niedziela, 18 września 2011

"Pejzaż retro "odcinek 12


Trudne chwile

        –– Matka, dziecko płacze!
Maria, wyrwana z głębokiego snu, próbowała zrozumieć, czego od niej chce Szymon.
        –– Matka, pewnie głodne, albo mokre!
Wróciła do rzeczywistości. Jest babcią. W pokoju obok płacze wnuczka. Jest ranek. Hala i Kazik całą noc nosili maleństwo na rękach. Zięć nawet hołubce wycinał. Wtedy płacz cichł. Gdy kładł dziecko do łóżeczka, zaczynało koncertować od nowa.
        –– Niech płacze! Nie można tak. Jak się nauczy, że na każde skrzywienie buzi cały tabun ludzi gna, aby wziąć na ręce, to zamęczy nas. Poza tym, to nie moje dziecko, tylko Halinki. –– Ostatnie zdanie wypowiedziała już półgłosem, odwracając się na drugi bok, tyłem do Szymona.
        Za ścianą usłyszała ruch i stukot kołyski, najpierw wolny, jak dźwięk kropli wody spadającej do zlewu z nie dokręconego kranu. Potem dźwięki następowały po sobie coraz szybciej. Na koniec z pokoju córki dochodziły odgłosy do złudzenia przypominające turkot kół pociągu pospiesznego, wjeżdżającego na rozjazd.
Dziecko rozpłakało się na dobre.
        –– Ciiiii,ciii!! –– Głos zięcia był podenerwowany, zmęczony.
        –– Aaa, kotki dwa –– śpiewał fałszywie.
        –– Ma za swoje –– pomyślała mściwie Maria.
        Nie mogła przekonać się do tego chłopskiego syna. Nadal raziły ją fatalne maniery, błędy wymowy, niegramatyczne zdania zięcia.
        –– Fakt, że stara się być delikatny i schodzi mi z drogi–– próbowała być uczciwą.
        –– Ale co to za mężczyzna. Ani urody, ani elokwencji. Ciągle duka, brakuje mu słów. Dobrze, że do Gdańska jedzie i tam technikum melioracyjne zrobi. Odetchniemy trochę od tego folkloru! Gdańsk daleko. Nie wiadomo, co z tego ich związku będzie. Na razie do bawienia dziecka dobry!
        –– Jak się nie uspokoisz, to wyrzucę cię przez okno! –– Usłyszała gniewny głos Kazika i miała nadzieję, że Szymon nie śpi. Może wreszcie zmieni zdanie na temat zięcia!
        –– Popatrz Mańka, jaka ona sprytna. Śliczna ta nasza Dzidzia!- Szymon dopijał kawę i obserwował wnuczkę, która podkurczyła lewą nogę, wsunęła ją pod pupę, a drugą użyła jako mechanizmu napędowego. Zgrabnie odpychając się od podłogi, przemieszczała się w szybkim tempie w stronę kuchni.
        –– Chodzić nie potrafi, to sunie jak na saniach. Ale sobie wykombinowała. Mądralińska! A już i mówić zaczyna. Będzie mądra, zobaczysz –– uśmiechnął się do żony.
        –– Chodź do dziadzia! –– Wyciągnął małą z węglarki. Buzię zdążyła usmolić węglem, który jak cukierek wpychała do ust.
        –– Czegoś jej w organizmie brakuje. Przecież ciągle w węglarce siedzi. Muszę zapytać starego Zabiegi! W końcu lekarz pediatra, a i chrzestny. To zobowiązuje. –– Maria odpowiedziała na uśmiech męża swoim ciepłym uśmiechem, który łagodził surową, wyniosłą twarz.
        –– Czy byłeś u Kiełowicza? Powinien pooglądać twoje badania i coś doradzić. A może poddałbyś się operacji? To wszystko przez nieczynną nerkę, którą odbiłeś na motorze. Ciągle wydaje się tobie, że jesteś młodzieniaszkiem, a tu już 50-tka na karku!
        –– Chyba pójdę do szpitala. Poleżę, zrobią mi wszystkie badania. Odpocznę. Tylko nie wiem, kiedy mogę zarezerwować miejsce, bo czeka mnie w teatrze jeszcze jedna premiera. Wprawdzie tym razem nie gram, a robię dekoracje. Ale trzeba innych dopilnować. Jak się pośpieszę, to za dwa tygodnie mogę się umawiać –– odpowiedział zaniepokojonej żonie.
        Leżał już parę dni. Bóle przeszły, siły wróciły. Czekał na wyniki i nudził się. Wczoraj prosił o przeniesienie do wspólnej Sali.
        –– Zawsze między ludźmi weselej –– pomyślał.
        –– Pani Eryko, kiedy przeniesiecie mnie do ogólnej? –– Zapytał surowej oddziałowej, która z młodą pielęgniarką weszła do pokoju.
        –– Co znowu Szymański wymyśla? –– Oddziałowa zmarszczyła brwi.
        –– Jakby każdy tak marudził, to innej pracy bym nie robiła, tylko w czerwonym płaszczu chodziła i na etat Świętego Mikołaja by mnie przyjęli. Co, może źle Szymańskiemu? Leży sobie i nic nie robi. Dziewczyny koło niego biegają, jak w haremie. –– Popatrzyła spod oka.
        –– Odwrócić się na bok i wystawić pośladek. Zastrzyk będzie –– poinstruowała.
        –– Popatrz Krysiu, odcinasz ampułkę, odrywasz koniec i wciągasz lek do strzykawki. –– Pielęgniarka próbowała nauczyć młodszą koleżankę techniki robienia zastrzyków.
        –– Teraz trochę wypuszczasz, aby nie było powietrza i iniekcja!  –– Wbijając z całej siły igłę, zakończyła prezentację.
        Szymon drgnął. Pani Eryka szybko wycisnęła lek ze strzykawki. Zapiekło. Poczuł, że noga drętwieje. Oddziałowa nie lubiła tego przystojnego mężczyzny. Był wesoły, dowcipny, jak jej świętej pamięci mąż. Henrykowi wiele nie potrafiła darować, pomimo iż nie żył. Ani tego, że źle ją traktował, ani tego, że przez niego poroniła i była teraz bezpłodna, stara i samotna. Z cichą satysfakcja wbijała igły w pokłute pośladki Szymka i starała się by cierpiał. Za tego, który tam głęboko, już przerabiany przez robaki na inną formę życia.
        –– Przynajmniej się na coś przyda! –– Pomyślała o tamtym, wycierając spirytusem ukłute miejsce. –– Może zaboli!
        –– Proszę panie ordynatorze! Zapraszam do siebie na kawkę. –– Szła z tortem, który upiekła na 50-te urodziny.
        –– Poczęstuję kawałkiem słodkości. Mam też kieliszek wiśniówki. Niech się pan nie daje prosić! –– Eryce zależało na zaproszeniu do siebie ordynatora. –– Będzie, czym pochwalić się przed siostrami, koleżankami. –– Pomyślała.
        Czuła, że kpią z jej nieudanego życia, zwalistej figury, nieciekawej fryzury. A tak, to im pokaże, kim naprawdę jest. Układała plan, prowadząc Kiełowicza do służbowego pokoju.
        –– Proszę bardzo. Chciałam panu coś ładnego pokazać. Pomyślała o nowym stoliku do kart, który odkupiła na targu za bezcen.
        –– Proszę bardzo! –– Otworzyła drzwi i chciała przepuścić szefa przodem.
        –– Pani Eryko, to nie wypada, abym wchodził przed kobietą. ––  Poczekał, aż minie go w drzwiach i dopiero wszedł do pokoju. Oboje stanęli oniemiali.
        Na dużym żyrandolu, z którego była taka dumna, nad nowym stolikiem wisiały największe jej majtki, różowe i barchanowe!
        Nigdy nie dowiedziała się, kto zrobił jej, zgryźliwej pielęgniarce, nieprzyjemny kawał. Szymon też jedynie rodzinie przyznał się do tego, że „ zemsta jest słodka”.
              
        Dzidzia zapamiętała szpital, jako olbrzymi, jasny gmach, otoczony dużym ogrodem. Było ciepło i słonecznie. Wraz z Babcią Manią szła z wizytą do dziadka. Na schodach, przed portiernią babcia schowała dziecko pod piaskowym prochowcem.
         –– Nie rozmawiaj, aż dojdziemy do pokoju dziadziusia. Pan na portierni może cię nie wpuścić, bo małym dzieciom nie wolno wchodzić do szpitala. Mamy zgodę dyrektora, ale poco pytania, nerwy. Dziadzio bardzo chciał ciebie widzieć.––
        Dziadek Szymek leżał w izolatce. Pokój był jasny. Przez duże okno wlewała się rzeka słońca i jak reflektor wzmacniała biel poduszki i kołdry. Dziewczynka weszła do pokoju i nieśmiało podeszła do dziadka. Był elegancki. Piżama była świeża, twarz ogolona. W powietrzu unosił się kwiatowy zapach wody toaletowej.
        –– Jaki Dziadzio elegancki! –– Pochwaliła.
Szymek przytulił dziecko do siebie i długo trzymał w ramionach. Potem posadził na kołdrze.
        –– Co ja tu mam? –– Powiedział tajemniczo i wysunął szufladę szafki. Wolnym ruchem wyciągnął z niej czekoladę.
        –– A co powiesz na to? –– Zapytał, uśmiechając się pod szerokim, ciemnym wąsem i podając kolorową tabliczkę.
        –– To dla mnie? Cała? –– Dziecięce łakomstwo piało z zachwytu. Świeży, rumiany policzek przylgnął do szorstkiej szczotki wąsów. Krótkie rączki próbowały dosięgnąć końca szyi.
        –– Moja ty kochana Dzidziusiu! Dobrze, że babcia ciebie przyprowadziła. Bardzo tęskniłem! –– Powiedział.

        Maria w ostatnim okresie czasu prawie nie wychodziła ze szpitala. Widziała zmiany w ukochanej twarzy męża. Przestał jeść i schudł.
        –– Nowotwór, pani dobrodziejko –– oznajmił zasępiony Kiełowicz, gdy w ubiegłym tygodniu zawołał ją do gabinetu.
        –– Nerki zaatakowane, a teraz nastąpiły przerzuty na wątrobę, a może i na coś jeszcze. Jeden Bóg wie, co tam w środku siedzi.
Wiadomość, jak pocisk uderzyła ją w sam środek serca. Zemdlała. Gdy na szpitalnej kozetce odzyskała przytomność, ujrzała nad sobą zatroskane spojrzenie ordynatora.
        –– Już dajemy mu morfinę. Może nie będzie aż tak bardzo cierpiał! W Bogu nadzieja! Może stanie się cud! Pani wie, jak bardzo lubię Szymka. To i dla mnie cios. Ma pani wejścia do męża o każdej porze dnia. Może pani przyprowadzić córkę, wnuczkę. –Poinformował.
Maria nie powiedziała Hali o stanie ojca. Uczepiła się tej tajemnicy, jak ostatniej deski ratunku. Irracjonalnie wierzyła, że gdy nikt nie będzie wiedział, to może rzeczywiście stanie się cud. W drodze do domu, weszła do gotyckiego wnętrza kościoła. Był pusty. Przebiegła wzrokiem po ascetycznych, surowych ścianach, skąpo ozdobionych jedynie wyblakłymi freskami, przedstawiającymi sceny biblijne. Zatrzymała wzrok na jednej ze stacji krzyżowych.
        –– Biczowanie! –– Zaszeptała.
        Pobiegła wzrokiem do następnej i jeszcze następnej.
        –– Upadek! Śmierć! Złożenie do grobu! –– Zamknęła oczy.
Poruszając wargami, bezgłośnie rozmawiała z Bogiem. Błagała go o litość! –– Masz w tym względzie najlepsze doświadczenie. Wiesz, co znaczy ból. Nie pozwól, by tak cierpiał. Uratuj go. Jeszcze taki młody. Ma tyle pomysłów, energii! Nie zabieraj go. Tyle obrazów namalował do twych świątyń! Odwdzięcz się, oszczędź! To dobry człowiek. Tylu jeszcze ludziom może pomóc, tyle może zrobić. –– Obiecywała.
        Dwie godziny przesiedziała na twardej ławce. Modliła się i płakała. Potem wstała. Wyprostowała się i wróciła do szpitala. W tym dniu już nie nocowała w domu. Spała na krześle, z głową opartą o brzeg szpitalnego łóżka. Jakaś litościwa pielęgniarka narzuciła na jej plecy cienki, szary, szpitalny koc. I już tak zostało. Wracała do domu, kąpała się, spała krótko i twardo, po czym wracała do Szymka, szpitala, bólu, morfiny.

        Halinka z Kazikiem wychowywali już dwie córki, bo pod koniec kwietnia urodziła się Lucyna. Szymon zażądał od córki szybkiego chrztu dziecka. Na chrzciny wyszedł na krótką przepustkę.
        Był dzień 15 sierpnia 1954 roku. Zapadał zmierzch. Halina z sąsiadką, Helą Grzyk siedziały w kuchni. Piły herbatę. Maria była w szpitalu. Dzieci spały. Nagle Hala usłyszała brzęk tłukącego się szkła, dochodzący z pokoju dzieci. Za chwilę doszedł do niego krzyk i płacz Dzidzi. Wystraszona pobiegła do pokoju. Za nią poszła zaniepokojona Helena. W pokoju nie dostrzegła niczego niepokojącego. Okna były całe. Nie znalazła rozbitego szkła, tylko najstarsza córeczka stała wystraszona w rogu łóżeczka i bardzo płakała. Poczuła dziwny niepokój i powiew zimna.
        Maria trzymała Szymona za rękę do końca. Gdy nakryte prześcieradłem ciało odwieziono do kostnicy, wstała, i jak automat poszła w stronę domu. Idąc, zastanawiała się, jak przekazać ukochanej córeczce Szymka tragiczną wiadomość. Przecież nie wiedziała, jak ciężko chory jest ojciec. W przedpokoju zastała zdenerwowaną Halinę.
        –– Mamo, czy Tato nie żyje? –– Zapytała córka.
        –– Skąd wiesz? –– Podniosła na Halę zdziwione spojrzenie.
        –– Dał nam znak, że odchodzi. Mnie i Dzidzi.
        Marii ulżyło. Jedną trudną sprawę miała za sobą. Przytuliła córkę.
        –– Jestem zmęczona. Idę się położyć –– powiedziała.
        Weszła do stołowego pokoju, otwarła kredens i wyciągnęła karafkę. Nalała do kieliszka kolorowej wódki, wypiła i idąc do swojego pokoju zgarnęła karafkę. Nie potrafiła zasnąć. Za zamkniętymi powiekami stawały jej obrazy ostatnich dni. Raz po raz przeżywała śmiertelny oddech Szymka, widziała zamglone oczy. Odganiała te obrazy, ale jak bumerang natrętnie powracały, uniemożliwiając sen. Wypiła kolejny kieliszek i następny.
        –– Jak mam żyć? –– Pytała siebie, Boga, a może zmarłego.
        –– Jak mam żyć, gdy on nie żyje?
        Zakręciło się jej w głowie. Usnęła w ubraniu. Śniło się jej, że tańczy z Szymkiem. Uśmiechał się tak słodko, zalotnie, jakby dopiero się poznali.
        –– Musisz nauczyć się tańczyć, depczesz po palcach. Ja ci nie pomogę. Musisz sama. –– Strofował ją jakby miała szesnaście lat.
        –– Weź mnie ze sobą –– prosiła.
        –– Jeszcze nie czas, musisz nauczyć się tańczyć dziewczyno, dziewczyno, dziewczyno moja! –– Zaśpiewał, po raz pierwszy wcale nie fałszując.
        Zbudził ją świt i zimno wpływające przez uchylone okno. W głowie dźwięczała jej piosenka śpiewana przez męża. Nie rozbierając sukienki, zziębnięta wsunęła się pod kołdrę. Nakryła głowę i próbowała umrzeć.
        Ogłuchła! Niedługo po pogrzebie szła ulicą. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Nie zauważyła tej przejmującej ciszy. Zresztą prawie niczego nie zauważała. Na wszystko zobojętniała. Zanurzona w myślach, próbowała przejść przez jezdnię. Widziała, że z drugiej strony przechodnie przystają, poruszają wargami, wymachują rękami, jak w niemym kinie. Zdziwiło ją zachowanie ludzi. Nagle poczuła, że ktoś łapie ją za ramię i podcina nogi. O centymetry minęła ją rozpędzona ciężarówka. Przewróciła się i stłukła łokieć. Ciężarówka zatrzymała się parę metrów dalej. Z kabiny wyskoczył mężczyzna. Złościł się. Widziała to po jego minie.
        –– I o co? –– Pomyślała.
        –– Ja nie słyszę. –– Odkryła nagle dziwną prawdę.
        –– Ja nie słyszę! –– Próbowała wykrzyczeć. Nie słyszała słów, ale zrozumiała, że inni słyszą.
        Słuch po woli wrócił. Jednak wolała ten wcześniejszy, dziwny stan z wyłączoną fonią. Obrazy wyłączała wódką. Codziennie rozgrzewała nią żołądek, starała się rozruszać nogi. Na pół trzeźwa, odbywała swoje 3 kilometrowe wędrówki na cmentarz. Po powrocie dopełniała poziom alkoholu do stanu wyłączenia obrazu. Zapadała w sen. Tam szukała Szymka. Czasem przychodził. Siadał z nią na łące i kręcił głową.
        –– Oj, nie potrafisz tańczyć! –– Strofował.
        Prosiła o zabranie ze sobą. Przecież widział, że tęskni. Tylko uśmiechał się i przytulał ją, jak dawniej.
        –– Jeszcze nie czas! –– Powtarzał.

        –– Babciu! Kochana Babuniu, co ci jest? –– Zobaczyła nad sobą skrzywione usta wnuczki. Przed chwilą zatoczyła się na szafę i zsunęła na podłogę. Alkohol dawał o sobie znać.
        Halina pracowała w banku. Mała Lucynka spała w pokoju obok, a może nie? Niewiele ją to obchodziło. Nie była w stanie zająć się dzieckiem. Sobą nie potrafiła się zająć. W sercu miała jakąś, nie do końca uświadamianą niechęć do dziecka. Niby nie wierzyła w wędrówkę dusz, o której opowiadały stare kobiety. A jednak…
        –– Gdy w rodzinie przychodzi na świat mały człowiek, inny musi mu ustąpić miejsca. Najczęściej dziadek, albo babcia –– mówiły kobiety.
        Nie myślała, nie chciała, to było za trudne. Tak bardzo bolało.
        –– Radź sobie! Daj dzieci do przedszkola, żłobka, wynajmij opiekunkę. To nie mój problem –– odcięła się od kłopotów córki. I tak zostało. Rano Halina zaprowadzała Dzidzię do przedszkola, karmiła Lucynę i biegła do banku. Potem przychodziła na kolejne karmienie, przewijała dziecko i wracała do pracy.
        Mała, jakby rozumiała, że nie może płakać, bo i tak nikt nie przyjdzie. Spała cicho w łóżeczku. Kazimierz uczył się  600 km dalej, w Gdańsku.
        –– Mamo, tak być nie może! –– Halina zebrała się na odwagę i przeprowadziła z matką ostateczną rozmowę.
        –– Musisz zebrać się do kupy i zmienić życie. Nie zgadzam się na pijaństwo.
        –– Ty nie będziesz dyktowała, co mam robić. Jeszcze nie przyszły takie czasy, aby córka rządziła matką! –– Odparowała oburzona Maria. Nagle dostała ataku czkawki.
        –– No właśnie, o tym mówię! Mamo jak ty wyglądasz. Tak nie można. Niszczysz swoje życie.
        –– Ja już nie żyję –– czknęła Maria.
        –– Albo zmieniasz życie, albo wynajmę ci inne mieszkanie i rób, co chcesz! –– Córka była nieugięta.
W drzwiach stanęła Dzidzia.
        –– Ja nie chcę, aby babcia się wyprowadzała! –– Rozpłakała się. Podbiegła do Marii i uczepiła się sukienki. –– Ja ciebie bardzo kocham! –– Powiedziała, pochlipując i wycierając nos brzegiem rękawa.
Wzniesione w górę maleńkie oczka przypomniały jej scenę z Szymkiem. I ten obraz przebił się przez wypełnione alkoholem fosy, wytrwale budowane mury obronne i dotarł do świadomości.
Poszła spać. Następnego dnia wstała trzeźwa, jakby nic się nie stało.
I tak zostało. Starała się nie pić zbyt często, ale już na zawsze polubiła ten wyłącznik świadomości. Tylko do kościoła przestała chodzić. Przestała wierzyć w bezdenną dobroć Boga, a widok srebrzystego ołtarza w Jego gotyckim domu, doprowadzał Marię do łez. Swoją miłość, jak wodę życia przeniosła na pierworodną wnuczkę.

         Myślę, że właśnie wtedy, gdy zagrożona była moja potrzeba bezpieczeństwa, wykluł się negatywny stosunek do alkoholu, a poprzez lata niechęci Mojej Mamy do wszelkiego pijaństwa, ugruntowała się niechęć do nadużywania wszystkiego, co ma jego duży procent. Moja Mama twierdzi, że w życiu człowiek otrzymuje zawsze to, czego najbardziej obawia się.
Już od dzieciństwa wokół mnie przewijały się osoby z problemem alkoholowym. Kiedy wyrosłam, również spotykałam się z różnymi tragediami ludzkimi, których przyczyną była choroba alkoholowa. Wiele moich dorosłych przyjaźni wyparowało z powodu popadania przyjaciół w alkoholizm. Po prostu ważniejsza stawała się dla nich przyjaźń z procentami, niż niewiele pijącym człowiekiem.
Temat uzależnienia od alkoholu zafascynował mnie na tyle, że dobrowolnie odbyłam dwutygodniowy staż zawodowy na oddziale odwykowym Instytutu Psychiatrii w Warszawie. Doświadczenia z tego okresu są nieocenione.
Jeszcze do teraz pamiętam wstyd w oczach trzeźwiejącego, dorosłego człowieka, który powierzał największą tajemnicę swojego życia- sprzedanie za wódkę własnej sztucznej szczęki. Inny z kolei opowiadał o swoim upodlonym życiu z pijącymi rodzicami, gdzie dziwacznie ubrany po I Komunii Św. wpadł w cudacznym, białym ubranku do gnojownika. Wszystkie możliwe otwory miał zapchane nieczystościami, co napiętnowało jego życie na tyle,  że później, jak to określał „ taplał się w gównie”.
Bardzo trudno mi oglądać w telewizji pokiereszowane niemowlęta, przypalane papierosem przez pijanych rodziców, lub katowane. I nie chce mi się wierzyć, że człowiek sam, z własnej, nieprzymuszonej woli poprzez popadanie w alkoholizm, może doprowadzić się do takiego stanu odczłowieczenia. W takich chwilach zastanawiam się, co się z ludzkością dzieje? I jest mi bardzo smutno.

        Dni motyle

        motyle z dziecięcych lat -
        przylatują z nieskończoności
        zawirują ułamkiem czasu
        abym mogła przyjrzeć się barwom
        dotknęła smak i zapach dni
        świeżość łąki, świat lalek z papieru
        odnalazła lodową  ambrozję
        motyle z dziecięcych lat  -
        wskrzeszają marzenia
        magię świąt, ciepło ramion matki
        szczęście na babci kolanach
        i rzęsisty, słony deszcz
        gdy na atramentowych falach
        sadzałam krzywe łabędzie cyfr
        wspomnienia szeleszczą
        chitynowymi skrzydłami pamięci
        a potem...
        odlatują w dziecięcy świat












1 komentarz: