę.
Widocznie nie zasługuje na nic innego, jak na wzgardę, którą
często karmił ją mąż.
Jean
Francois nie potrafił zrozumieć postawy Klary. Codziennie dzwonił
do niej, prosząc o spotkanie. Początkowo nie odbierała od niego
telefonów, ale w końcu postanowiła sprawę zakończyć. Gdy po
miesiącu zadzwonił do pracy, niechętnie zgodziła się na
spotkanie. Spotkali się w greckiej knajpce, tam gdzie za pierwszym
razem.
–– Koniec
z naszymi spotkaniami! Nouse fine rande wu!. –– powiedziała na
wstępie Klara, chcąc od razu urwać dalszą znajomość.
Przemyślała sobie to bardzo dokładnie. Nie chce nikogo dalej
krzywdzić. W głębi duszy kocha jedynie Wojtka. Jean Francois Bóg
postawił na drodze, aby nabrała siły do walki o siebie, o swój
związek, aby mogła twardo stanąć na własnych nogach.
–– Pourquoi?
–– Jean Francois był zdziwiony i zmartwiony.
–– Widzisz,
nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Rozminęliśmy się. Ja mam
rodzinę, przechodzimy kryzys, a nie chciałabym być nielojalna. To
okres, gdy zbyt łatwo mogłabym z różnego powodu zbłądzić.
Dzięki tobie odzyskałam wiarę w swoją kobiecość. I będę ci za
to wdzięczna do końca świata, ale nie mogę cię oszukiwać. Nie
ciebie kocham. Mam jednak dla ciebie dużo przyjacielskich uczuć.
Nie możesz sobie dla mnie niszczyć życia. Nie pozwolę na to. Więc
żegnaj ! ––
mówiła szybko po polsku i widziała w oczach mężczyzny najpierw
kompletne niezrozumienie, a później coraz bardziej widoczny strach.
––
Je t' aime!
–– powiedział
cicho.
Przeraziła
się tego słowa. Przeraziła się szczerości w głosie zmartwionego
mężczyzny. Bez słowa wstała z krzesła, po drodze chwyciła swoje
okrycie i nie zapinając prochowca, uciekła. Zdruzgotany Jean
Francois długo jeszcze siedział przy pustym stoliku, patrząc na
kółka dymu, unoszącego się z porzuconego w popielniczce
papierosa.
Klara
biegła do domu, czując ciężar cierpienia Jean Francois i wielkie
wyrzuty sumienia.
–– Jestem
straszną idiotką.––pomyślała –– zrezygnowałam z
mężczyzny, który traktował mnie jak księżniczkę i zamiatał
pył spod nóg. A zostałam z facetem o duszy księgowego, z sercem
jak portfel.
Gizela
zamknęła pamiętnik. Trudno było jej powiedzieć, co czuła. Z
pewnością ciekawość, ale i przerażenie, wzruszenie, złość,
miłość, wstyd..., a może wszystkie możliwe emocje?
Ze złością
odrzuciła zeszyt od siebie, ale za moment nie wytrzymała i z
powrotem go otworzyła. Ciągnął, jak grzech. Niecierpliwie
otworzyła kolejne zapiski Klary. Rozczarowała się. Dotyczyły
całkiem innego okresu życia. Ten okres też doskonale pamiętała.
Przede wszystkim swój lęk, wizyty w szpitalu oraz Wojciecha, który
w ogóle nie radził sobie ze swoimi emocjami. Na nią oraz siostry
wylewał ukryty za kurtyną złości strach o życie Klary.
Zapiski,
luty 2002 r.
Nie
chcę tego, ale ciągle wracam myślami do dziwnego czasu sprzed i po
operacji. Bardzo dziwię się sobie, że odnalazłam w środku Klary
jakąś inną, bardzo dojrzałą i godną kobietę. Myślę, że
chyba zawsze była we mnie, ale nic nie wiedziałam o jej istnieniu.
Ujawniła się dopiero w tym wyjątkowo trudnym momencie.
Poznałam
ją wtedy, gdy dotarła do mnie prawda o ogromnym, nieproszonym
gościu, który rezyduje w moim brzuchu. Ordynator był przekonany,
że to rak. Ja zresztą też. Byłam zaskoczona, zdezorientowana,
przestraszona. Wiedziałam, że muszę podpisać zgodę na operację,
bo nie mam innego wyjścia. Muszę czekać, aż zrobią wszystkie
badania i przygotują mnie do radykalnej bitwy z bestią, która
starała się mnie pożreć od środka. I wtedy z nieuczęszczanego
kąta mojej świadomości wyłoniła się ta kobieta. Popatrzyła na
mnie i powiedziała.
–– Tak.
Musisz podpisać zgodę. Ja wiem, że decyzja jest trudna, bo możesz
nie obudzić się z narkozy, nie przeżyć operacji, ale jakie masz
wyjście? Albo ty zabijesz bestię, albo ona pożre ciebie, a zanim
pożre, będziesz cierpiała tak, jak w niedzielę. Nic innego ci nie
zostało, jak z godnością przeżyć do chwili operacji. Co ci da
użalanie się nad sobą? Stracisz tylko resztę swojej godności
ludzkiej. Staraj się być ponad to. Przecież i tak jesteś
śmiertelna. Wcześniej, czy później musisz zamknąć drzwi życia
i otworzyć te, które powiodą cię do nieskończoności.
–– Ale
co z moim strachem przed śmiercią. Przeraża mnie niewiadoma. Nie
wiem jak to jest umierać. Boję się nawet o tym myśleć. I mam w
sobie żal za wszystkim, co w moim życiu kocham najbardziej. Po
prostu nie chcę zostawiać życia. Zbyt mocno je kocham. ––
mówiłam.
–– A
przypomnij sobie chwile, gdy nie chciałaś żyć! Wtedy dobrowolnie
sama chciałaś poddać się śmierci. Wtedy nie miałaś dylematów.
A teraz to nie ty decydujesz. Ty tylko dostajesz szansę na dalsze
życie. Podpisując zgodę, zgadzasz się na nadzieję, że wszystko
dobrze się skończy. I tylko tyle. Reszta jest w rękach
opatrzności. ––
–– Masz
rację. Jesteś bardzo mądrą kobietą. Tylko powiedz mi, co mam
zrobić ze strachem, który mnie nie chce opuścić? Nie daje mi
jeść, nie daje mi spać! ––
–– Po
prostu zaprzyjaźnij się z nim. Jesteś człowiekiem, dlatego się
boisz. Napisz o nim, staraj się go oswoić. Jak go dobrze poznasz,
to nie będzie tak straszny. ––
Nie
miałam innej opcji. Posłuchałam Mądrej, którą od lat ukrywałam
i nie miałam o niej pojęcia. Do operacji oswajałam strach i
pielęgnowałam godność.
Samochód
zatrzymał się. Gizela otworzyła oczy. Obraz rozmył się,
wspomnienia odleciały. Nawet zdziwienie, które poczuła odkrywając
wielką tajemnicę i przenosząc się w świat młodości Wojtka i
Klary. Tak trudno było jej postaciom z pamiętnika nadać kształty
i twarze swoich rodziców. Jakby matka opowiadała historię innych
zakochanych.
Wioska
była dobrze oświetlona. Stare jednopiętrowe domy, przytulone
bokami do siebie, stały przy szerokich ulicach. Większość z nich
była biała. Pozostałe miały pastelowe barwy. Drzwi i okiennice
były kolorowe. Przeważał kolor granatowy i niebieski, ale również
pojawiał się zielony. Jedynie część stolarki w kolorycie podobna
była do tej, która spotykana jest w Polsce. Zdarzały się też
domy, gdzie właściciele odważyli się na czerwone okiennice.
Ogromna część domów była wyjątkowo stara. Te przeważnie
zrobione były z jasnego kamienia. Grubość murów widoczna była
przy framugach drzwi, które wydawały się zapadnięte w grube,
kamienne wnętrze. Czasem otoczone były potrójnymi odrzwiami.
Gizelę
zaskoczyła też ogromna ilość kwiatów, które rosły wszędzie; w
doniczkach na parapetach okien, na klombach przed domami i nawet na
środku skrzyżowania.
W większości
okien widać było zapalone światła. Domownicy prowadzili za nimi
swoje życie, nie troszcząc się o to, że zza koronkowych firanek
widać wszystko jak na dłoni.
–– Istny
teatr cieni ! –– powiedziała do siebie półgłosem. Mężczyzna,
który w tym momencie wyciągał z bagażnika jej walizkę, popatrzył
uważnie na dziewczynę i zapytał.
–– Qu'est-ce
que c'est? ––
Nie
odpowiedziała, bo nie wiedziała jak. Tylko rozłożyła ręce. I
zrobiła przepraszający grymas twarzy. W tym momencie zza
granatowych drzwi usłyszała jakieś odgłosy, a po paru sekundach
jedno skrzydło uchyliło się, wypuszczając na ścieżkę jasną
smugę światła i ciemny cień kobiety.
–– Zapraszam
do domu. –– usłyszała niezbyt czysto po polsku wymówione
słowa.
–– Jestem
twoja babka Nina! To ja wysłała do ciebie list, aby ty przyjechała
do Ruette. ––
–– Merci,
Francois ! –– zwróciła się do mężczyzny ––
au
revoir !
Francois
wniósł do mieszkania bagaże i pożegnał się ze starą kobietą.
Gizela weszła do domu i z uwagą rozejrzała się po małym
kwadratowym holu, w którym stała zabytkowa garderoba.Wisiały na
niej jakieś nakrycia, parasolki , a na półce znajdującej się nad
dużym, podłużnym lustrem leżały damskie i męskie kapelusze. Z
lewej strony holu było przejście do stołowego pokoju. Tak go od
razu nazwała, widząc ogromne, wyściełane ciemnozielonym miękkim
materiałem dębowe meble. Na przeciwległej ścianie królował
ogromny, rzeźbiony kredens. Na ścianie wisiały dwa porcelanowe,
staromodne talerze i wielki zegar z kolumienkami i kukułką.
–– No
wejdź dalej, l'enfant!
Niech ci się przyglądam. –– Stara kobieta popatrzyła na
Gizelę z dużą uwagą.
–– Ty
bardzo podobna do swej matki. –– stwierdziła.
–– Ja
widziała jej zdjęcie u mojego syna.
Dziewczyna
obserwowała staruszkę. Była dosyć wysoka, szczupła. Miała
starannie obcięte, srebrne, gęste włosy. Nad czołem ułożona
była staromodna fala, spięta z boku dwoma ciemnymi spinkami.W
uszach staruszki zauważyła dwa malutkie , złote kolczyki z
czarnymi oczkami. Na jej szyi wisiał delikatny, złoty łańcuszek
z medalionem. Na ciemnym tle widniał złoty motyl. Na białej bluzce
miała niebieską, ręcznie robioną, ażurową kamizelkę. Niemodna,
szara spódnica ozdobiona z przodu kontrafałdą dopełniała
reszty. Twarz kobiety była pomarszczona. Niebieskie oczy
niewielkie, ale bystre, okolone promieniście rozchodzącymi się,
głębokimi zmarszczkami, które przy uśmiechu jeszcze bardziej
pogłębiały się. Wąska linijka ust uniesiona była ku górze.
Poprzeczne zmarszczki, od ciągłego zwijania ust podczas wymowy
francuskich słów, nadawały im wyraz zatroskania.
Gizeli od
razu kobieta wydała się sympatyczna.
–– Czujesz
głód ? –– zapytała, wchodząc do drugiego, mniejszego
pomieszczenia, które było drugą częścią holu, ale też małą,
codzienną jadalnią, bo stał tutaj stół i cztery krzesła. Przy
niskim oknie, z którego widać było oszkloną werandę, rezydował
głęboki skórzany fotel. Drugi umieszczony był naprzeciwko, pod
kolejnym, dużym zegarem.
Na ścianach
wisiały liczne fotografie dzieci w strojach sprzed wielu lat, a
także we współczesnych strojach.
Gdy Gizela
usiadła na fotelu, spojrzała na przeciwległą ścianę. Stały
przy niej staromodne meble; duży, biały kuchenny kredens z
kolorowymi szybkami oraz pasująca do niego niewysoka szafka.
Stara
kobieta krzątała się, wyciągając z wnętrza kredensu jakieś
porcelanowe kubeczki i małe, kolorowe deseczki do krojenia. Ułożyła
je na stole, pokrytym ceratowym obrusem. Obok położyła widelce i
ostro zakończone nożyki.
–– Z
diner czekała ja na ciebie. Czuje głód. My teraz dziesięć minut
rozmowa i dormir. Jutro też jour. Mamy dużo czas. O ważna sprawa
nie mówi się szybko. –– powiedziała, wychodząc
jednocześnie do niewielkiej kuchenki. Poprzez drzwi Gizela widziała
piec gazowy , na którym stał wielki aluminiowy czajnik. Wydobywały
się z niego kłęby pary . Obok kuchenki stała lodówka. Babka, bo
tak w myślach od razu nazwała ją Gizela, wyciągnęła z lodówki
plastry szynki, kawałki sera, masło i postawiła na stole.
–– Niech
Gizel manger! Pusty brzuch, to tylko utrapienie. Jak kiszki marsza
grają, to nie ma spania. –– powiedziała . –– Ty
musisz dużo manger, by mieć for siła do poznania wszystka rodzina.
Ty pewno fatiguée.
Jak człowiek mocno zmęczony , głodny, to i myśli noir. Ja bardzo
źle je parle
po polsku. Tyle lat już nie mówiła. Od końca wojny. Kiedyś była
tu taka pani, co miała swój sklep. Ona też była Polka. To ja
trochę z nią rozmawiała. A potem umarł jej mąż, to ona zamknęła
sklep i wyjechała do rodzina mąż do Paris. I potem ja nie miała z
kim parle. Jean Francois trochę umiał gadać. Niedużo, bo nie
chciał nauka. Jak ja uczyła swoje dzieci parę słów po polska ,
to one się tylko śmiechały. Twój grand papa , co ja mówię, to
przecież dziadek, a więc twój dziadek Michael, to on był dobra
mężczyzna. On mówił mi, abym choć trochę słowa nauczyła, ale
sam nie znał po polska. Kiedy Jean Francois wrócił z Polska , to
on dużo chciał brać nauka. Ale to był inny czas... A potem, to
już nie chciał. No, stało się, jak stało. Napij się jeszcze i
do la chambre !
Szła za
babką Niną po wąskich, kamiennych schodach. Na piętrze było
troje drzwi.
–– Ta
la chambre to moja. –– Nina wskazała pokój po prawej stronie.
–– To
salle de bains,
jak to się mówi po polska? No, nie pomagaj, ja sama! Muszę
wytrzepać pamięć! A, tu klozet i duża balia z woda, to jest…
łazienka. –– z trudem przypomniała sobie zapomniane słowo.
–– A
tu twój sypialny. –– powiedziała, uchylając drzwi do pokoju po
lewej stronie.
Gizela
leżała już w łóżku. Chociaż bardzo zmęczona, nie potrafiła
zasnąć. Zbyt wiele wrażeń podniosło jej poziom adrenaliny we
krwi, odbierając sen. Mała, nocna lampka rzucała ciepłe,
pomarańczowe światło na deski drewnianej podłogi. Wyławiała z
nocnego mroku sylwetki drewnianych starych mebli. Obok okna zobaczyła
wiklinowy fotel bujany. Pod sąsiednią ścianą stała stara
rzeźbiona toaletka, na której umieszczona była wielka, porcelanowa
miska z dzbankiem na wodę. Rysunek na misie był delikatny,
ciemnozielony, przedstawiał jakieś sceny z życia pasterki. Lustro
toaletki umieszczone było w rzeźbionej, ażurowej ramie. Bokami
było lekko zaśniedziałe. Łóżko stare, z niewielkimi
kolumienkami pamiętało chyba dziewiętnasty wiek. Stojące obok
dwie szafki nocne idealnie pasowały do sylwetki łóżka i toaletki.
Stały na toczonych nóżkach. Drzwiczki miały rzeźbione, a blaty
marmurowe. Ciężkie miodowe zasłonki zawieszone na starej,
mosiężnej rurce, zakończonej wielkimi kulami, powiewały przy
każdym większym podmuchu wiatru. Na szybkach okna widniały
koronkowe, ręcznie robione niciane firaneczki. Na jednej z nich
dziewczynka dzierżyła koszyczek z kwiatkami, a na drugiej chłopczyk
niósł wiaderko, z którego wystawał ogon ryby. Pokój miał zapach
lawendy i suszonych owoców. Saszetki z lawendą umieszczone były w
wielu miejscach. W każdej szufladzie, na każdej szafce, a nawet w
małej, alabastrowej miseczce stojącej na niewielkiej komódce. W
drugiej, trochę większej leżały przeróżne suszone owoce,
pomieszane z płatkami róż. Nie mogąc usnąć, po godzinie Gizela
wstała z łóżka, pogrzebała w bagażach i wyciągnęła z nich
pamiętnik matki.
Pamiętnik
Klary , rok 1980
Klara
bardzo źle znosiła początki ciąży. Była ciągle zmęczona.
Cokolwiek zjadła, zwracała w dwójnasób i to niezależnie od pory
dnia. Czuła, jak rosnąca w niej istotka, tak niechciana przez ojca,
broni się przed przekształceniem się z zarodka w niemowlę. Jakby
miała pretensję do Klary, że wbrew wszystkiemu powołała ją do
życia w świecie, gdzie jej nie chcą. Nocami znowu miewała
koszmary. We dnie czuła bóle pleców, piersi i brzucha.
Z
Wojtkiem zamieniali tylko niezbędne uwagi dotyczące funkcjonowania
ich rodziny. Żadnych cieplejszych słów, jakiegokolwiek bliższego
zainteresowania drugą osobą. Mąż Klary znikał na całe dnie w
pracowni projektowej. Funkcjonowanie domu i dziewczynek pozostawił
na głowie kobiety. Było to bardzo męczące. Sklepy świeciły
pustkami. Zdobycie najprostszego produktu żywnościowego graniczyło
z cudem. Pod każdym ze sklepów stały gigantyczne kolejki. Klara
zaczęła obawiać się o to, czy w ogóle przetrwają. Wpadła w
stan permanentnego lęku. W końcu zmusiła Wojtka, aby włączył
się w proces zdobywania żywności przynajmniej dwa razy w tygodniu.
Gdyby nie zdarzenie pod jednym ze sklepów, gdzie ludzie ją o mało
nie stratowali, nie zgodziłby się, bowiem starał się nie ułatwiać
Klarze życia.
–– Wiesz
–– mówiła Klara do Helenki –– wczoraj pod Feniksem o mało
nie stałam się ofiarą sytuacji gospodarczej. Rzucili więcej
towaru, a ludzie powariowali. Pędzili na oślep. Jestem teraz taka
słaba i niezdarna. Przewróciłam się i podcięłam nogi kobiecie
za mną. Na nią upadli inni, a ja byłam pod spodem i straciłam
oddech. Całe szczęście, że podjechała karetka. Podali mi tlen i
odwieźli do domu. Dopiero wtedy Wojtek zmiękł. Oświadczył, że
po mięso i wędliny on będzie chodził. Łaskawca! ––
–– Potrafię
ciebie zrozumieć, bo mojego starego też nic nie rusza. Ale u mnie
po towar stoją moje chłopaki. Takie sprytne, że czasem i parę
kolejek obskoczą, to potem mamy co wymieniać na inne artykuły.
Kochana, widzę jednak, że nadal źle wyglądasz. Jak śmierć na
chorągwi. Może zadzwonię po starego, aby ciebie odwiózł do domu.
–– Helenka patrzyła na Klarę z prawdziwym niepokojem.
–– No,
coś ty! Kartki masz dodatkowe na benzynę, czy co? Wojtek samochodem
jeździ tylko od święta. Zresztą sama wiesz, jak funkcjonują
stacje benzynowe. Tylko jak masz znajomości, to masz coś więcej.
Co to będzie? Ani pieluch, ani wózków! –– Klara naprawdę była
zmartwiona.
–– Czy
tu ktoś mówił o wózkach? –– Do pokoju głowę wsadziła
księgowa Alicja.
–– Ja
właśnie do ciebie Klaro. Moja znajoma z AGD mówiła, że dziś po
południu rzucą enerdowskie wózki. Takie wysokie, na dużych
kółkach. Wprawdzie nie są tanie, ale też nie są to nasze,
rzemieślnicze koszmarki. Wiesz, gdzie jest ten sklep w okolicy
rynku? Tam, gdzie ostatnio spotkałyśmy się, jak szłaś z takim
kosmatym przystojniakiem. ––
–– Ala,
no coś ty, kupno wózka przed porodem przynosi pecha! ––
zaprotestowała Helenka.
–– Teraz
nie ma pech, nie pech! Teraz jest zdobycie niezbędnego minimum. ––
zaśmiała się Ala i wychodząc z pokoju uśmiechnęła się do
Klary.
–– Dzięki.
Masz rację. Zwolnię się z pracy i gnam do kolejki. –– odrzekła
Klara i wyszła do kadr, wypisać przepustkę.
Wojtek
tego dnia wrócił z pracy wcześniej. Po drodze odebrał
dziewczynki, bo Klara dzwoniła, że coś jej wypadło i nie może
być w przedszkolu o normalnym czasie. Z początku nie miał ochoty
na pomoc, bo czuł do żony straszny żal. Potem jednak uznał, że w
końcu nic mu się nie stanie, jeśli posiedzi z dziewczynkami w
domu. Małe są spokojne. Potrafią się nieźle sobą zająć. On
poczyta książkę. Książka była nudna i przysnął. Zbudził go
dzwonek telefonu.
–– Czy
pan Jasiński? –– Głos w słuchawce był oschły i urzędowy.
–– Tak,
a o co chodzi? ––
–– Dzwonię
ze szpitala na Brochowie. Przywieźli do nas ciężarną Klarę
Jasińską. Leży na ginekologii. ––
Wojtek
nie słuchał dalej. Rzucił słuchawką. Za chwilę stukał do drzwi
sąsiadki.
–– Pani
Wiesiu, czy zostałaby pani z dziewczynkami? Muszę jechać do
szpitala. Coś się stało Klarze. ––
Gdy
Wojciech dojechał do szpitala, Klara już była po transfuzji.
Spała.
–– Na
szczęście udało się uratować ciążę. Krwotok wprawdzie był
duży, ale po obłożeniu pacjentki lodem i założeniu szwów na
szyjce , jakoś udało się nam wszystko wyciszyć, mimo iż
nastąpiły bóle porodowe. –– powiedział mu dyżurny lekarz.
–– Przyjdzie
pan do żony jutro. Teraz jest wyczerpana i śpi. Jeszcze nie jest
całkiem dobrze i musimy nadal stosować okłady z lodu. Powinna też
dostać trochę krwi. Mam nadzieję, że zostanie pan honorowym
dawcą. Przysłuży się pan żonie. Proszę zgłosić się jutro
przed ósmą do naszego laboratorium. ––
Nie
sprzeciwiał się. Posłusznie poszedł do domu. Następny dzień był
w szpitalu dniem odwiedzin. Wojtek przyszedł pod koniec
wyznaczonego czasu, aby zbyt długo nie rozmawiać. Aby Klara nie
miała czasu na wyrzuty. On czuł się fatalnie. Ciążyło na nim
brzemię winy, jakby chciał dokonał aborcji.
–– Prawie
tak było! –– pomyślał. Zbyt dobrze pamiętał swoje ostre
słowa, reakcję na wiadomość o ciąży, swój gniew i upór.
Konsekwencję w uprzykrzaniu Klarze życia.
–– Gdybym
tak mógł cofnąć czas…Przecież nie chciałem tego. Ale też nie
chciałem tego dziecka! ––Trudno mu było przyznać się nawet
przed sobą do okrucieństwa.
Klara
leżała w dwuosobowym pokoju. Drugie łóżko było puste. Gdy
wszedł, nie zareagowała. Patrzyła tempo na przeciwległą ścianę.
Usiadł na krześle i zapytał.
–– Jak
się czujesz? ––
–– A
jak powinnam się czuć? –– odpowiedziała pytaniem, ale obojętny
wyraz twarzy nie zmienił się. Cierpiała. Nie miała ochoty na
opowiadanie o ogromnym bólu fizycznym, o krwotoku, który ledwie
zahamowali lekarze lekami i całonocnymi okładami z lodu.
–– Nigdy
nie podzielę się z Wojtkiem swoim bólem. Bólem fizycznym i bólem
matki, której mogło umrzeć dziecko. –– postanowiła. ––
Tak je pragnę i czekam na nie.
Wojtek
bez słowa wyszedł z pokoju, zostawiając żonę z bólem na twarzy
i zaciśniętymi ustami. Zszedł do szpitalnej kaplicy i tam
wpatrzony w krucyfiks, prosił Boga o szczęśliwy finał. Przyrzekł,
że zrobi wszystko, aby Klara szczęśliwie urodziła. I pokocha to
dziecko najbardziej, jak tylko będzie umiał, ale niech Bóg mu nie
odbiera żony.
Klara
pozostała w szpitalu przez najbliższe pięć dni. Gdy wróciła do
domu, napadły na nią Zuzia i Marcysia. Objęły małymi, lepkimi
rączkami, bo właśnie przed chwilą jadły chleb z marmoladą,
którą odstąpiła Wojtkowi pani Wiesia. Powoli zaczęła odzyskiwać
sens życia. Przecież była matką.
Przez
kolejne miesiące ból w sercu zapełniała praniem, prasowaniem,
gotowaniem. Nic więcej poza tymi prostymi czynnościami i światem
córek jej nie obchodziło. Nie zareagowała na falę strajków,
która przetoczyła się przez kraj, na masowe wstępowanie w szeregi
„ Solidarności”. Gdy kierownik kadr zaproponował jej, aby też
wpisała się na listę, wzruszyła ramionami.
–– Mam
w nosie kolejny owczy pęd. Wkurza mnie to, że nagle wszyscy rzucają
czerwonymi legitymacjami, bo „partia jest be”. Nie jestem w
stanie uwierzyć, że wszyscy przeszli metamorfozę i wybielili się.
A najgłośniej krzyczą ci, co w pierwszych szeregach w pochodzie
pierwszomajowym nosili transparenty. –– powiedziała, kpiąco
patrząc w oczy Mięsińskiego. Pamiętała, jak parę miesięcy
wcześniej dostała od dyrekcji upomnienie, bo spóźniła się na
pierwszomajowy pochód. Właśnie Mięsiński sprawdzał listę
obecności i skrupulatnie odnotowywał wszystkich, którzy nie
przyszli, albo spóźnili się. Pamiętała też jak” prawa ręka
dyrektora”, należąca do egzekutywy zakładowego oddziału PZPRu ,
skrzętnie donosiła szefowi o, jego zdaniem, wrogiej postawie
ideowej wielu pracowników. Wskazywał palcem tych, z którymi
wcześniej starał się zaprzyjaźnić, „ opierając sprawę o
bufet”.
–– Zwykła
świnia nie będzie mnie tu agitować! –– pomyślała z odrazą.
–– Nie,
to nie. Za miesiąc będzie za późno i nawet jak będzie pani
chciała, to nie przyjmą do „ Solidarności”. A to może być
niebezpieczne. Jak to mówią, „ kto nie z nami, ten przeciw nam”.
Będziemy czyścić kraj! ––
–– O,
widzę , że jest pani u siebie! –– powiedziała młoda
radczyni prawna Justyna Olchowska, mijając się w drzwiach z
Mięsińskim, który jak niepyszny opuszczał biuro.
–– Te
cholerne czerwone pająki, teraz snują sieci w Solidarności ––
dodała, gdy za personalnym zamknęły się drzwi.
––
Słyszałam, że namawiał panią na
zapisanie się do związku. Ja już należę, ale gdybym wiedziała,
że teraz każdy jest „przeciw”, nawet ten, co był „pro”,
to chyba darowałabym sobie. Jednak mimo wszystko to niesamowite,
jaką potęgą dysponuje naród. Mówię pani, to się nie może
dobrze skończyć dla tej czerwonej zarazy, co nas oblazła. Ale co
ja tak „ pani i pani”. Znowu nie taka duża między nami różnica
wieku. Te pięć latek w te, czy we w te, to nie ma znaczenia. ––
Uśmiechnęła się do Klary i podała jej rękę.
–– Justyna,
a dla przyjaciół Justysia. ––
–– Klara.
Nie mam zdrobnienia. Paskudne imię wymyśliła dla mnie rodzinka.
Jak ze sztuki Fredry. Nie da się zdrobnić, bo brzmi idiotycznie.
Wyobrażasz sobie, że w dzieciństwie mówili do mnie Klarcia,
Klarunia? A ja nazwałam siebie Kunia i do tej pory czasem słyszę
od byłych koleżanek z piaskownicy, że tak mnie nazywają.
Idiotycznie! Dlatego nie lubię zdrobnień. ––
–– Dobrze,
dla mnie będziesz Klarą, bo bardzo podoba mi się twoje imię.
Wiesz, trudno teraz połapać się, kto jest faktycznie zaangażowany,
aby zmienić stare porządki, a kto tylko zwęszył, że mu to się
opłaci, bo idzie nowe i może dostać w dupę. Chodzą słuchy, że
naród będzie rozprawiał się z tymi sługusami Moskwy. Twierdzą,
że jak pluskwy rozgniotą tą czerwoną zarazę. A' propos
rozgniotą, jutro znowu strajk. ––
–– Nie
wygląda to dobrze. Boję się, co to będzie dalej. Mam dwie córki,
które muszę nakarmić. W sklepach niczego nie ma. Na półkach
tylko ocet i musztarda. Panienki siedzą sobie na lodówkach i piłują
paznokcie, zamiast obsługiwać klientów. Plotkują, a jak się
wchodzi i pyta o jakiś towar, to obrażone ledwie odburkną. Wczoraj
jedna zmierzyła mnie wzrokiem, gdy pytałam o masło i stęknęła,
że z byka chyba spadłam, jak o coś takiego pytam, bo jakby było
masło, to byłaby kolejka. Skoro kolejki nie ma, to i nie ma towaru.
Każdy głupi to wie. ––
–– Niby
logiczne! Ale teraz można jedynie cudem coś dostać. Moja siostra
Ilona ma sześciomiesięcznego synka. Wczoraj była duża kolejka pod
Samem, bo przywieźli śmietanę, masło i dżemy. Masło i śmietanę
sprzedawali z okienka w bocznych drzwiach sklepu. Pomyślała sobie,
że może uda jej się kupić przynajmniej kostkę masła, a jeśli
nie, to parę butelek śmietany i wytrzęsie sobie z niej
przynajmniej parę grudek masła. Mały nie spał, darł się jak
opętany, to wzięła go na ręce i stanęła w kolejce. Otworzyli
okienko. Jak tłum ruszył, to ją z dzieckiem mało nie zgnietli.
Całe szczęście, że w pobliżu stał znajomy młody mężczyzna,
który utorował jej drogę powrotną, a potem sam dopchał się po
masło i dał Ilonie. Siostra powiedziała, że wdzięczna mu za to
będzie aż do śmierci. W końcu uratował życie jej dziecka. ––
skończyła Justyna.
–– Moje
małe też czasem stoją ze mną w kolejkach. Wczoraj jakaś
ekspedientka nie chciała Marcysi sprzedać paczki kawy. Stałyśmy
we trójkę. Za kawę można się potem wymienić z kimś innym na
potrzebny produkt. Gdy sprzedawczyni powiedziała, że dzieci nie
piją kawy, to moja rezolutna córeczka oznajmiła, że dzieci jedzą
czekoladę, a czekolady nie ma. Jak ona będzie miała kawę, to
sąsiadka, która ma cukrzycę zamieni się z nią na czekoladę,
poza tym ona wie, że dzieci też mają swoje prawa. Ekspedientkę
zatkało i sprzedała obu moim córkom po paczce kawy. Mam takie
wyrzuty sumienia, że dziewczynki zamiast bawić się lalkami,
wystają w kolejkach. Ale ja nie mam żadnych znajomych ekspedientek,
pracowników hurtowni. Tylko ta grupa zawodowa ma wszystkiego w bród.
–– Klara posmutniała.
–– I
przyszły czasy, że wykształcenie, to tylko kula u nogi. Po co tyle
lat uczyłyśmy się? Trzeba było na randki latać i zawodówkę
skończyć. Na nasze czasy wystarczyłoby, aby dobrze żyć. Miejmy
nadzieję, że nie będzie to wieki trwało. ––
Tego
okresu Gizela nie pamiętała. Pomyślała, że na całe szczęście
nie ją dotyczył kolejkowy szał. O tym trudnym okresie jedynie
słyszała i trudno jej było go sobie wyobrazić. Sięgnęła więc
po zapiski matki.
Zapiski,
październik 2002r.
Złe
słowa jak szklanka, która wypada nam z rąk, pękają, tracą
kształt, poszarpanym ostrzem miękko wchodzą w nieuważne serce.
Nie mam skorupy żółwia! Nic nie chroni mojego bezbronnego wnętrza.
Nie wiem, dlaczego najczęściej jestem raniona wtedy, gdy otwieram
serce i odkrywam wszystkie swoje słabe strony. Za każdym razem
żałuję, że traktuję swojego męża jak przyjaciela i odkrywam
przed nim wszystkie swoje tajemnice, pokazuję czułe punkty. W ten
sposób narażam się niepotrzebnie na atak bardziej bolesny,
dotkliwszy. Wojtek skrzętnie wykorzystuje moje sekrety i słabości.
Uderza celnie. Nasz związek stał się jakimś idiotycznym polem
bitwy. Obowiązuje prawo wojny i wojenna taktyka. Ale ja nie jestem
typem wojownika. Nie robię podchodów, nie szukam słabych miejsc i
nie zdobywam przyczółków, by skuteczniej zaatakować. Abym nie
została całkowicie zniszczona, stosuję fortel tchórzy, wywieszam
białą flagę. Tylko, co mam zrobić z tym kacem moralnym, który od
lat mnie prześladuje? Czuję się, jakbym była pod okupacją.
Okupacją beznadziejnej miłości w kraju destrukcyjnego związku.
Czy dbanie o trwałość destrukcyjnego związku nie jest głupotą?
Babka
Felicja nawet nie pomyślała, że mogłaby wyrwać się ze swojego
małżeństwa. Przecież przysięgała w kościele i ksiądz wyraźnie
powiedział „ co Bóg złączył, człowiek niech nie odważa się
rozłączać”. Z wyższością patrzyła na swoje kuzynki, stare
panny, które miała w głębokiej pogardzie tylko dlatego, że nie
wyszły za mąż i nie miały dzieci. Jako osoba bardzo religijna
biegała do kościoła modląc się właśnie o łaskę dla nich.
Prosiła, aby Bóg zesłał im jakiegokolwiek męża. Czy jest w tym
jakaś logika?
Babka
Adela, która kochała swojego męża ponad życie, nie raz musiała
godzić się na „jego wyskoki”, przymykać oczy na wiele spraw, z
których nie była zadowolona, łącznie z licznymi flamami, o
których starała się nie wiedzieć. Jednak nawet do głowy jej
nie przyszłoby, że mogłaby żyć bez swojego ukochanego. Ona
dopuszczała możliwość rozwodu u innych, ale nie u siebie. I w
związku była naprawdę bardzo szczęśliwa.
Mama Anna
na zewnątrz ukazuje wszystkim swoje skrzywione oblicze. Teoretycznie
powinna należeć do bardzo szczęśliwych osób, ale nie raczy tego
zauważać. Ciągle jest niezadowolona, a to z męża, bo nie dość
uległy, z dzieci, że nie dość zdolne i nie dokonują takich
wyborów, jakby sobie życzyła.
Mam
kuzynkę, Liliannę, która od wczesnego dzieciństwa twierdziła, że
wyjdzie za mąż jedynie za bogatego starca, aby stać się bogatą
wdową. Zamierzała wydać się za granicą, albowiem wtedy w Polsce
nie zdarzali się bardzo bogaci starzy ludzie. Niestety, gdy doszła
do wieku, w którym mogłaby wyjść za mąż, nie było mowy, aby
dostała paszport i wyjechała za granicę. Wyszła, więc „na
chwilę” za mąż za młodego, biednego i przystojnego rówieśnika.
Związek przetrwał zaledwie parę lat. Wyszła z niego zniesmaczona,
z pięknym niemowlęciem rodzaju męskiego i niedoborem finansowym.
Przez kolejnych parę lat wychowywała syna, zmieniała partnerów i
dalej czekała na bogatego starca.Po wielu latach spełniła swoje
marzenie. Wyjechała do Stanów i tam pracując jako opiekunka
starych ludzi, trafiła na kandydata do jej ręki, wypisz, wymaluj ,
jak to było w dziecięcych marzeniach. Rodzina staruszka była
przeciwna małżeństwu z czysto ekonomicznych względów, bo nawet
polubili Lilkę. Poróżniwszy rodzinę z Maksymilianem , bo tak
miał staruszek na imię, wyszła za niego za mąż, następnie po
paru ciężkich latach opieki, pochowała męża i zdobyła część
majątku. Do tej pory procesuje się z krewnymi Maksymiliana. Czy
jest szczęśliwa? Twierdzi, że tak, ale stała się złośliwa,
podejrzliwa. Nie ma tematu, w którym nie zahaczyłaby o „ moje
dolary…”.
Pamiętnik
Klary, rok 1981
Stan
wojenny zaskoczył Klarę i Wojtka tak samo, jak zaskoczył większą
część społeczeństwa. Klara zastanawiała się, nad tym, czy
bardziej przypomina wojnę, czy pokój. Nie miała żadnych
doświadczeń wojennych. Znała ją jedynie z literatury, filmów,
opowiadań starych ludzi. Ze zdziwieniem oglądała dziennik
telewizyjny, w którym spikerzy ubrani byli w wojskowe mundury i
zastanawiała się, po co ta przebieranka. Kojarzyła się jej z
teatrem, w którym poszczególne postaci przebiera się zależnie od
przydzielonych ról. Nie do końca rozumiała przedstawione w
licznych przemówieniach powody stanu wojennego. Miał bronić naród
przed czymś, albo przed kimś? Jednak do końca nie wiadomo było
przed kim. Nie można było przemieszczać się po kraju bez zgody
władzy. Nie można było zasiedzieć się u znajomych. Aby można
było późno wracać do domu, potrzebna była specjalna przepustka.
Najbardziej komicznie wyglądało to w Sylwestra, gdy ludzie, chcąc
pójść do znajomych lub wrócić wcześniej z zabawy, przemykali
się konspiracyjnie od klatki schodowej do następnej klatki albo od
płotu do płotu.
W
pewien marcowy wieczór Klara poczuła straszne bóle. Najbardziej
bolały ją krzyże. Wojtek nie czekał, aż sprawy zabrną za daleko
i odwiózł upartą żonę do szpitala. Po dwóch godzinach na świat
przyszła kolejna córeczka.
–– Klaro,
czy ty zwariowałaś? Jak chcesz nazwać małą? Nie! Ja do tego ręki
nie przyłożę. Córka będzie miała do mnie pretensje do końca
życia. Ja rozumiem, że operowa Gizel , jest ciekawym imieniem, ale
po pierwsze nikt mi tak jej w urzędzie nie zarejestruje, a po drugie
w dokumentach tylko może być Gizela, a to jakieś niemieckie imię.
Z dziewczyny wszyscy koledzy będą wyśmiewać się. Daj już
spokój. Ciągle robisz tak, że wszystkim nam jest pod górkę. —
zdenerwowany Wojtek próbował przeciwstawić się nieugiętej żonie.
Jednak i tym razem spasował, pamiętając swoje szpitalne
przyrzeczenie. Starał się wypełnić je, jak tylko potrafił
najlepiej.
Zapiski,
czerwiec 2004r.
Czas
ogłosił wysoki kurs walut. Siwe włosy za doświadczenie. Wczoraj
za miłość zapłaciłam utratą wolności. Dziś za wolność żąda
samotności. Co to znaczy samotność? Jak można być samotnym,
mając rodzinę?Przecież dzieci ciągle pozostają kimś bardzo
bliskim, bez względu na to, czy rodzice są razem, czy osobno. I nie
ma znaczenia, jak blisko nas mieszkają.
Zastanawiam
się, co powiedziałyby dziewczynki na to, gdybym zdecydowała się
opuścić ich ojca. Czy byłoby im bardzo przykro, a może
zrozumiałyby. Przecież widziały nasze zatargi, nieporozumienia.
Bardzo nie lubiły naszych „ cichych dni”. Nie raz miały
pretensję do Wojtka za gorzkie słowa, rzucane pod moim adresem.
Czy
dorosłe dzieci tak samo mocno odczuwają rozstanie swoich rodziców?
Czy byłoby im tak samo smutno? A ja, jak czułabym się, gdyby nasze
drogi rozeszły się? Czy potrafię żyć sama? Pytam też siebie,
czy jestem gotowa na samotność? W związku z Wojtkiem nieraz czułam
się bardzo samotna, pomimo, iż spał obok mnie. Myślę, że to
najgorszy rodzaj samotności, najbardziej bolesny. Już od dłuższego
czasu szukam w sobie odpowiedzi na moją gotowość do życia w
pojedynkę. I jej nie znajduję, mimo iż teraz jest mi o wiele
łatwiej, niż wiele lat temu. Już nie jestem zaślepioną
dzierlatką, uwiązaną przy dzieciach. Chyba użyłam złego słowa.
Ja nigdy nie byłam „ uwiązana”. Nie czułam się w ten sposób.
Myślę, że gdy wyszłam za mąż, naturalnie chciałam mieć
dzieci. Zostałam wychowana w kulcie rodziny. Od wielu pokoleń w
mojej rodzinie ONA ,czyli rodzina była najważniejsza. A szczególnie
więź, która stanowiła o jej mocy i nierozerwalności. Rodzina
była zbiorem jednostek, w których żyłach płynęła ta sama krew.
Przenoszenie genów z pokolenia na pokolenie podnoszono do rangi
wielkiego zaszczytu, który można było doświadczać. Zaszczyt ten
stawiano na ogromny cokół, aby każdy z daleka widział.
Przestrzegał on wszystkich obcych przed naruszaniem tej świętości,
którą należało pielęgnować i kultywować. Naturalne dla mnie
było to zapewnieniem, że jak znajdę odpowiedniego mężczyznę, to
dostąpi on ZASZCZYTU wejścia do mojej rodziny i wspólnie będziemy
kultywować tradycję. Nigdy nie słyszałam, aby ktoś zbezcześcił
święte prawo mojej rodziny. Słowa takie jak „ rozwód,
konkubinat” były absolutnie wykluczone z rodzinnego słownika słów
ważnych. Słowa te mogły jedynie dotyczyć kogoś innego. Mówiono
o znajomych, którym przydarzyło się takie nieszczęście ściszając
głos, wręcz z pogardą, prawie, jakby to dotyczyło popełnienia
jakiegoś strasznego przestępstwa, bądź wejścia nieszczęśnika
na drogę prostytucji. Wprawdzie nie byłam potomkiem męskim, ale
przenosiłam dumnie swoje geny „ po kądzieli” i byłam
najszczęśliwsza na świecie, gdy dowiedziałam się, że jestem w
ciąży. Potem kochałam i dalej kocham swoje dzieci tak mocno, jak
tylko potrafię. A jednak po tylu latach nagle znajduję w sobie
ogrom obcych mi pytań. Często są sprzeczne. I mam świadomość,
że jestem pierwsza w rodzinie, która dopuszcza taką możliwość,
że sprzeniewierzy się zasadom rodzinnym. Być może, jest to wynik
obecnego trendu w ideologii społecznej, mody współczesnych czasów,
a może nie jestem aż taką konserwatystką, jak mi się wydawało.
Obserwuję młode współczesne kobiety, które bardzo szybko
rozprawiają się ze swoim męskim bublem, którego poślubiły.
Większość z nich nie zamierza ciągnąć tego małżeńskiego
wózka, w którym koła są nierówne, bo zdają sobie sprawę, że
wcześniej, czy później grozi katastrofa. Nie chcą w niej
ucierpieć. Nie chcą, aby ucierpiały dzieci, więc wychodzą z
założenia, że im szybciej rozstaną się, tym lepiej. A ja ciągnę
swój wóz i jeszcze robię różne woltyżerskie figury; staję na
głowie, podpieram, dźwigam , itd. aby tylko ciągnąć jak
najdłużej. A jeżeli sprawa jest prostsza? Może mam jednak w sobie
ziarenko niezależności i odwagi? Może gdzieś we mnie jest trochę
wątpliwości i obawy. Inną kwestią jest drzemiąca we mnie skaza
charakteru, zwykłe tchórzostwo. Może nie potrafię dostatecznie
dobrze walczyć o trwały związek, o miłość? Kiedyś było mi
nieskończenie trudniej, ponieważ dziewczynki tak bardzo kochały
swojego tatusia, że na pytanie, czy wyobrażają sobie życie tylko
ze mną, zareagowały wielkim strachem i nieśmiałym zapytaniem, czy
pozwolę im odwiedzać tatusia, bo bez niego umrą? A ja miałam
wielką kluchę w gardle i ogromne poczucie winy, że jestem straszną
egoistką. Przecież Marcelę, Zuzię i Gizelę kocham nad życie. To
dla dzieci chciałam trochę spokoju w naszym zwariowanym domu. Dla
nich byłam wtedy gotowa, aby stulić uszy po sobie i mimo wszystko
wytrwać, aby nie zabierać im ich ukochanego tatusia. Teraz
zastanawiam się, jak to wtedy było z moim odchodzeniem? Od kiedy
się to zaczęło, że zdobyłam się na desperacki krok i
postanowiłam odejść? I znowu nawet przed samą sobą było mi
trudno przyznać się, że zostałam potraktowana w sposób haniebny,
podły. Ale wtedy jeszcze nie byłam taka silna. Byłam młoda i
słaba. I bardzo głupia. Jak patrzę wstecz, to widzę, że byłam
też ładna, świeża, ale myślałam, że jestem najbrzydszą
kobietą pod słońcem i Wojtek wyświadcza mi wielką łaskę, że
pozwala się kochać. A miłość moja była bezwarunkowa i
bezgraniczna. Prawie tak wielka, jak miłość do dziewczynek. Teraz
myślę, że byłam strasznie naiwna. Teraz może postąpiłabym
inaczej. Ale teraz mam wąskie pasma siwych włosów. I moje życie
jest trochę łatwiejsze. A może nie zawsze? Bo nadal pytam siebie,
tak jak i przed laty; czy jestem gotowa na samotność i życie bez
miłości?...
Pamiętnik
Klary, rok 1982
–– Klaro,
mówię do ciebie już od dziesięciu minut, a ty jakbyś ogłuchła.
Gdzie moje niebieskie spodnie od dresu? Nie mogę ich znaleźć na
swojej półce. Potrzebuję wyjść na salę. Umówiłem się z
Jackiem, że trochę pogramy. –– usłyszała zza swoich myśli
głos męża. Ale mało ją obchodziły niebieskie spodnie i chęć
gry w piłkę. Od dwóch tygodni była na chorobowym. Psychiatra
stwierdził, że przechodzi depresję i dał leki. Teraz nic ją nie
obchodziło, co dotyczyło Wojtka. Jedynie słowa córeczek docierały
do jej cierpiącego wnętrza. Jedynie z nimi normalnie rozmawiała.
Nie odezwała się, tylko obróciła tyłem do pokoju i zamknęła
oczy.
–– Szlag
mnie za chwilę trafi! Gdzie do cholery te spodnie. Już jestem
spóźniony! –– szalał Wojtek.
–– Zobacz
w siatce za drzwiami sypialni. Chyba tam je tydzień temu widziałam.
Mówiłam, żebyś wrzucił do brudów, ale ty masz gdzieś to, co
mówię! Jesteś niechlujem! –– Ostatnie zdanie wymruczała pod
nosem.
–– A
ty jesteś leniwa i brzydka. –– odpowiedział, bo usłyszał co o
nim myśli. –– Wynoszę się z tego cyrku, bo nie da się z tobą
wytrzymać. Złośliwa, leniwa. Czas wracać do pracy, moja pani, bo
szajba ci odbija. –– Wojtek upychał znalezione spodnie w czarny
plecak. –– Przyjdę późno, ponieważ po meczu idziemy na
wódkę. Musimy z Jackiem pogadać. Poza tym muszę odetchnąć od
ciebie, zgryźliwej histeryczki. Prawdziwa z ciebie hetera. Jedynie
papilotów i wałka brakuje, ale jeszcze parę latek i tak będziesz
mnie witać na progu. –– wysyczał i wyszedł.
Odetchnęła
z ulgą. Zagłębiła się w ciszę mieszkania i sen. Gizela spała,
a Zuzia z Marcelinką były u sąsiadki. Wiedziała, że pani Wiesia
chętnie zaopiekuje się jej pociechami, bo swoje wnuki miała na
drugim końcu Polski. Niemłoda sąsiadka tęskniła do dzieci córki
i chętnie zapraszała do siebie jej córeczki, które wypełniały
lukę w samotnym życiu. Po dwóch godzinach zbudziło ją stukanie
do drzwi i głos Zuzi.
–– Mamo,
mamo, otwieraj! Jesteśmy z panią Wiesią. ––
Niechętnie
zwlekła się z łóżka i otworzyła drzwi.
–– No
co, wyspałaś się choć trochę? –– Pani Wiesia spoglądała na
nią wesoło, a głos miała ciepły i czuły, jakby mówiła do
swojej córki.
–– Na
pewno! Czym ja się pani odwdzięczę? –– zapytała.
–– Nie
ma o czym mówić, drogie dziecko. Chorujesz, to potrzeba, abyś
miała trochę czasu dla siebie. Kto ma nie pomóc, jak samotna
sąsiadka? –– zadała retoryczne pytanie i nie czekając na
odpowiedź kontynuowała. –– To i dla mnie przyjemność. Już
rewanżem jest możliwość przebywania z twoimi małymi. Są urocze.
Moja córka daleko. Też sama z dziećmi, bo co tu mówić, chłopy
nie zrozumieją, nie pomogą, bo to inny gatunek człowieka. Męża
miałam dobrego, nie powiem. Nie krzyczał, wszystko mu pasowało, co
robiłam, ale do dzieci też nie był wyrywny. Kochał je, ale z
daleka. Więc potrafię zrozumieć, że i twój do nich się nie
pcha. Jak ja tobie pomogę, to może ktoś pomoże mojej Urszuli. I
tak w życiu powinno być. Kobiety powinny siebie wspierać i sobie
pomagać, bo życie i bez tego jest teraz bardzo ciężkie. A może
chciałabyś trochę papieru toaletowego, bo rano rzucili do domu
towarowego. Mogę trzy rolki odstąpić. Nie płać mi za nie. Może
masz trochę drożdży, to upiekłabym rogaliki. Mam jajka i mąkę.
Połowę dałabym twoim dziewczynkom. ––
Klara
uściskała sąsiadkę.
–– Pani
jest kochana. Co ja bym bez pani zrobiła? –– powiedziała i
rozpłakała się. Pani Wiesia przytuliła ją do siebie i długo
kołysała, aż łzy obeschły. Potem piły herbatę Ulung, który
Klarze w prezencie przyniosła do szpitala Helenka.
–– Wiesz
kochanie. Martwię się tym światem. Wszystko na głowie postawione.
Już jedną wojnę przeżyłam i niejedno widziałam, ale żeby
policjanci tak tłumnie do kościołów chodzili i księży
szpiegowali, tego jeszcze nie widziałam, nawet w czasie niemieckiej
okupacji. –– zamyśliła się sąsiadka.
–– Dla
mnie też ten świat jakiś taki bardziej kabaretowy. Nie dlatego, że
wesoły, ale, że same absurdy. –– podchwyciła wątek Klara.
–– Masz
rację, bo kawałów teraz co niemiara. Nie pracuję, ale tyle
nasłucham się ich na ulicy. Najgorzej, że rodziny są tak mocno
podzielone. Jedno z małżonków za „Solidarnością”, a drugie
za rządem. Brat z bratem tłuką się o politykę. Czy to coś
dobrego przyniesie? W czasie wojny przynajmniej wiadomo było, kto
wróg, a kto swój, a teraz? Znam taką rodzinę, w której jeden ze
szwagrów jest organizatorem strajku, a drugi w policji kazania
księdza w notesie zapisuje. Jak sobie na rodzinnych imprezach
samogonu popiją, to do oczu skaczą i wyzywają się. Żony do tych
ich kłótni się nie mieszają, ale już zaczynają na siebie
wilkiem patrzeć. ––
–– No
właśnie. Jak mówi pani o samogonie, to muszę się pożalić, że
już tego smrodu nie wytrzymuję. Co wejdę do jakiejś klatki
schodowej, to cuchnie drożdżami i zacierem, a czasem nawet i
bimbrem. Ja od szpitala jestem strasznie czuła na ostre zapachy i
mam cofkę. U nas w klatce też dwa dni temu ktoś pędził bimber.
–– pożaliła się Klara.
–– Dużo
ludzi pędzi bimber, bo na strapienie najlepsza wódka. Jak nie ma
państwowej, to zaczyna być manufaktura. W czasie wojny też tak
było. Ludzie sami sobie przygotowują rozweselacze. Podobno
najlepszą aparaturę mają policjanci, bo to ze skonfiskowanego
towaru. Jednak to mnie tak nie martwi, jak te groźby, które słychać
w radiu i telewizji, że niby Ameryka nas najedzie, albo i Związek
Radziecki. Ale chyba głupoty mówią, bo Rosjan i tak u nas pełno.
Już dawno najechali i zostali, więc tylko może być ich trochę
więcej. –– pani Wiesia ściszyła głos.
–– I
tak jesteśmy już pod okupacją,–– dodała –– ale jakby
Rosjanie z Amerykanami wzięli się za łby, to i nam by się
oberwało. A tego to już bardzo się boję.
Wojtek
przyszedł w nocy. Śmierdział alkoholem. Ale tym razem ją to
niewiele obeszło. Otworzyła szeroko okno i pierwszy raz od wielu
nocy spała twardo, a sny miała spokojne. Przed pójściem do łóżka
zadecydowała, że już nie idzie na chorobowe. Wraca do pracy!
Postanowiła też, że w przyszłości pójdzie na studia
podyplomowe. Wreszcie coś zrobi dla siebie. Może uda jej się jakoś
uniezależnić od Wojtka!
Rok 1983
.
Już
długo nie przytulali się do siebie, nie dotykali. Przemykali obok i
gdy niechcący trafiali na siebie w wąskiej futrynie drzwi, oboje
uważali, aby nie trącić się nawet ramieniem. Późnym wieczorem i
nocą Klara połykała łzy, starając się robić to bezgłośnie.
Aby mąż nie usłyszał i nie miał żadnej satysfakcji. Czuła ból
i samotność.
Wojtek
teraz najczęściej przebywał poza domem. Od chwili przyjazdu z
wycieczki z Czeskiej Republiki Ludowej przestał w jakikolwiek sposób
zabiegać o zmianę atmosfery domowej.
Klara
czuła, że coś niedobrego kryje się pod tą pozorną obojętnością
i brakiem jakiegokolwiek zainteresowania domem.
Tego
popołudnia siedziała w kuchni i przygotowywała obiad na następny
dzień, gdy od niewesołych myśli oderwał ją dzwonek telefonu.
–– Halo,
słucham. Tu mieszkanie Jasińskich. ––
–– Czy
pani Klara Jasińska? — Męski głos brzmiał niepewnie i słabo.
–– Tak,
a z kim rozmawiam? ––
–– Tu
Marian Okoń. Pani nic pewnie nie mówi moje nazwisko, ale ja wiem o
pani dużo więcej. Moja żona pracuje w zakładzie z pani mężem.
To nie jest rozmowa na telefon. Chciałbym się z panią spotkać i
porozmawiać. Niech mi pani wierzy, że leży to zarówno w moim, jak
i pani interesie. Czy dzisiaj możemy umówić się w „Kolorowej”
? Przypuśćmy za dwie godziny. –– Mężczyzna zawiesił głos,
czekając na odpowiedź.
–– No,
nie jestem pewna, czy powinnam z panem rozmawiać. –– Klara
wpadła w popłoch. Zastanawiała się, czego chce od niej ten obcy
mężczyzna. Strach podpełznął pod stopy i poczuła, że miękną
jej kolana. Jednak ciekawość zwyciężyła rozsądek.
–– Dobrze.
Zgadzam się na spotkanie. Będę w „ Kolorowej”. ––
Gdy po
dwóch i pół godzinie weszła do kawiarenki, od stolika stojącego
w najdalszej części pomieszczenia, podniósł się niski,
nieciekawy mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Podszedł do
niej.
–– Witam
panią. Jestem Okoń. Widziałem panią z mężem na ostatnim czynie
społecznym przed Pierwszym Maja. Stąd wiem, jak pani wygląda.
Niech się pani nie obawia, nie jestem żadnym szantażystą, ani
innym kryminalistą. Jestem mężem Danusi, która jest sekretarką w
zakładzie pana Wojciecha. Obawiam się, że ostatnio jedziemy na tym
samym koniu i możemy z niego spaść, jeżeli w porę nie zaradzimy
nieszczęściu. Długo zastanawiałem się, czy z panią rozmawiać.
Bo to w końcu nic przyjemnego przynosić komuś hiobową wieść,
ale po rozważeniu wszystkich za i przeciw, doszedłem do wniosku, że
gdy się razem za to weźmiemy, to może rozgonimy chmury, które
wiszą nad naszymi małżeństwami. Czy coś pani wypije? Kawę, a
może ciasteczko do kawy? Cukier dobrze robi na stres. ––
Mężczyzna starał się być bardzo uważający i opiekuńczy.
–– Nie.
Myślę, że mineralna wystarczy. Proszę przejść do rzeczy. Niech
pan powie, co ma do powiedzenia i rozstańmy się. Szkoda naszego
czasu. Już i tak żałuję, że zgodziłam się na to spotkanie. ––
–– Niech
mi pani wierzy, że i ja niechętnie rozmawiam o tym, co boli. Ale
niestety zdarza mi się to nie pierwszy raz i wiem, czym to pachnie.
Otóż, jak powiedziałem, jestem mężem Danusi, sekretarki. Pani
mąż nie jest pierwszym jej szefem. Już wcześniej miała dwóch
szefów i za każdym razem historia ta powtarza się. Danusia nie
jest złą kobietą, ale za każdym razem zachłystuje się
osobowością swoich pracodawców. Po prostu imponują jej szefowie.
Najpierw strasznie dużo o nich mówi, a potem skacze koło nich,
stroi się do pracy i kokietuje. No cóż, ona jest straszną
kokietką i piękną kobietą. Nie wystarcza jej marny urzędnik
państwowy, jakim ja jestem. Danusia jest flirciarą. Lubi zdobywać
mężczyzn. Nie będę wchodził w szczegóły, ale już dwukrotnie
przyprawiła mi rogi i obawiam się, że i teraz tak może być. Pani
nie była na wycieczce i ja nie byłem w Czechach, ale mój dobry
znajomy był w tym czasie akurat na sympozjum lekarzy w Pradze. ––
Okoń nabrał powietrza i ciężko go wypuścił, widać sprawa, o
której mówił bardzo dużo go kosztowała, a następnie
kontynuował.
— No
cóż, okazuje się, że świat jest bardzo mały. A więc, jak
mówię, był na tym sympozjum, a potem z kolegami poszli sobie do
kawiarni. Było to na Hradczanach. Wszedł właśnie do jakiejś
kafejki i kogo widzi? Moją Danusię, która siedzi przy stoliku z
jakimś wysokim mężczyzną i słodko mu w oczy patrzy. Trzymają
się za ręce, jak prawdziwie zakochani. Mariusz jest nie w ciemię
bity. Od razu kapnął się, że to nie ze mną siedzi sobie Danusia,
więc kolegów pokierował, aby do drugiej sali weszli. Stolik wybrał
za palmą, więc mógł zza niej obserwować słodką parkę, a przy
tym nie był sam widziany. Przypatrzył się facetowi. Z jego
opowieści wynika, że to musiał być pani mąż. Chwilę siedzieli,
ale gdy koledzy Mariusza zbyt wiele wypili czeskiego piwa i głośno
zaczęli dyskutować, parka usłyszała polski język i w popłochu
opuściła kawiarnię. Nie wiem, jak daleko Danusia zaszła z pani
mężem. Może więcej między nimi nie było, ale radzę, aby coś
zrobić, bo nie zaprzestanie swoich zabiegów, dopóki nie usidli
delikwenta. Potem się jej znudzi, ale wtedy może być po państwa
związku. Pewnie pani ciekawa, dlaczego jeszcze się z nią nie
rozwiodłem? Sprawa jest bardzo banalna. Po prostu ją kocham, taką,
jaka jest. Cierpię, ale darowuję wszystko. Danusia zawsze do mnie
wraca, więc tak sobie od lat żyjemy. Godzę się, bo wiem, że ani
ze mnie Apollo, ani Rockefeller. Mózgu naukowca też nie mam. Dzieci
nie mamy, to i nikomu nie szkodzimy, żyjąc w taki sposób. U
państwa jest inaczej. Córeczki nie mogą zostać bez ojca. Niech
pani ratuje małżeństwo. A teraz przepraszam panią jeszcze raz, że
zburzyłem spokój. Nie będę więcej zajmował czasu. Życzę
powodzenia. —
Klara
długo wracała do domu. Szła piechotą, ze wzrokiem utkwionym w
kałuże, które po porannym deszczu zalegały wgłębienia chodnika.
Początkowo
czuła jedynie odrętwienie. Treść rozmowy dotarła do jej
świadomości, ale skutek był tak ogłuszający, że przytłumił
wszelkie emocje. Czuła jedynie wielkie zdziwienie.
–– Nie,
to niemożliwe! –– przekonywała siebie, ale zaraz przychodziła
refleksja. –– A może jednak? To tak, jak z wiadomością o
chorobie, śmierci. Niby na poziomie świadomości dopuszczamy myśl,
że niczym nie różnimy się od innych ludzi. Tak jak inni
chorujemy, umieramy. Nasi bliscy również, ale wiadomość, że
właśnie ten przypadek choroby dotyczy nas, zadziwia…Jak to
możliwe? Nie, nie wierzę, że Wojtek, ten mój kochany Wojtuś
podeptał wszelkie zasady, zdradził nasze uczucie i zachował się
jak śmieć! To nie jest możliwe. Tyle przecież mówi na temat
godności człowieka, honoru, uczciwości. Twierdzi, że brzydzi się
kłamstwem, oszustwem. To niemożliwe! Jednak, gdy pomyślę o jego
zachowaniu w ostatnim okresie czasu… Nie, Klaro, nie! Zbyt łatwo
wierzysz komuś, kogo przed chwilą poznałaś. Wojtka znasz tyle
lat. Jak możesz tak od razu uwierzyć obcemu i przestać ufać
mężowi? To przecież byłby koniec wszystkiego! Koniec miłości,
koniec małżeństwa. –– Prowadziła wewnętrzny dialog, który
nie pomagał. Powoli zaczęła docierać do niej świadomość
konsekwencji tego, co usłyszała. I poczuła ogromny lęk. Do domu
dotarła parę godzin później, zmarznięta, zmęczona, blada.
Dziewczynki były u sąsiadki. Cicho otworzyła drzwi. W mieszkaniu
było ciemno. Zapaliła światło. Podeszła do szafy.
–– Nie!
Co ty robisz? –– pytała siebie. –– Przecież nie poniżysz
się do szperania w jego rzeczach. Nie możesz tak nisko upaść! ––
Stała
niezdecydowana. Chęć natychmiastowego poznania prawdy korciła.
Wiedziała, że jedynie stuprocentowa pewność, że to, co
usłyszała, jest kompletną bzdurą, uspokoi i wyrzuci z wnętrza
ten straszny lęk. Uczucie, które ogarnęło ją, gdy zrozumiała,
co znaczy informacja Okonia.
* * *
–– Kochanie,
otwórz oczy. Błagam cię, otwórz oczy! –– Głos Wojciecha
dochodził z oddali. Klara czuła się, jakby umieszczono ją w
wielkim futerale .
–– Może
to futerał basetli? A może wiolonczeli? Przecież nie zmieściłabym
się w futerale na skrzypce. ––
Myśli
jej szybowały niezależnie od ciała, uwięzionego w czymś ciasnym.
–– Jak
to było z tą piosenką Grechuty? Tą o wiolonczelistce? A może to
nie Grechuty? Czy Grechuty, to ta o prześlicznej wiolonczelistce? A
może to o niej, Klarze ? Czy ona jest prześliczną wiolonczelistką?
Nie jest prześliczna, skoro Wojtek szuka innej. Ale czy to ma teraz
jakieś znaczenie? –– Była senna i zmęczona. Nie chciała
odpowiadać, choć słyszała w głosie męża straszny niepokój.
Nie miała siły otworzyć oczu, chociaż chciała przekonać się,
czy wokoło niej jest jasno, czy ciemno. Czuła, że jest jej duszno
i gdzieś wokoło biją dzwony, a może to nie dzwony, a stado
dzięciołów stukających zajadle w jakieś drzewo. Potem do uszu
doszedł ostry dźwięk karetki.
–– Gdzie
ta karetka jedzie? –– pomyślała.
–– Może
do pani Wiesi! –– Zaniepokoiła się. Jęknęła.
–– Cicho
kochanie. Cicho, zaraz dojedziemy! ––
W pobliżu
jakiś kobiecy głos uspokajał.
–– Oddychaj
głęboko! Zaraz będzie mniej duszno. ––
Poczuła,
że już nie jest w ciasnym futerale. Futerał poszerzył się. A
może ona zmalała? Tak, z pewnością jest coraz mniejsza i
mniejsza! Zapadła w ciemność.
Gdy
otworzyła oczy leżała w niewielkim, białym pokoju. Była noc.
Przez otwarte okno wpadała wielka rzeka srebrzystego światła. W
nogach łóżka stała postać. Patrzyła na Klarę smutnymi oczami.
–– Jaka
ona piękna! –– pomyślała Klara.
–– Jaka
dobra. Jaka spokojna. –– Ogarnęła ją radość, a zaraz smutek.
–– Co
ja zrobiłam? –– przeraziła się i zawstydziła. Ogarnęły ją
wyrzuty sumienia, jakby musiała zdawać z czegoś niegodziwego
relację.
–– Życie
jest wartością najważniejszą! –– usłyszała w głowie smutny
głos.
–– Nic
nie jest tak ważne, aby poświęcać najwyższą wartość! ––
Usnęła.
Zapiski,
luty 2006r.
Ostatnio
zastanawiałam się nad czasem, ale moje rozważania poszły w bardzo
dziwną stronę. Dziś muszę jednak pomyśleć o tym, czym jest dla
mnie czas. Dla mnie, kobiety. Czym był kiedyś, gdy byłam dużo,
dużo młodsza, a jak moje spojrzenie na czas zmieniło się z
biegiem upływających lat. Myślę ,że miałam w swoim życiu parę
punktów przełomowych.
Na
początku czas wlókł się tak bardzo, że wydawało mi się, że
jestem w jakiejś poczekalni. Ciągle tylko czekałam. Najpierw na
pójście do szkoły, gdzie zaczęłam dostrzegać, że dziewczyny są
tak odmienne od chłopców. Przeważnie unikałam chłopców. Nie
miałam brata i osobnicy rodzaju męskiego byli dla mnie istotami
niezrozumiałymi. Przerażała mnie ich wojowniczość, agresja,
krzykliwość. Wolałam spokojniejsze klimaty. Rosłam, bawiąc się
lalkami, obchodząc chłopców wielkim kołem. Nie potrafiłam z nimi
rozmawiać. Jednak podświadomie bardzo zależało mi na ich opinii.
Ciągle bałam się, że ocenią mnie tak, jak oceniali inne
koleżanki, jako głupią babę. A potem nie mogłam doczekać się
pierwszego biustonosza, który był symbolem wrót do dorosłości i
bliżej nieznanego mi intymnego świata damsko - męskiego. Potem
znowu siedziałam w poczekalni i tęskniłam. Tym razem za pierwszym
pocałunkiem, a gdy miałam go za sobą, to za wielką miłością .
Najpierw platoniczną. Już wtedy powoli uczyłam się porozumiewać
z tą inną płcią, ale dalej była dla mnie niezrozumiała. Chłopcy
bardzo mnie peszyli. Nadal bałam się ich oceny, szczególnie
dotyczącej mojego intelektu, statusu. Nie chciałam być kimś
gorszym niż oni, być na gorszej pozycji. Miałam w sobie własną
godność i nie pozwalała mi ona robić słodkich oczu do każdego
przystojnego chłopaka, jak to przydarzało się moim koleżankom,
które miały największe powodzenie. Ważne dla mnie było to, aby
po prostu mieć tego kogoś, kto poza mną świata nie będzie
widzieć. Czekałam na przyjaciela, człowieka na identycznej
pozycji, jak moja. Niestety w naszym społeczeństwie, w którym
jednak przeważa patriarchat, nie jest to w pełni możliwe. Czasami
analizuję, jak to wygląda na co dzień i to w różnych warstwach
społecznych. I mam przed oczami następujący obrazek. Stoi sobie
grupka ludzi. Podchodzi do niej mężczyzna, który mieni się w
miarę dobrze wychowanym. Jest w średnim wieku. I co robi? Mówi „
dzień dobry” i podchodzi po kolei do każdego mężczyzny, aby
podać mu rękę. Kobiety sobie stoją, jakby ich nie było! I mogę
przytaczać wiele przykładów na to, że jednak w naszym
społeczeństwie kobieta traktowana jest jako mniej wartościowy jego
członek. Tak więc czekałam, tęskniłam, aż doczekałam się na
mężczyznę mojego życia. Jednak nadal nie wiem czy ja jestem
kobietą jego życia?
Wracając
do moich dywagacji, jak to ze mną było, to przypominam sobie, że
gdy wszystko, na co czekałam, otrzymałam, od tego czasu zaczęłam
być bardziej pazerna. Zapragnęłam, abym poczuła się jak
prawdziwa kobieta i to z wszystkimi konsekwencjami. Początkowo czas
był dla mnie bardzo łaskawy.
–– Chcesz,
to bierz! –– mówił i spełniał moje życzenia...
Tak było
do operacji. Pierwszy raz uzmysłowiłam sobie, że czas już nie
jest moją dobrą wróżką, gdy musiałam zmierzyć się ze
świadomością, że jestem śmiertelna i oto moja wędrówka po
ziemi może się skończyć.
Potem
opatrzność ofiarowała mi nowy czas. Po paru miesiącach
spostrzegłam, że jest inny. Nie tak łaskawy. Sam ofiarowuje mi
prezenty, których nie oczekuję. Wątpliwym prezentem była trudna
do pogodzenia świadomość, że w jakiś sposób już nie jestem
pełnowartościową kobietą. Czas po prostu odebrał to, co
wcześniej tak ochoczo podarował. Nie wiem jak czuje się z tym
Wojtek. Ja czuję się tak, jakbym mu coś cennego zabrała. I bardzo
tęsknię. Za czym tęsknię? Za sobą. Za Klarą sprzed wielu lat. W
gabinecie Wojtka, nad biurkiem wisi nasze zdjęcie Jesteśmy na nim
tacy młodzi, wpatrzeni w siebie. Było to tak dawno, że nawet nie
pamiętam, kto zrobił nam to zdjęcie. Stoimy sobie pod jesiennym
drzewem. Pod naszymi nogami leżą złote liście i rude kulki
kasztanów. Wtedy nasz świat był pełen barw, jak ta otaczająca
nas jesień i tak gorący, jak rude słońce, które właśnie
postanowiło zachodzić. Tęsknię za tamtym światem. Za jego
kolorami. Teraz nasz świat najczęściej ma różne odcienie
szarości, jakby ktoś na niebie podmienił słońce i zamiast złotej
kuli oświetlał nas fioletowy neon.
Zajęta
kłopotami nie dostrzegam pór roku. No, może je rejestruję, ale
nie przeżywam, nie delektuję się nimi. Dzień jest podobny do
dnia. Noc do nocy. Kiedyś wysyłaliśmy do siebie takie sygnały, że
trudno byłoby zabłądzić A teraz nie ma znaków, według których
moglibyśmy trafiać do siebie. Pogubiliśmy się w tym szarym
świecie. Jedynym łącznikiem jest właśnie cisza, bo już nawet na
kłótnie nie mamy ochoty. Jest to ciężka, ołowiana cisza, która
jak kamień przygniata nasze serca. Więc jak mam nie tęsknić za
tamtymi, szczęśliwymi chwilami, za tamtym Wojtkiem, a przede
wszystkim za tym, co wtedy czułam. I jest tak, jakbym bardzo dawno
temu, gdzieś tam na wielkim oceanie życia, na bezludnej wyspie,
która należała do nas, zakopała skarby. Zrobiłam do nich mapę i
gdzieś mi zaginęła, a teraz muszę odnaleźć do niej drogę, ale
boję się, czy aby ją odnajdę? I boję się podróży przez ocean.
Nina tej nocy bardzo długo nie potrafiła usnąć.
Słyszała, jak wnuczka chodziła po pokoju, długo wierciła się na
łóżku. Trzeszczało stare drewno, piszczały sprężyny.
–– Już dawno powinnam wymienić
ramę łóżka.–– pomyślała stara kobieta.
Analizowała w myślach podobieństwo Gizeli do jej
rodziny, ale oprócz koloru i gęstości włosów Jean Francois nie
potrafiła nic innego znaleźć.
–– No, może jeszcze mój kształt
nóg, cieniutkie pęciny, które tak zachwyciły Michaela, gdy
pierwszy raz zobaczył mnie w domu niemieckiego oficera Kurta
Heindricha. Zawsze mówił, że poszedłby za tymi nogami do piekła.
Ale nie będę wracała myślami do tych strasznych czasów! ––
pomyślała w popłochu. Nienawidziła powracających wojennych
wspomnień. Nienawidziła wspomnień sprzed wojny. Wyławiała z nich
jedynie to, co dobre. Nie chciała pamiętać o trudnym życiu
dziecka wychowywanego na wschodnich rubieżach Polski przez samotną
wdowę z trzema córkami, zmuszoną na całe dnie porzucać rodzinę,
aby w pobliskim majątku zarobić na parę kromek chleba.
Było
już dobrze po północy, gdy Nina wstała z łóżka, wsunęła nogi
w ciepłe bambosze i cichutko wyszła z sypialni. Spod drzwi pokoju
wnuczki wydobywała się cienka strużka światła. Podeszła do
drzwi i cichutko zastukała. Odpowiedziała jej cisza. Ujęła klamkę
i uchyliła drzwi. Pokój zalegała ciemność, tylko niewielka ilość
światła z lampki nocnej oświetlała szafkę i łóżko, na którym
smacznie spała Gizela.
Nina
przyjrzała się wnuczce. Dziewczyna usnęła na brzuchu, z
rozrzuconymi rękami. Ubrana była w niebieską, satynową piżamę,
która odbijała się od bieli staromodnej, haftowanej pościeli.
Długie, lekko kręcone gęste włosy rozsypane były na poduszce.
Profil twarzy był delikatny, cera jasna, z lekko piegowatym noskiem,
który dziewczynie dodawał uroku. Usta niewielkie, pełne, lekko
zaczerwienione, podobne kształtem do ust Jean Francois były lekko
rozchylone, a na policzkach dostrzegła delikatne rumieńce. Stara
kobieta cichutko, aby nie zbudzić Gizeli, podeszła do lampki.
Uśmiechnęła się z rozrzewnieniem do śpiącej dziewczyny i
zgasiła światło. Wróciła do swojego pokoju i zaczęła
zastanawiać się, w jaki sposób najlepiej pokazać wnuczce życie w
Ruette oraz przybliżyć jej obraz rodziny.
Bardzo
zależało jej na tym, aby Gizela zbliżyła się do niej i rodziny.
Przecież zabiegała o to od dawna. Bardzo żałowała, że nie udało
się jej przekonać Klary wcześniej. Wyrzucała sobie, że była za
mało stanowcza i przekonująca. Teraz wiele się zmieniło. Ale
lepiej późno niż wcale. Przypomniała sobie to stare przysłowie i
uspokojona wreszcie usnęła.
* * *
Poranek przywitał Gizelę pogodnym niebem, na
którym rozgościło się jasne słońce. Na niebie wolno przesuwały
się niewielkie, rzadkie obłoczki. Stała w oknie i obserwowała
ulicę, na końcu której, zza ściany domów wyłaniała się
kościelna wieża. Właśnie zegar wybijał godzinę dziewiątą.
Otwarła walizkę i wydobyła z niej potrzebną garderobę oraz
ręcznik.
Gdy
już wykąpana i ubrana schodziła na parter, w połowie schodów
poczuła zapach świeżo zaparzonej kawy i ciepłego pieczywa. Na
stole stało śniadanie.
–– Dzień dobry Gizel! ––
usłyszała od strony werandy. Babka właśnie podlewała czerwone
kwiaty begonii, rosnącej na werandzie.
–– Jak spałaś? Czy dobrze? ––
Podniosła głowę i spojrzała na wnuczkę.
–– Dzień dobry! ––
odpowiedziała –– Miałam dziwne sny. Śnił mi się jakiś
zamek. Szukałam klucza do wielkiej skrzyni, w której podobno był
pierścień przeznaczony dla mnie. Ale nie potrafiłam nic znaleźć.
Tyle tam było pokoi, tyle ciężkich drzwi. Śnił mi się także
jakiś mężczyzna. Był młody, ale nie pamiętam jego twarzy. Na
głowie miał kask, który zakrywał mu twarz. Coś w nim było
niepokojącego…–– zamyśliła się nad obrazem ze snu –– a
później śnił mi się kolorowy ogród i jakieś anioły.––
Gizela w myślach próbowała odtworzyć uczucie, które pojawiło
się we śnie, ale nic oprócz niepokoju nie przychodziło jej do
głowy.
–– „Sen mara, Bóg wiara!”––
przytoczyła stare przysłowie babka Nina, chcąc uspokoić wnuczkę.
–– Siadaj do manger. Później
opowiem ci trochę o twoja familia. Rano zrobiła rozmowa telefonem z
Marlen, żona twój wujek. Przyjdą na obiad. Po manger zrobicie
trochę promenade. Zobaczysz Ruette i
l'environs. Zapoznacie siebie.
Gizela od razu polubiła Marlen. Miła, wiecznie
uśmiechnięta kobieta była ładna, choć bardzo naturalna. Nie
poprawiała makijażem swojej urody. Nosiła się sportowo, nie
przykładając specjalnej wagi do stroju. Pomimo iż przekroczyła
już pięćdziesiątkę, sprawiała wrażenie dużo młodszej.
Natomiast jej partner, Paul wyglądał na swoje lata. Krótko
ostrzyżone, szpakowate włosy na czubku głowy były dobrze
przerzedzone. Krótka bródka była całkiem siwa. Na nosie miał
niewielkie okulary, które dodawały mu sienkiewiczowskiego wyglądu.
Śmiał się tubalnie, śmiesznie marszcząc wydatny nos. Gizela od
razu zauważyła pomiędzy nimi dużą więź emocjonalną. Wzajemnie
o siebie starali się zadbać. Widać to było podczas obiadu, gdy
podsuwali sobie co lepsze kąski, a także później, gdy wspólnie
starali się przemierzać niewielkie uliczki Ruette.
Ten
weekend w Ruette mieszkańcy przeznaczyli na urządzenie wielkiej
wystawy prac artystów plastyków. Przyjechali tu malarze,
rzeźbiarze, graficy, fotografowie, a także rysownicy, koronkarze i
patchworkarki z okolicy.
Marlen
trochę w języku francuskim, a trochę na migi starała się jej
wyjaśnić, że odbywa się tu coroczna wystawa prac różnych
artystów i część domów zamieniła się w galerie.
W
pierwszym domu Gizela odkryła piękne akwarelki, malowane przez
kobietę o japońskim nazwisku. Akwarele urzekły ją kolorytem,
niesamowitą atmosferą wyzierającą z barwnych plamek,
zaskakujących wyłaniającym się z nich rysunkiem. Delikatnie
zaznaczone mocniejszymi pociągnięciami piórka linie ukazywały
urzekający, bajkowy świat. Ta pierwsza galeria, w której przeżyła
duże artystyczne wzruszenie, nastroiła ją wyjątkowo pogodnie do
dalszej części spaceru. Bezpowrotnie ulotnił się gdzieś lęk
przed barierą językową, która nie pozwalała kobiecie dobrze
porozumieć się z sympatyczną parą.
Szła
swoim tempem, przyglądając się z uwagą artystycznym dziełom oraz
wiosce. Zaskoczyła ją duża ilość zwiedzających. Szli całymi
rodzinami, wstępując do poszczególnych galerii. W trakcie
zwiedzania na niektórych pracach zaczęły pojawiać się karteczki
„ vendu”.
Największe powodzenie miały wystawy koronek, biżuterii
i bibelotów. Przed gablotami tłoczyły się nastolatki,
przymierzając kolczyki, korale i bransolety. W uszach ich migotały
barwne rybki, kolorowe kwiaty, tęczowe kule. Na dłoniach pojawiały
się pierścionki z ogromnymi oczkami ręcznie malowanych wzorów.
Gizelę
zaskoczyła galeria patchworków zainstalowana w średniowiecznym
kościele. Pomiędzy płaskorzeźbami przedstawiającymi drogę
krzyżową, barwnymi wzorami odbijały się wielkie kapy. Mniejsze
obrazki wisiały na drewnianych okrągłych patykach pomiędzy
surowymi figurami świętych, nadając im bardziej swojskiego,
ziemskiego charakteru. Odbijały się one od ciemnych desek, zdobiły
białe ściany. W zakrystii wystawiono prace graficzne o iście
diabolicznej tematyce cierpienia, brzydoty, wszelkiego grzechu. W
kościelnym ogrodzie, usadowionym za wysokim kamiennym murem,
umieszczono wystawę rzeźb nowoczesnych. Zatopione w ażurowym
cieniu rzucanym przez dziwacznie powykręcane stare drzewa,
abstrakcyjne sylwetki nowoczesnych rzeźb dostawały barwnych
słonecznych skrzydeł, co nadawało im wygląd mieszkańców
nieznanych planet.
Obok
ogrodu urządzono zadaszoną scenę, a poniżej wystawiono ławki i
stoliki. Tu Gizela postanowiła na chwilkę odpocząć. Nozdrza jej
podrażnił zapach gofrów. Poczuła głód. Na scenie jakiś
mężczyzna grał na gitarze i śpiewał do mikrofonu stare, światowe
przeboje z drugiej połowy dwudziestego wieku. Głos miał mocny.
Kiedy przechodziła obok niego, uśmiechnął się i puścił oczko.
Oddała uśmiech i podeszła do prymitywnego baru, umieszczonego na
końcu ogrodu. Dukając zamówiła lokalne piwo. Usiadła na skraju
ławki, obok innych biesiadujących przybyszy. Przysłuchiwała się
znanym przebojom, obserwowała rozradowanych ludzi. Słońce bardzo
mocno grzało. Zaczęła wzrokiem szukać miejsca w cieniu. Pod
starym murem odkryła niską, kamienną ławkę bardzo mocno oddaloną
od sceny. Wzięła swój plastykowy kubek z piwem i zanurzyła się w
cienistą alejkę. Usiadła na ławce, lekko obrośniętej mchem.
Oparta plecami o omszałe kamienie, odpoczywała. Chłód przyniósł
jej ulgę. Wyciągnęła zmęczone nogi i zamknęła oczy. Dźwięki
muzyki lekko przycichły. Usnęła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz