niedziela, 9 października 2011

" Pejzaż retro" odcinek 13


Gruszów
   
        Dzidzia siedziała w kącie, za dużą płaszczyzną drzwi. Bawiła się misiem. Tęskniła. Już dawno nie widziała Tatki. Próbowała sobie przypomnieć, jak wygląda. Zamknęła oczy i pod powiekami pojawiła się wesoła, męska twarz. Włożyła wizerunek w dłoń i zaniosła Mamie.
        –– Mamusiu, nie bądź taka smutna, przyniosłam ci Kazika! –– Rozchyliła palce. Szkoda, że Mama miała taką zdziwiona minę. Może byłoby jej lżej, gdyby mogła go zobaczyć?

        Kazimierz postanowił wywieźć rodzinę na wieś. Halinka dotychczas nie poznała jego rodzinnego domu, więc uznał, że już najwyższy czas na pokazanie, gdzie się wychował. Pojechali. Najpierw pociągiem do Krakowa. Później przesiadka do autobusu, który jechał do Kazimierzy Wielkiej. Stary, zniszczony pojazd miał wygląd ogórka i bagażnik na dachu. Tam wylądował wózek. Jechali w wielkim tłoku, upchani pomiędzy olbrzymie, obce toboły, które nie zmieściły się na dachu autobusu, a spoconych, nieświeżych podróżnych. W końcu dotarli do Gruszowa. Do starej, błękitnej chaty. Kryta strzechą, zatopiona była w sadzie, który rósł na stoku małej górki. Teren ten nazywali ludzie ugorkiem. Gdy stanęli na progu chaty, byli bardzo zmęczeni.
        –– Witajcie moje dzieci. Kazek, co stois, jak słup? Podejdźze do matki i daj pyska.–– Przywitała ich od drzwi tęga Marianna Kłębek.
Stała przy wielkim, drewnianym stole i miesiła ciasto. Ręce miała zanurzone w wielkiej, glinianej donicy. Kobieta była niewysoka, szeroka w biodrach. Biust miała pokaźny, a rowek pomiędzy wydatnymi piersiami wystawał z rozchylonej, płóciennej bluzki. Z rękawów wychylały się podłużne baloniki tęgich rąk. Dłonie, teraz oblepione ciągnącymi się smugami chlebowego ciasta, były kwadratowe, z przypominającymi serdelki, krótkimi palcami. Pyzata twarz z niewielkim, cienkim noskiem jaśniała czerwienią okrągłych policzków nad krótką szyją. Patrzyła na gości uśmiechniętymi, błękitnymi oczami, częściowo schowanymi w tęgiej twarzy. Gładko zaczesane, mysim odcieniu blond włosy, schowane były pod jasną, zawiązaną do tyłu chustką, która krzywo schodziła na część czoła.
        –– O Pon Bócek psysłał nam gości! –– Powiedziała, uśmiechając się szeroko do syna i jego rodziny.
         ––  Pocekajcie moje dzieci, jeno zamiese. Zarutko końce. ––
         –– A chleb upiecze mamusia na chrzanowych liściach?- Dopytywał Kazik.
        –– A na jakich? I podpłomyki do pieca na nich będę dawała. ––Odpowiedziała Kłębkowa.
        –– A ty gadas, jakbyś był miastowy i o wsi całkiem zapomniał –– skarciła.
        –– A gdzie ojciec ? –– Odwrócił uwagę matki .
        –– A gdziezby, na polu! Buracyny dla bydełka sykuje. A idź Kazek hań za ugorek, to ojcu pomozes naładować na wóz. Ino portki zamień na inne. Tam w chlewie od starego lezom. A mesty tez zamień, bo onegdaj padało.–– Drygowała Kazikiem.
        –– A może coś i ja pomogę. –– Zapytała Halinka, bo nieswojo czuła się, siedząc bezrobotnie na brzegu ławy.
        –– A co byś ty miała robić? Dzieciaka sykuj do spania, bo ocka mu się do snu zamykajom. Hań, za sksynią lezy miednica. Wiadro z wodom tyz jest. To nalij i dolij z kociołka, co w nim na piecu woda się gzeje. Dzieciak obmyty lepiej spać będzie. Chłopy psyjdą , to słomy do łózka naniesą. Napchamy siennik, bo w nim stara słoma. My pses lato we stodole śpimy. W izbie za duzy goronc. Ale dla dzieciaka, to ciepła tsa. O, już psysnęła krusynka.–– Wskazała na śpiącą Dzidzię.
        –– Budź, póki jesce nie mocno śpi. Niech mleka się napije. Ciepłe, bo od Łaciatej dopiero co psyniesłam.––
Spoczęli w trójkę w wielkim łóżku, na sienniku wypełnionym nową słomą, pod świeżą, grubą, lnianą pościelą. Śpiąca Dzidzia zarejestrowała jeszcze mamę w jasnej koszuli nocnej, niosącą w ręce lampę naftową. Wyglądała jak anioł stróż, z obrazka nad dziecięcymi łóżeczkami. Płomień światła wyłaniał z mroku delikatny owal twarzy. Kładł się złotem na falach kasztanowych włosów. Fałdy koszuli falowały…

Polubili Gruzów. Na stoku sadu można było znaleźć grzyby, których kapelusze kładło się bezpośrednio na blasze pieca i posypywało solą. Były przepyszne. Była tam też stara studnia, położona w połowie stoku i trzeba było bardzo uważać, aby nie wpaść do niej, idąc po miękkim mchu ugorka. Na samym szczycie wzgórza rozsiadła się wielka stodoła, pachnąca zbożem i sianem. Po prawej stronie domu, na brzegu podwórka stała suszarnia i wędzarnia. W suszarni wisiały naszyjniki rudego tytoniu, a wędzarnia przeznaczona była głównie do wędzenia owoców, szczególnie węgierek. Kłębkowie byli pierwszymi gospodarzami we wsi. Hodowali krowy, świnie, konie, kury, kaczki i gęsi. Dla Dzidziusi i Hali, wychowanej w mieście, była to kompletna egzotyka.
––A pamięta mamusia, jak do studni wpadłem?–– Kazik zaczepił matkę, która sypała kurom ziarno z słomianej, płaskiej miski. Dzidzia goniła kury, Halinka opalała się, a on siedział obok chałupy i nabijał na drut liście tytoniu.
–– A co mam nie pamiętać? Wies Halinko, mało go kostusia nie prasnęła kosą.–– Zwróciła się w stronę synowej i kontynuowała.–– Zima była cięzka, mróz tęgi i duzo śniegu. Stary się w chałupie pieklił, ze konie wody nie majom. Stasek i Janek w oboze, Jirka ze mną grochowiny łuskała. To wygnał małego z wielkim wiadrem. Chłopcyna mesty miał za duze, nozyny mu w nich latały, jak bieda po dziurawej chałupie. I obślizgnął się. Wiadro z wodą cięzkie, to jak ten kamień porwało do studni. Nie była ona głęboka, ale w zimie i takiej studni dla dzieciaka starcyło. Gdyby nie psechodził stary Stselski, to już kwiatki na mogiłce od dawna by rosły. Nachorowało się niebozę, a nachorowało. Ale ziół od znachorki napazyłam i ozdrowiał.
A drugi raz za rok to znowu o mało nie zsedł z tego swiata. Było to psed Wilią. Stary nowe ubranie se obstalował u Izaka Bluma w Bzesku Nowym. Tseba było odebrać. Kazek sprytny, to Stary go w południe wysłał do miasta. Psysedł wiecór, a dzieciaka w chałupie nie ma. Na pole wychodziłam i na drogę patsyłam, ale co cłek wypatsy we wiecór. Ciemnica taka, co oko wykol. Az tu koło dziewiątej wiecorem podjechał pod chałupę swagier Jakubowskich i Kazka psywiózł. Opowiadał, ze wracał od matki. Troche się zasiedział i gozałki se popił. Jedzie, az tu nagle na boku drogi zobaczył małą zaspę. Wystawał z niej tsewik. Zatsymał konie. Zlazł z wozu i w wielkim strachu za but złapał. A tu cosik z tej zaspy mrucy i rusa się. Pociągnął mocniej i za nożynę tego mojego dzieciaka wywlókł. Tak się uradowałam, ze gorzałki i pęto kiełbasy, co na święta była, mu dałam. Ale dzieciak zachorzał. Znowu zioła parzyłam, a potem napaliłam w chlebowym piecu, a jak dobrze ostygł, to zawinęłam niebozę w pierzynę i w piec wsadziłam, tylko głowecka na izbe wystawała. Wypocił się i ozdrowiał.
–– To teściowa zrobiła jak w tej noweli Prusa „Antek”. Tylko, że nie upiekła Kazika.–– Powiedziała Halinka z przekąsem.
–– A widział to kto, zeby dziecko upiec? To jakieś chore na głowę ludzie musieli zrobić. U nas zawse w chałupach tak lecono i nikt nikogo nie upiekł.–– Oburzona Marianna wysypała resztkę ziaren na środek podwórka i kołysząc się jak kaczka, szybko podreptała w stronę domu. 
Pobyt na wsi dobrze im zrobił. Opaleni, weseli chętnie wrócili do cywilizacji. Halinka ze wstrętem opowiadała matce o prymitywnych warunkach i firankach pajęczyn rozwieszonych pod daszkiem drewnianego wychodka, przylegającego do obory.
–– Wiesz, Mamo najgorzej było z powrotem. Poprzedniego dnia lało i do Hebdowa, gdzie był przystanek, musieliśmy jechać furmanką. W jarze koła zapadały się w błocie aż po osie. Myślałam, że na zawsze utkniemy w tej lepkiej mazi. Ale Dzidzi podróż się podobała. Tylko trochę piszczała, jak wóz przechylił się w stronę wielkiej kałuży.
–– A ty krzyczałaś dużo więcej niż trochę! –– Zakończył opowiadanie Kazik.
Po powrocie ze wsi dostali paczkę. W wielkim worku mąki schowane były zawinięte w gazetę jajka. W pudle był ser, orzechy i owoce. Karton miał zapach Gruszowa! Wiele razy Dzidzia wracała do Gruszowa. Za każdym razem odkrywała go na nowo. Każdy wyjazd był inny. Inne były uczucia i wrażenia. Po wyjeździe Dziadka Karola i Babci Marianny na gospodarstwie pozostał brat Kazika, Stanisław. Wybudował dom pod ugorkiem, bo stara chałupa spaliła się. Dom był z czerwonej cegły. Nie miał duszy. Była jednak łazienka i bieżąca woda. Staszek lubił dzieci i nie pozwalał im bardzo ciężko pracować. W ówczesnych czasach było to rzadko spotykane. Sam pracował ciężko, starając się ochraniać dzieci i swoją wiecznie uśmiechniętą żonę. Woził dzieciaki na grzbiecie zaprzęgowej kobyły i zauważał dziecięce smuteczki. Był milczkiem i sprawiał wrażenie surowego i nieprzystępnego chłopa. Dzidzia czuła jednak jego gołębie serce i często wakacje spędzała na wsi.

        Wieczór był ciepły. Babcia Mania wraz z wnuczką wyszły na spacer po ugorku. Pachniały bzy, śpiewał słowik. Obydwie uległy nastrojowi ciepłego wieczoru. Następnego dnia, buszując z kuzynostwem po ugorku, Dzidzia odkryła gniazdo w krzakach jałowca. Były w nim słowicze dzieci.
        –– Babciu, może zabralibyśmy słowika ze sobą do domu? ––  Zapytała, pełna nadziei, że odpowiedź będzie pozytywna.
        –– Dzidziusiu, co ty masz za pomysły. Niby jesteś rozsądną dziewczynką, ale chwilami nie myślisz. Ptaszek jest mały. Ma żółty dziobek, co świadczy, że jest niemowlęciem i nie można go zabierać od mamusi. On sam jeszcze nie potrafi latać i mama mu w dziobku muszki przynosi –– Wyjaśniała Babcia.
        –– Babciu, ja będę mu muchy łapać. Kupimy klatkę i wychowamy ptaszka –– nie dawała za wygraną.
–– Koniec dyskusji. Nie zgadzam się. Wybij to sobie z głowy. –– Babcia Maria potrafiła być stanowczo.
Minęło parę dni. Wracały do Koźla. Babcia spakowała wielką, skórzaną walizkę. Walizka miała płócienny pokrowiec. A dziewczynka nadal pragnęła słowika. Wykorzystała moment, gdy babci nie było przy walizce. Przyniosła słowicze dziecko, które wybrała z gniazdka i wsadziła pod pokrowiec walizki. Pojechały do Koźla. W podróży, jak to w podróży, walizki leżą jedna na drugiej, wysoko ma półkach. Biedny ptaszek został przygnieciony i w domu odkryła, że zamiast pisklęcia ma sztywną deszczułeczkę jego zwłok. Nie przyznała się do nieposłuszeństwa. Pisklę wyciągnęła i pochowała pod krzakiem róż. Tylko tyle mogła dla niego zrobić. Jednak ta zbrodnia na zawsze, obciążyła dziecięce sumienie.

         I znowu była w Gruszowie. Tak, jak przed rokiem. Było trochę inaczej. Była starsza. Miała prawie osiem lat!
        –– Wiesz, co można zrobić, jak się nie ma pasty do zębów, a chce się całować? –– Zapytał znienacka syn sąsiadów, Wiesiek.
        –– No, nie wiem. –– Odpowiedziała cicho i było jej wstyd, że nic nie wie o całowaniu.
        –– A ja wiem. Jak mi się dasz pocałować, to ci powiem! –– Zachęcał i chwycił za dziewczęcą dłoń. Uścisk miał lekki i delikatny. Dziewczynkę opanowało uczucie popłochu, a zarazem wielkiej ciekawości. Bała się tego nowego, ale chęć poszerzenia horyzontów na nieznanej płaszczyźnie popchnęła ją w stronę nieśmiałej zgody.
        —To chodźmy pod jabłonkę –– odpowiedział Wiesiek.
        Pobiegli na drugi koniec sadu. Zerwali zielone owoce.
Wbili w nie zęby. Wiesiek energicznie i żarłocznie, a Dzidzia nieśmiało. Jabłko było cierpkie i kwaśne, aż zdrętwiały im zęby.
        –– Kwaśne jak sama cholera! –– Powiedział Wiesiek.
        –– Rzeczywiście, jak cholera! –– Odpowiedziała, bo uważała, że tak powinna, chociaż nigdy dotąd nie użyła takiego słowa.
        –– No, to teraz zamknij oczy –– rozkazał nauczyciel.
        –– Po co? –– Zapytała i już wiedziała, że wykazuje wielką niewiedzę tematu.
        –– Oj, głupia jesteś. Nic nie wiesz. Jak ludzie się całują, to muszą zamykać oczy. Taki zwyczaj. –– Cierpliwie uświadamiał.
        Posłusznie zamknęła oczy i na wargach poczuła ciepły dotyk ust. Był jak muśnięcie wiatru. I tyle trwał.
        –– Nie warto było gryźć kwasiora! –– Pomyślała i to samo usłyszała z ust Wieśka.
        –– Ale nie martw się, teraz jesteś moja narzeczona! –– Dodał, aby osłodzić rozczarowanie.
Bawili się za wędzarnią. Obok wędzarni wisiały rude łańcuchy tytoniu. Patrzyli na pobliskie drzewa i trochę nudzili się.
        –– A ja już paliłem tytoń! –– Z dumą powiedział Zbyszek.
        –– I co? Jak się pali? ––Zapytała kuzynka Dzidzi, Krysia.
        –– Kto się nie boi, temu zrobię papierosa. –– Zachęcał Zbysiu.
–– A, kto tchórz, ten niech ucieka do mamusi! –– Szantażował.
 Siedzieli za wędzarnią, trzymali w ustach zwitki gazety, w którą zawinięte były liście tytoniu. Oczy łzawiły. W ustach czuli gorzki dym.
We trójkę, bo razem ze Zbyszkiem zwracali cały posiłek na skraju łąki.

        Zastanawiam się, czy moje marzenie, aby osiąść na bieszczadzkiej wsi, nie ma przypadkiem początku w Gruszowie. Gdy przypomnę sobie ogromne przestrzenie pofalowanych pól podkrakowskiej krainy, uczucie wolności i zespolenia z przyrodą, to myślę, że jednak właśnie wtedy ziarenko marzenia zostało zasiane. Drzemało sobie prawie półwiecze i jak warunki okazały się odpowiednie, to wykiełkowało.
–– Dziecko, po co ci ta chałupa na wsi? –– Pyta Mama i patrzy na mnie z przerażeniem.
Od niedawna Mama Halusia jest „ Pańcią”. Nie wiem, czy to wynik choroby, wieku, czy zawsze jej „pańciowanie” było sobie na dnie i tylko czekało, aby mogło, jak moje marzenie, wykiełkować.
Zauważyłam tę cechę, gdy ostatnio rozmawiałam z rodzicami po ich powrocie z Krakowa. Zapytałam Tatkę, czy razem z Mamą byli na wsi. Na to moja kochana Mamusia powiedziała z miną księżniczki.
–– Dziecko, zupełnie nie obchodzi mnie wieś, bo co ja bym na TEJ wsi robiła?––
Jestem zupełnie inna. Ja wiem, co będę na TEJ wsi robiła!



 Karaluchy pod poduchy

        Koła, duże i małe zaczynały kręcić się w zawrotnym tempie. Przybierały formę spirali. Wzbudzały ogromny strach. Wpatrzona w wirujące ślimaki, czuła narastające napięcie. Gdy doznanie dotarło do granicy przerażenia, zaczęła krzyczeć. Za chwilę pojawiło się jeszcze inne doznanie. Zimno! Otworzyła oczy. Mokra od łez, wezbrana zwierzęcym strachem, zdziwiona, powitała rzeczywistość, stojąc na mokrej szmacie.
–– Dzidziusiu, co się dzieje? Dlaczego tak krzyczysz? — Usłyszała pytanie mamy.
Hala i Kazik byli mocno zaniepokojeni częstymi nocnymi krzykami córeczki. Dziewczynka zrywała się z krzykiem i głośno płakała. Mimo otwartych oczu widać było, że przebywa w świecie zwid sennych. Strach potęgował się, kiedy nie potrafili dobudzić śpiącego dziecka. W końcu zastosowali drastyczny środek, zimną wodę. Pomogło.
        –– Co się stało? –– Zapytali pochlipującą jeszcze córeczkę. A ona wstydziła się opowiedzieć o przerażających kołach. Nie chciała być dziwolągiem, jak czasem określali jej inność, wyobraźnię, może tchórzostwo, a przede wszystkim wrażliwość.
        –– Znowu śniły mi się straszne wilki –– powiedziała, dławiąc w sobie resztki łkania. To było bardzo racjonalne wytłumaczenie i wystarczyło. Wilki mogły wywoływać strach. 
        Babcia popatrzyła na małą uważnie i mimo balansowania na granicy jawy i snu, w zielonej głębi jej spojrzenia, pojawiała się iskierka zrozumienia.
        –– Chodź, położę cię do łóżka –– powiedziała, zagarniając dziecko miękkimi ramionami.
        –– Sen mara, Bóg wiara! –– Dokończyła już w dziecięcym pokoju. Wzięła krzesło i siadła obok niebieskiego łóżeczka.
        –– Posiedzę przez chwilę, aby sprawdzić, czy złe sny nie wrócą ­­uspokoiła. Poprawiała pierzynkę, pogładziła włosy.
 Tylko ona bez zbędnych komentarzy zrozumiała i pomogła. Dzidzia uważała, że jej może opowiedzieć o każdej nocnej przygodzie. Nawet tej bardzo wstydliwej i mokrej. Gdy zakradała się w nocy do pokoju Babci Mani, ta przeważnie nie spała. Z małej lampki nocnej, stojącej na półce tapczanu, sączyło się ciepłe światło, padające na strony „ Pana Tadeusza”. Maria znała go na pamięć, ale na przemian z „ Trylogią”. Otwierała co wieczór w przypadkowym miejscu i czytała. Czasem i wnuczka słuchała wierszowanych strof. Oczami wyobraźni widziała barwne pola, łąki, stepy, kurhany i przenosiła się w inny świat, inną epokę. Najbardziej lubiła, gdy babcia czytała wiersze Słowackiego. Były takie mroczne, wzniosłe. Dreszcze chodziły jej po plecach, gdy słyszała;
„ Piramidy, czy została jaka trumna głucha, abym złożył swego ducha...” Jednak dreszcze były przyjemnym doznaniem i zakochała się w książkach, zanim nauczyła się czytać. Jedynie nie lubiła okrutnych bajek, czytanych przed snem przez rodziców np.o morzu czerwonym i przewoźniku, który mieczem odcinał głowy pasażerom łódki.
        –– Popatrz, mała Lucynka grzecznie słucha i w ogóle się nie boi, a ty znowu robisz brewerie. A fe, nie ładnie być takim tchórzem! –– Słyszała najczęściej, gdy zatykała palcami uszy, aby nie słyszeć końca opowieści..
  Czasem Dzidzię nawiedzały przerażające sny. Tym razem też tak było. Siłą woli usiłowała obudzić się. Wreszcie świadomości udało się  wejść w rzeczywisty mrok, czający się obok  łóżek. Otworzyła oczy. Widziała migotliwe światło latarni, rzucające cienie liści lipy, rosnącej po drugiej stronie ulicy. Wydało jej się, że są w chińskim teatrze. Postaci pojawiały się i znikały na jasnych kwadratach ściany. Wyobraźnia pracowała, cisza obezwładniała i przerażała. Nagle do świadomości dziecka doszła informacja, że są same. Ona i Lucynka. Przypomniała sobie informację, przekazaną przez rodziców późnym popołudniem. Wraz z Babcią pojechali do Gliwic. Do operetki. Na pierwszym piętrze powinni być Grzykowie. Ale czy byli?
        –– A może gdzieś poszli i zostały same? Może rodzice nigdy nie wrócą. Może przestali istnieć? –– Myślała, przerażona ciszą i ciemnością.
        Starała się nie patrzeć na ścianę, nie słyszeć szumu wiatru, dochodzącego zza okna. Ale obrazy cieni pociągały bardziej niż strach. To był taki fantastyczny teatr. Hipnotyzował i przerażał. Pojawiały się cienie postaci, zwierząt, duchów, wampirów. Po chwili ciemność pokoju wypełniły stwory, które przeniknęły ze ściany w mrok wieczoru. Strach, który dotychczas tylko sygnalizował swoją obecność, podszedł do pościeli, złapał za gardło. Wyskoczyła z łóżeczka. Pobiegła do przedpokoju.
        –– Mamusiu, gdzie jesteś! Babciu! –– Wołała.
        Nikt nie odpowiedział. Widocznie Grzykowie wyszli. Informacje, że to tylko stan przejściowy i wszyscy wrócą, wyparowały ze świadomości. Był tylko fakt porzucenia, lęk przed samotnością i brzemię odpowiedzialności za Lucynę.
        –– Wróćcie po nas, nie zostawiajcie nas! –– Wyła, krzyczała, szlochała.
Zmęczoną i spłakaną dziewczynkę zastali rodzice w przedpokoju. Stała przytulona do oszklonych drzwi..
        –– Taka duża panna, a taka histeryczka. Popatrz, jak dzielna jest twoja siostra. W ogóle się nie zbudziła! –– Usłyszała reprymendę zdenerwowanej Haliny.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz