Nowe drogi
Tego ranka mgły podniosły się wyjątkowo
wcześnie. Powietrze nabrało przeźroczystości kryształu. Bogda szła do szkoły
sławięcicką drogą. Była otulona swetrem, spod którego wystawało dobre pół metra
granatowego, szkolnego fartucha z elanobawełny. Fartuch był zapinany z przodu
na rządek metalowych guzików. Pod szyją sterczał nylonowy, biały kołnierzyk w
niebieskie grochy. Tylko ich klasa nosiła kołnierzyki w grochy. Zresztą każda z
klas odznaczała się innym fasonem i kolorem kołnierzyków, bo fartuchy szkolne
były prawie jednakowe.
––Proponuję, abyście zamówiły takie
same kołnierzyki w groszki. –– Powiedziała wychowawczyni, Kaśka. Tak ją
nazywały, bo była młoda, sympatyczna i jeszcze „ nie śmierdziała belfrem”, jak
to określiła Danka. A Danka była w tym czasie dla Bogdy p r a w i e wyrocznią. A więc szła sobie do szkoły. Było
wcześnie, bo ledwie minęła siódma. Mogła trochę porozglądać się na boki. Było
pięknie. Słońce ledwie wychodziło zza czerwonych dachów małych domków, które
przysiadły po drugiej stronie kanału, jak grupa przekupek na targu.
Po
prawej ręce miała stary park. Po lewej, na skrzyżowaniu dróg sterczał stary,
gotycki kościół. Był jak czerwony kleks pomiędzy zielenią. Weszła na stary
mostek i spojrzała w dół. Widok był zaskakujący. Wydało jej się, że ogląda
starą rycinę z widokiem puszczy. Nad korytem rzeki zwisały gałęzie krzewów,
wiły się wierzby. Gdzie niegdzie leżało stare, powalone drzewo, mocząc w zimnym
nurcie gołe gałęzie, jakby myło głowę przed kolejnym dniem. Znad rzeki unosiła się delikatna mgiełka
oparu. Kolorowe, dobrze wybarwione, jesienne drzewa, zwartym murem otaczały
gęste dywany mokrej od rosy trawy. Park otoczony był starym, kutym, metalowym
płotem, wspartym na ceglanej podmurówce. Oczarował ją już pierwszego dnia,
kiedy przyjechała do technikum i nieśmiało przekroczyła otwartą bramę, której
wielkie ramię wisiało na jednym zawiasie. Teraz szła obok drzew, podziwiając
park i senne, małe domki, ciągnące się wzdłuż asfaltowej drogi. Wyglądały, jakby
zostały przeniesione z bajki, ze swoimi zamkniętymi gdzie niegdzie, kolorowymi
okiennicami, czerwonymi dachami i jasnymi fasadami.
Kolorowe
liście szeleściły pod nogami. Czuła znajomy, specyficzny zapach jesiennego parku;
trochę kasztanowy, trochę jarzębinowy. Miała w sobie nadzieję i oczekiwanie.
Czekało na nią inne życie, inna szkoła, inni ludzie. Robiła właśnie mały
kroczek ku dorosłości.
Siedzę sobie u Leona i Grażyny w ich tęczowym „ Le Grażu” i próbuję przypomnieć
sobie tamtą dziewczynę, która spogląda na mnie ze starej fotografii, stojącej w
moim domu obok telewizora. Jest mi bardzo bliska. Lubię siebie z tego okresu.
Jeszcze wszystko było przede mną, jeszcze na wszystko czekałam. Wyrażałam
zdecydowane sądy o ludziach i życiu, pomimo iż nie miałam żadnych w tym względzie
doświadczeń. Bujałam w obłokach. Pisałam wiersze i czekałam na wielką miłość.
Miałam być kimś wielkim. Kim? Jeszcze nie wiedziałam. Byłam tak bardzo pewna
siebie! Miałam zaplecze w wielkim uczuciu Babci Mani, która dzięki swojej
mądrości życiowej umiała kierować moją rogatą duszą.
Właśnie
wszedł Leon i powiedział, że spotkał Pana Józefa, którego Andrzej wynajął do
doglądania placu budowy. Józef powiedział, że od tygodni nic na placu się nie
dzieje i może skrzyknąć ludzi i z inną ekipą dokończyć fundamenty.
–– Jak tak dalej pójdzie, to przyjdą mrozy i będzie po zawodach! ––
Dodał.
Zadzwoniłam, więc do Jędrka i
naświetliłam sprawę, bo niech sam decyduje. Ja się nie znam. Chcę, aby chata
stanęła jak najszybciej, bo boję się, że przyjdzie zima i co dalej? A ja tak
marzę, aby już na swoim pić kawę. Kocham Grażkę i Leona. Lubię do nich jeździć
i cudownie mi się u nich pisze, ale…Muszę pogadać z aniołami, bo od chwili
poczytania „ Zakochaj się w życiu” Ewy Foley odkryłam, że pomoc aniołów jest
niezbędna i wydatnie przyspiesza rozwiązanie spraw trudnych. A propos spraw
trudnych; wczoraj połknęłam jednym tchem „ Trzepot skrzydeł”- Katarzyny
Grocholi. Zaczęłam ją czytać i z początku mnie odrzuciło. Temat jest trudny.
Niby nie jestem ofiarą bicia, ale niektóre naciski słowne nie są mi obce. Poza
tym coś jest „ na rzeczy”, jeśli temat tak porusza. Ela zaczęła dyskusję i
nagle zrobił się trudny i ciężki nastrój. Mam wiele pytań, np. jak to jest z
tym zniewoleniem, dlaczego tak łatwo jest dać się wciągnąć w grę;” ja tylko
chcę dobrze”, „ dlaczego tak trudno ci zrozumieć tak prostą regułę”, „ jesteś
całkiem do niczego”, „lepiej się nie odzywaj, jak masz takie głupoty mówić”, „
ja mam zawsze rację”, itp. Myślę, że wielu ludzi to dotyka. Nie jestem w stanie
zrozumieć, dlaczego niektóre osoby muszą mieć monopol na mądrość. Dlaczego
ludzie „muszą zawsze mieć rację”? Dlaczego nie może być wiele opinii i wiele
racji? Przecież powinno się wysłuchać zdania każdego człowieka. Można się z nim
zgodzić lub nie, ale dlaczego od razu trzeba być albo zwolennikiem, albo wrogiem?
A wracając do tamtej dziewczyny sprzed
czterdziestu lat, to przypominam sobie, że początkowo też miała bardzo
radykalne poglądy. Tolerancji dopiero się uczyła. I to Babcia Mania uczyła ją
tego, że warto posłuchać każdego człowieka, a potem zastanowić się i starać ustosunkować
do jego poglądów, aby samemu wyrobić sobie zdanie. I przede wszystkim nie
upierać się i nie przekonywać na siłę każdego do swojej racji.
–– Czy przygotowałaś się z historii, bo
podobno Kaju ostro przepytuje. –– Usłyszała ze swojej prawej strony i podeszła
Ala. Podobno spokrewniona była z Kaśką. Nie były do siebie podobne. Łączył je
jedynie dosyć wysoki wzrost. Ala nie była dziewczyną specjalnie ładną, ale była
bardzo sympatyczna i pomimo iż uczyła się nieźle, nie zadzierała nosa. Była
mysią blondynką o długich nogach. Kasia była brunetką. Nie wiadomo, czy nogi
miała długie, czy krótkie, bo chodziła w spódnicach do połowy łydek. Makijażem
dodawała sobie egzotycznej urody. Jak to mówiła Majka -„ na całego wywoływała
urodę”. I można było powiedzieć, że była naprawdę ładna i zgrabna, a przede
wszystkim niesamowicie sympatyczna. Cała żeńska klasa zakochana była w Kaśce na
zabój. Patrzyły na Kasię przez pryzmat sympatii i nawet gdyby z jej urodą coś
było nie tak, to nikt by tego nie dostrzegł.
––Po co uczyć się historii. –– Wtrąciła
się do rozmowy Danka.
–– Ja mam na Kaja sposób. Zobaczycie,
jak podziała.
–– Spokojnie, dziewczyny. Możecie sobie
gadać. Szkoda przerwy na kucie historii. Posłuchajcie lepiej, jak świetnie Paul
Anka śpiewa „Dianę”. A swoją drogą, to muszę Bolkowi powiedzieć, że mają w tym
radiowęźle same starocie. Teraz puszcza się Beatlesów, Niemena, Czerwone
Gitary, a nie ten szajs, który ciągle leci.–– Niezadowolona Danusia z
obrzydzeniem popatrzyła na głośniki, z których wydobywały się dźwięki. Muzyka
na raz przycichła i usłyszały męski głos.
–– Uwaga, uwaga chór pana Październego
ogłasza nabór. Proszę zgłaszać się w środę po ósmej lekcji do auli, gdzie
odbędzie się przesłuchanie. Ogłaszam też nabór do młodszego zespołu tanecznego.
Profesor z wychowania fizycznego wyłoni wstępnie spośród uczniów klas
pierwszych, osoby nadające się do tego zespołu. Ogłaszam też, że w dniu 1
października odbędą się wybory do samorządu uczniowskiego. Wszyscy
przewodniczący klas proszeni są o wstępne podanie kandydatur…
–– Słyszałyście dziewczyny, to może
być coś dla nas.–– Danka ożywiła się i popatrzyła w stronę starszych chłopców,
którzy stali na skraju podwórka w dużym kole i o czymś zawzięcie dyskutowali.
–– Cholera, ale ten Władek przystojny.
Całkiem przypomina Klenczona. –– Powiedziała i już gnała do Gośki, którą dostrzegła
na końcu alejki. A Bogda z Alą stały pomiędzy starszymi chłopakami z IV
aparaturowej i rówieśniczkami z technologicznej. Muzyka ucichła. Zadzwonił
dzwonek i wszyscy rozpierzchli się do swoich klas.
Wraz
z Alą poszły ukośną ścieżką do pawilonu, w którym mieściły się szatnie i wielka
sala gimnastyczna. Szybko wskoczyły w ciemne spodenki, białe bluzeczki i już
ustawiały się w rzędzie na zbiórkę. Przyszła Wuefica, bo tak nazywały mocno
zbudowaną nauczycielkę wychowania fizycznego.
–– W szeregu zbiórka.–– Zarządziła pani
Golanka.
–– Podeszła do pierwszej dziewczyny i z
uwagą oglądała jej twarz, potem podeszła do następnej i znowu następnej, aż
trafiła na Ulę Bartniak. Przybliżyła swoją twarz do jej twarzy, a gdy nie spodobało
jej się to, co zobaczyła, ujęła dziewczynę za ramię i wyszła z nią do szatni.
Za chwilę słyszały szum wody. Za pięć minut obydwie wróciły na salę. Ula miała
mokrą buzię, a pod oczami czarne zacieki.
–– Mam nadzieję, że ostatni raz przyszłaś
pomalowana na lekcje. –– Powiedziała Wuefica.
–– Kto jeszcze się pomalował, biegiem
do umywalni. Jak ja będę myła, to nie będzie przyjemnie. –– Parę innych
dziewcząt oderwało się od szeregu i pobiegło zmywać czarny tusz, a Wuefica
grzmiała.
–– Panny, psia krew się znalazły. Młode
jesteście i sama młodość was powinna zdobić. Po co tony tuszu na oczach. Za
chłopakami latają, zamiast w książkach siedzieć. Potem, smarkate, bachory w wózkach
wożą, zamiast lalkami się bawić! Macie jeszcze czas na ten miód. Siedź w kącie,
a znajdą cię. –– Powiedziała do Uli, która czerwona, z oczami wbitymi w ziemię
stała na końcu szeregu.
Pod
koniec lekcji Wuefica wybrała parę dziewcząt, które jej zdaniem odpowiednio się
poruszały. Dwie Danki i Bogda również dostąpiły zaszczytu i zostały zapisane do
młodszego zespołu tanecznego. Parę dni później dowiedziały się, że Ala śpiewa w
chórze.
Tak
się zaczęła Bogdy pięcioletnia przygoda taneczna.
Dzwonił Jędrek. Już wiadomo, co jest grane.
Od naszego majstra budowlanego uciekli robotnicy. Nie ma kto kończyć zaczętych
budów. Pana Piotra ścigają wierzyciele, więc nie odbiera żadnego telefonu.
Jesteśmy, więc znowu na lodzie. Andrzej zdecydował, że skorzysta z propozycji
pana Józefa. No i dobrze. W końcu to jest jakieś wyjście. Miniony tydzień był
szaleńczy. Spędziłyśmy go cudownie. Byłyśmy z Elą i Kamilką na imieninach u
pana Michała. Poznałyśmy mnóstwo ciekawych ludzi. Bardzo ciekawy był też pobyt
na zjeździe leśnych ludzi. Poznałam sławnego Juliusza spod Dębu i nawet mam na
plakacie jego autograf. Kama zebrała mnóstwo materiału do swojej pracy
licencjackiej. Jednak oprócz cudownego lenistwa, były też głębokie rozmowy i
ogromna ilość śmiechu. Apogeum stanowił ostatni wieczór, kiedy to
postanowiłyśmy pojechać moim kochanym czerwonym Remusiem w głębokie Bieszczady.
Miałam obawy, że nie zdążymy przed zmrokiem, ale Ela stwierdziła, że to krótka
trasa ta „Mała pętla” i za dwie godziny będziemy w domu.
Jechałyśmy sobie ze śpiewem na ustach, licytując się,
co nas bardziej cieszy; kolorowe lasy, piękne panoramy, cudne łąki, głupie
krówki i ich wielkie, zielone kupy... Czułam skrzydła u ramion i cudowne uczucie
wolności. Nagle droga się skończyła. Tak po prostu. Stał sobie szlaban, a dalej
nie było asfaltu, tylko stały opuszczone maszyny.
Nie było wyjścia. Wycofałam i zaczęłam wracać. Nagle z
lewej strony pojawił się napis informujący, że jest droga do Czarnej na skróty,
ale w bardzo złym stanie. Ela stwierdziła, że przed rokiem jechała ta droga z
Gabrysią i nie było źle.
Słońce było coraz niżej, jak to w październiku bywa.
Zaryzykowałyśmy. Biedny Remuś! Ledwie trzymał się na bieszczadzkich dziurach.
Nawierzchni nie było prawie wcale, tylko dziury. Jeszcze nigdy nie widziałam
drogi, która składałaby się z samych dziur! Jechałyśmy 15 km na godzinę, a i to
wydawało się szaleńczym tempem. W końcu po godzinie drogi przejechałyśmy małą
rzeczkę i stanęłyśmy oko w oko z wielkim stadem krów. W zasadzie oko w oko
stanął Remuś, a my w nim. Wydawało się nam, że stado składa się z byków, bo
pierwszy stał właśnie byk. Zwierzęta zamarły i my też.
–– One
są dziwnie zdezorientowane.— Powiedziała Kamila.
––Ja też
jestem dziwnie zdezorientowana.— Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą.
Gdy Ela usłyszała, że może to są byki, wyciągnęła
aparat fotograficzny, uchyliła okno i zaczęła robić zdjęcia, używając lampy
błyskowej.
–– Przestań
je oślepiać i błyskać im po oczach, bo się rozzłoszczą — zaprotestowałam.
Ela schowała aparat i trwałyśmy. Krowy po jednej
stronie drogi, a my po drugiej. W końcu zwierzęta nie wytrzymały. Ruszyły do
przodu, a ja po woli zaczęłam wycofywać, bo zauważyłam, że stoję na rozwidleniu
dróg. Krowy potrzebowały skręcić w boczną ścieżkę, która im właśnie
zastawiałyśmy. Tak uczyniły, a my pojechałyśmy dalej, ale nie na długo. Zaczęło
się duże wzniesienie i nagle Remuś odmówił posłuszeństwa. W kabinie zaczął
unosić się dziwny zapach. Samochód burczał, trzeszczał i nie jechał. Słońce już
dawno zaszło. Przypomniały nam się wszystkie bieszczadzkie opowieści o wilkach
i niedźwiedziach.
–– No
dziewczyny, Remuś nas nie jest w stanie wciągnąć na tę górę. Obciążenie jest
zbyt duże. Nie chcę was straszyć, ale na wzgórze wchodzicie, a Remuś sam
wjeżdża i módlcie się, aby przestał śmierdzieć — powiedziałam po głębokim
namyśle.
I pomogło. Dojechałyśmy do Bóbrki w głębokiej
ciemności.
––- To
nie był dobry pomysł.— Powiedziałyśmy chórem, po wejściu do pokoju.
–– Ale dałyśmy
czadu! –– Podsumowała Kamila.— I kto by się spodziewał, że jesteście dwa razy
od mnie starsze!
Jednak wracam do innych czasów.
Bogda skończyła trzeci rok szkoły. Lubiła
ją. Była tak inna od podstawówki. Dawała duże poczucie samodzielności. Lucyna
poszła do pierwszej klasy liceum. Maria uczestniczyła w rozmowach wnuczek i
szybko zorientowała się, że dziewczynki znalazły się w bardzo odpowiednich dla
siebie miejscach. Szkoła Bogdy dawała jej możliwość rozwoju wyobraźni, fantazji.
Dzięki nowoczesnemu prowadzeniu przytłumiła bunt, który pojawiał się, gdy
wnuczka była przez otoczenie zbyt krępowana i ograniczana. W tej szkole
rozkwitła. Ujawniły się zdolności artystyczne. Również Lucyna odnalazła się w
nowej szkole, która właśnie, dlatego, że bardzo konserwatywna, dawała wspaniałe
przygotowanie intelektualne i podwaliny pod przyszłe studia. Wzmocniła i ugruntowała
pracowitość dziewczynki. Lucyna przyjęła narzucone rygory szkolne, jak coś
bardzo normalnego i ani myślała przeciw nim się buntować.
Bogusia
„obrastała w piórka”. Zaczęła czuć się młodą kobietą.
Hala
szybko w ten sposób zaczęła traktować pierworodną, co często było powodem wielu
kłopotów.
Maria
oficjalnie nie wtrącała się do wychowania dziewczynek, ale gdy nikt nie widział, próbowała naprawiać,
korygować, pomagać.
–– Pokorne ciele dwie matki ssie –– komentowała,
gdy najstarsza wnuczka opowiadała o zdarzeniu, które przydarzyło jej się w
autobusie i szkole.–– Będziesz miała duże nieprzyjemności. Kto to widział, aby
jajko było mądrzejsze od kury?
–– Babciu nic nie rozumiesz. Ja nie
mogłam inaczej, bo godność kobiet została naruszona.–– Mówiła wzburzona. ––
Opowiem ci po raz drugi. Właśnie jechałyśmy z Danką do szkoły. Wypadł jeden autobus
i jechałyśmy szkolnym. Był niemożliwie zapchany. Miałyśmy miejsca siedzące. Ja
czułam się nie najlepiej, bo miałam pierwszy dzień okresu, a wiesz jak ciężko
go przechodzę. W Kędzierzynie wsiadł kierownik warsztatów szkolnych. Nie znałam
go, bo nasza klasa miała obróbkę szkła, zamiast warsztatów. A ten kierownik to
chłop jak dąb, w wieku około 45 lat. Jest bardzo dobrze zbudowany. Herkules!
Więc dopchał się do nas i mówi.
–– Może byście nauczycielowi miejsca
ustąpiły.––
Mnie
o mało nie zatkało. Popatrzyłam na wielkiego chłopa. Czułam straszny ból
brzucha, więc powiedziałam. –– Przepraszam pana, ale jestem kobietą. Nie czuję
się zbyt dobrze, a chyba panują odwrotne zasady. To mężczyzna miejsca ustępuje.
–– No i jak on na te twoje wymądrzania
zareagował? –– Zaciekawiła się Maria.
–– Jeśli myślisz, że jak gentelman, to
się grubo mylisz. Krzyczał na mnie jak milicjant na zbrodniarza i odesłał do
dyrektora. Całe szczęście, że Dyro ma niezłą klasę. Wysłuchał, co miałam do
powiedzenia. Przyznał rację, że zasady panują odwrotne, ale stwierdził, iż nie
może postąpić inaczej, tylko mi musi zachowanie obniżyć. Szczęście, że tylko na
jeden miesiąc.–– Poskarżyła się Bogda.
–– Oj, nie będzie ci dobrze w życiu z taką
rogatą duszą. Twój wychowawca mówił mi ostatnio to samo, więc to nie tylko moje
zdanie. W dorosłym życiu trzeba nie raz zęby zacisnąć i zrobić coś wbrew sobie,
aby było dobrze.–– Pouczyła wnuczkę.
–– Ja jej też mówiłam, że głupia i nie może
się tak nauczycielom odszczekiwać. Z mojej budy wyleciałaby jak z procy.––
Lucyna wpadła na koniec dyskusji.
––
I właśnie z tego powodu nie zostałam w twoim zapyziałym ogólniaku.–– Odgryzła
się Bogda, święcie przekonana o swojej racji.
Maria
westchnęła. Wiedziała już od wielu lat, że kompromisy są sprawą nader trudną i
często wyglądają na brak cywilnej odwagi, ale w życiu są nieodzowne.
Rok
minął na nauce i tańcach. Bogusia czuła, że wybrała najlepszą szkołę, jeżeli
chodzi o jej rozwój artystyczny, natomiast nie przepadała za wiodącymi
przedmiotami. Matematyka, fizyka i chemia szybko wchodziły do głowy, ale to
wypracowania z języka polskiego zostawiała sobie na koniec tzw. odrabianek, w
nagrodę za trud poprzednich prac domowych. Zamykała rok szkolny z wielką ulgą.
Na wakacje nie wybierała się nigdzie do dnia, gdy cała „ ich paczka” spotkała
się nad śluzą. Powystawiali piegi do ostrego słońca. Obydwie Danki, tak różne
od siebie, ale obydwie bliskie Bogusi, pościągały pończochy, podciągnęły i tak
kuse, spódniczki. Wystawiły do opalania „ białe sery” nóg. Chłopcy leżeli na
szkolnych torbach, gryźli źdźbła trawy, palili „Sporty” i zaczepiali
dziewczyny.
–– A może pojechalibyśmy razem do Potoku.
Mamy tam niezłą metę. Co roku z rodzicami jeździmy do państwa Kocurków. Jest
tam dwa pokoje, a i w ogrodzie pozwalają rozbijać namioty. –– Wypaliła
Joanna.
–– Ale byłoby fajnie pojechać na siedem
dni w góry. –– Rozmarzył się Olek .–– Wzięlibyśmy namioty, a wy, dziewczyny
mogłybyście spać u Kocurków. Razem gotowalibyśmy sobie zupki z proszku, razem
chodzilibyśmy w góry. Tylko, po co, ten nadzór twoich starych?–– Zwrócił się do
Joanny zdegustowany Olek.
–– Z moimi staruszkami, to jeszcze nic
nie wiadomo. Mama nie może jechać, bo nie dostała tyle urlopu, a tata tylko
mnie odwiezie. Mam jedynie problem z Wojtkiem, moim bratem, bo muszę zarazie
matkować. Taka jest cena wyjazdu, ale on ze mną trzyma sztamę. Odpowiednio
przekupiony, pary z gęby nie puści.
–– No to jedziemy. No ferajna, jutro piszemy
liściki do starych, kto z internatu. Reszta dziś ustnie urabia rodzinkę. ––
Rozstali
się, rozgrzani czerwcowym słonkiem i marzeniami o wspólnych wakacjach.
Od dwóch dni byli w Potoku. Przyjechali
tylko we trójkę, bo okazało się, że zapał wszystkich jakoś osłabł, narażony na
domowe protesty i inne wakacyjne plany. Kocurkowie byli sympatyczni, a ich
córka, Ewa prześliczna. Ewa była dorosła i pracowała w tkalni. Miała duże
powodzenie u miejscowych chłopaków i letników. Chodziła na dorosłe randki i do
młodszych dziewcząt mówiła z ogromnym pobłażaniem, świadoma swoich atutów.
Wracając późnym wieczorem, wpadała na partyjkę remibrydża, albo kierek, które
co wieczór królowały w pokoju Bogusi i Joanny. Pewnego dnia Ewa przyprowadziła
dwóch studentów.
–– Poznajcie dziewczyny moich nowych
znajomych. To Janusz i Piotrek. Podobno, co roku przyjeżdżają do Potoku, ale ja
ich dopiero dziś zobaczyłam na przystanku.–– Przedstawiła kolegów.
–– Ja tam już dawno zauważyłem tak
śliczną dziewczynę i od dwóch lat próbowałem cię poznać, ale zadzierałaś nosa.
–– Przymilał się do Ewy Piotrek. Dziewczyna poczerwieniała po cebulki krętych,
czarnych włosów i chcąc zatuszować podenerwowanie, obróciła się na pięcie, po
czym powiedziała.
––
Zaraz będę z powrotem, tylko się mamie pokażę! –– I
zniknęła za drzwiami pokoju. Bogda leżała na swoim łóżku, bo w południe w pobliskim
barze zjadła coś niestrawnego. Od popołudnia czuła mdłości i uścisk w żołądku.
–– A może wszyscy pójdziemy na spacer. —
Ewa już była z powrotem.
–– No, Joanna, ubieraj dres i gnamy nad
rzekę. Wieczór ciepły.
–– Fajnie. Idę z wami.–– Wojtek nie
chciał tracić okazji do zbiorowego wyjścia. Był zaledwie rok młodszy od Joasi i
bardzo pilnował, aby nic go nie omijało.
–– Te chora, a ty co zalegasz w
piernatach? Wdziewaj sweter i spadamy na powietrze! –– Zwrócił się do Bogusi.
–– Chyba sobie odpuszczę. ––
Powiedziała dziewczyna.–– Jakoś spać mi się chce i telepie mnie zimno.––
Gdy
wszyscy wyszli, wzięła lusterko i nawinęła na pięć papilotów końce swoich
długich, jasnych włosów. Owinęła się kocem i usnęła. Zbudził ją śmiech Ewy i
światło, które zapalili, wchodząc do pokoju.
Towarzystwo
wyraźnie podzieliło się na pary. Tylko Wojtek szedł sam. Wszyscy usiedli przy
stoliku i rozłożyli karty.
Przez
otwarte okno wpadały do pokoju spóźnione, czerwcowe chrabąszcze. Jeden
wylądował na papilocie Bogdusi. Mimowolnie otrząsnęła się i wyskoczyła z
piskiem z pościeli.
–– Poczekaj, zaraz ci go ściągnę. On
boi się jeszcze bardziej.–– Powiedział Janusz i już był w pobliżu dziewczyny.
Ostrożnie zdjął brązowego intruza i wypuścił za okno. Zamknął okno i usiadł na skraju
łóżka. Uważnie przypatrywał się dziewczynie.
–– Niby papiloty ciotki-klotki, a u
ciebie całkiem nieźle wyglądają. Nawet jesteś śmieszna, jak stworek z kosmosu.
Nie miej tak przerażonej miny, no uśmiechnij się. O tak.–– Z zadowoleniem
obserwował, jak kąciki ust dziewczyny idą do góry. –– I kto by pomyślał, że
masz taki uśmiech! –– Do końca wieczoru siedział na brzegu łóżka i pilnował,
aby kąciki jej ust nie opadały w dół.
Zaczęli
się spotykać. Janusz z Piotrkiem często wpadali do domu Kocurków i wyciągali
dziewczęta na spacer. Potem Piotrek z Ewą zaczęli znikać sami. Pewnego
popołudnia, leżąc na kocu nad brzegiem rzeki, gdy Joanna i Wojtek oddalili się,
Janusz zaproponował półgłosem.
–– Przyjdź dziś sama o siódmej nad
rzekę. Raz możemy iść sobie sami na spacer. ––
Wędrowali
w górę. Na skraju lasu usiedli na małej kępie trawy. Janusz objął dziewczynę.
Poczuła wzruszenie i radość. Patrzyła na zamglony, wieczorny krajobraz,
rozciągający się u stóp wzgórza. Gdzieś w którejś z chałup ktoś grał na
harmonii. Na pobliskim polu jakiś rolnik kosił nacie buraków. Oczy chłopca
przybliżyły się, pociemniały
i
utonęły w jej źrenicach. Pocałunek był delikatny i miękki. Pachniał landrynkami,
które ssali po drodze. Czuła się zakochana. Z góry zbiegała, jakby leciała na
skrzydłach. W sercu i brzuchu tańczyły motyle.
Spotykali
się codziennie. Tonęli w objęciach i pocałunkach, jakby nie mieli nigdy
przestać się całować. Jednak przestali. Pewnego dnia przyjechały siostry i
zabrały ze sobą Janusza. Musiał odrobić praktykę studencką. Zaczynał studia prawnicze
na Katowickiej Politechnice.
Bardzo cierpiała. Jej wakacje się skończyły.
Chodziła smutna. Tęskniła. Z radością wyjechała do domu. Potok był zbyt pusty.
Był sierpień. W środek nocy wdarł się
zgrzyt gąsienic. Obudził ją hałas, stukot kroków, szum opon. Znała ten dźwięk.
Dwa razy do roku z pobliskiej jednostki wojskowej żołnierze wyjeżdżali na poligon.
Pod oknami ciągnęły niekończące się kolumny pojazdów, maszerowali żołnierze.
Próbowała usnąć, ale hałas trwał i trwał. Rano dowiedziała się, że w pobliskiej
Czechosłowacji nastąpił przewrót. Siły imperialistyczne nie próżnowały.
Próbowały rozbić jedność bloku socjalistycznego. Wojsko udało się z odsieczą.
Odpowiedziało na apel sąsiadów. Tak podawały media.
–– Może wybuchnie wojna i nie pójdziemy
do szkoły.–– Powiedziała wieczorem Danka, która wróciła z wczasów.
Bogda
nic nie odpowiedziała, bo bała się, że może to być prawdą. Naczytała się wiele
wojennych książek i wiedziała, że wojna, to tragedia, jednak wolność od nauki kusiła.
I
wtedy pojawiły się sny, które zaczęły ją od nowa prześladować.
Całe
noce uciekała przed samosterującymi pociskami, które odkrywały każdą kryjówkę.
Sny trwały i trwały. Nawet wtedy, gdy mimo wszystko rok szkolny się rozpoczął
pierwszego września, a ona zaczęła czwarty rok szkoły średniej.
Od
Janusza przychodziły długie listy i krótkie pozdrowienia na widokówkach. Ich
wieczna miłość okazała się tak wieczna, jak wieczna trwała ondulacja. Może u
Janusza była trwalsza. U Bogdusi twarz chłopca zamazywała się w pamięci. I gdy
zamykała oczy, coraz częściej pod powiekami ukazywał się obraz kolegi szkolnego,
Czarka.
Listy
do Janusza, z biegiem czasu oddalającego ich od wakacji, stały się coraz krótsze,
bardziej lakoniczne i chłodniejsze. Aż pewnego zimowego dnia po raz pierwszy
nie odpowiedziała .
W
następnym tygodniu została wywołana z lekcji polskiego. Weszła woźna i
powiedziała.
–– Panna Bogda Kłębek ma gościa. Prosi
on o zwolnienie uczennicy z lekcji.–– Gdy wyszła na korytarz i zobaczyła Janusza, ucieszyła się.
––
Witaj. Co tutaj robisz? –– Zapytała.
I
wtedy zobaczyła, że z drugiego piętra schodzi Czarek. Minął Janusza i ten
moment, kiedy oboje na krótką chwilę znaleźli się obok siebie, wystarczył, aby
zrozumiała, że czas Janusza skończył się wraz z wakacjami. Teraz nadszedł czas
Czarka.
W
maju, gdy uczepiona myślami platonicznego uczucia do Czarka, leżała na
tapczanie i pogrążała się w zapachu bzów i rozpaczy, przyszła ostatnia
widokówka, kartką z wojska. Janusz oblał egzaminy i „ poszedł w kamasze”.
Bogusia na końcu tekstu dopisała kredką do brwi „The End”, bo język angielski
po woli stawał się bardzo modny.
Od dwóch lat nie mogła sobie wybaczyć,
że nieświadomie przekreśliła swoje szanse na spotykanie się z Czarkiem.
–– Jesteś totalną kretynką!–– Łajała
się w myślach na wspomnienie pewnego tanecznego wieczorka, w czasie którego
potraktowała Czarka „ z buta”. Byli wtedy całym zespołem pieśni i tańca na objeździe
po ziemi Białostockiej. Był piękny wieczór na jeziorami. I była zabawa w
augustowskim PDKu , a Czarek, kolega ze starszego zespołu tanecznego,
zainteresował się nią, młodszą koleżanką. Co rusz prosił ją do tańca. Wtedy
była dziewczyną, której ani w głowie był niepozorny chłopiec. Nawet dobrze mu
się nie przyjrzała. Tourne było wesołe. Jeździli po różnych domach kultury.
Śpiewali, tańczyli, a przy okazji zwiedzali. Gdyby wtedy wiedziała o przeobrażeniu,
które nastąpi na wakacjach!... Gdy pierwszego września zobaczyła Czarka,
zaniemówiła. Stał przed nią przystojny, młody mężczyzna, któremu po chłopięcym
wyglądzie pozostał jedynie niesforny kosmyk włosów, spadający na czoło.
Uśmiechnął się do niej po przyjacielsku białymi zębami, które aż raziły,
odbijając się od złotej opalenizny twarzy.
––
Co, zaniemówiłaś, gdy zobaczyłaś jak się opaliłem na murzyna?–– Zapytał
oniemiałą Bogdusię.–– Byłem nad morzem.–– Wyjaśnił. –– No to cześć, bo chcę
jeszcze spotkać się z Agą. Właśnie wróciła i zostawiła walizkę u woźnej.––
Odwrócił się i wszedł do budynku szkolnego, zostawiając zaskoczoną dziewczynę
na środku podwórka.
––Nie chciałam cię denerwować, ale
dowiedziałam się ,że Czarek zaraz po przyjeździe z naszej objazdówki zaczął
spotykać się z Agą. Widać ona była bardziej przewidująca. ––Wyjaśniła Danka. I
wtedy Bogda pierwszy raz zaczęła o Czarku myśleć trochę inaczej, niż o starszym
koledze. Platoniczny czas Czarka trwał aż do matury.
–– Cholerne bramy! Jak wytrzymujecie to
zamknięcie? Czuję się, jakby mnie ktoś zamknął w więzieniu!–– Mówiła do drugiej
Danki, która od paru miesięcy pracowała w Zakładach Azotowych. Poszła tam zaraz
po zakończeniu roku szkolnego, a Bogusia długo zastanawiała się, gdzie zacząć
pracować. Nie poszła na studia na złość mamie. Hala w momencie zdenerwowania,
gdy nie potrafiła przekonać córki, aby nie wydawała pieniędzy na głupoty,
powiedziała.
–– Jesteś dorosła. Ja nie zamierzam
patrzeć, jak trwonisz MOJE pieniądze. Najpierw zarób, a potem możesz wydawać.
Nie zamierzam patrzeć na darmozjada.––
I
wystarczyło, aby zabolało i by podjęła decyzję, że pokaże matce. Zarobi SWOJE
pieniądze i wyda na to, na co będzie chciała.
A
może nie poszła na studia, bo polonistka, jej ukochana Pani Lusia postawiła na
dyplomie czwórkę, a nie piątkę. A przecież miała iść na polonistykę. Pani Lusia
zawsze mówiła, że świetnie pisze i gdyby były szóstki, to zasługiwałaby właśnie
na szóstkę.
A
może prawda była taka, że chciała zacząć pracować, stać się dorosłą, prowadzić
dorosłe, niezależne życie?
Maria
kiwała głową i martwiła się. Szkoda jej było, że Dzidziusia, jej Dzidziusia
marnowała swoje zdolności, na co wyraźnie się zanosiło. Zła była na córkę, za
jej nieopanowanie, ostry język, ale nie mogła nic powiedzieć, bo sama dobrze
wiedziała, że też jest na „ jej garnuszku”. Wieczorami modliła się do Boga, aby
nie dał zmarnować zdolności dziewczyny i strasznie złościła się, gdy Marianna
Kłębek wzdychała i mówiła do wnuczki;
–– Bozeniu, a cemu ty kawalira nie sukas
i za mąz nie idzies. Już stara panna się z ciebie robi. A póde do kościoła i
pare zdrowasiek za ciebie zmówie. Może Pan Bócek się zmiłuje i na drodze
postawi bogatego kawalira.
–– A co też teściowa za banialuki
plecie. Przecież Bogdusia to jeszcze dziecko i nauki powinna brać, a nie dzieci
chować. Na to zawsze czas.–– Ripostowała Maria.
–– A gdziezby cas. Hań w Grusowie, to jak
dziewucha końcy skołe to już we wakacje wesele ruchtujom, bo potem to ino do
klastoru tsa się sykować. Stare panny zadko za mąz wydajom się. Z nauk to tylko
bieda. Chłopu nie tsa psemądzałej baby w chałupie, ino młodej dziewuchy pod
piezynę. Ja ci dziecko mówie, ty zuć te ksiązki. Juz i tak za duzo się
wyuczyłaś. –– odwróciła się na pięcie i wyszła do przedpokoju. Za chwilę Maria
słyszała, że rozmawia z Halą.
Bogdusia
śmiała się do rozpuku, a Maria zamruczała pod nosem.
–– Dziad swoje, a baba swoje. Ot, co! ––
Praca
w laboratorium w Zakładach Azotowych szybko ją rozczarowała. Dziewczyna
wytrzymała jedynie rok, a później postanowiła studiować. Marię ucieszyła decyzja
wnuczki, ale zdziwił kierunek.
––Babciu, na matematyce się nie
napracuję. Studia humanistyczne to dla kujonów. Ja chcę miło i przyjemnie
spędzać czas. Muszę posmakować życia studenckiego.––
–– Byle nie zbyt dokładnie! ––
Odpowiedziała zaniepokojona Maria.
Wakacje
minęły szybko. Zdała egzamin wstępny. Kazimierz pojechał do Wrocławia i wynajął
córce stancję.
Zatrzymuję
się na chwilę, aby podzielić się swoimi refleksjami na temat szczęścia.
Ostatnie dnie znowu mnie wiele nauczyły.
Piszę –– „znowu”, bo moja praca bez przerwy czegoś
uczy. Może nie tyle praca, jak kontakty z różnymi ludźmi, rozmowy z nimi. Praca
jedynie umożliwia mi zetknięcie z różnorodnością, wielobarwnością życia
ludzkiego.
Zacznę od tego, że wczoraj całe popołudnie spędziłam
na wywiadach. Sprawy były bardzo różne. Późnym wieczorem dotarłam do mieszkania
osoby całkowicie ubezwłasnowolnionej. Gdy zadzwoniłam do drzwi, okazało się, że
oko w oko stanęłam z kobietą, która znam z widzenia od wielu, wielu lat. Jest
to osoba mniej więcej w moim wieku, bądź ciut starsza. Spotykałam ją często na
ulicy. Zawsze była uśmiechnięta. W pewnym momencie zaczęłam widywać ją z
wózkiem inwalidzkim, na którym siedział jej mąż. Spotykałyśmy się w autobusie
komunikacji miejskiej. Jeździła na zajęcia rehabilitacyjne. Od paru lat
regularnie widuję ją z chorym mężem. Jeździ na stację kolejową, bądź wraca ze
spaceru. Popycha wózek inwalidzki. Wrosła w krajobraz naszego małego, willowego
osiedla.
Na wywiadzie opowiedziała o ostatnich wielu latach
życia z mężem, który miał dwa tętniaki na mózgu. Przeszedł pęknięcie jednego z
nich i dwie operacje. Jest prawostronnie sparaliżowany. Ma nieczynną połowę
mózgu, miedzy innymi tę część, która odpowiada za mowę.
Dzięki rehabilitacji trochę chodzi, powłócząc prawą
nogą. Funkcjonuje jak maleńkie, mało świadome dziecko. Zapomniał twarzy osób znajomych
i bliskich. Uczy się na nowo, kto należy do rodziny i dalej o tym zapomina.
Żona opowiada mu o życiu, pokazuje świat, jego piękno, uczy go radości życia. Z
biegiem lat stworzyła na nowo małą, bezpieczną wyspę, do której nie docierają
kłopoty i bezwzględność obecnego świata.
–– Jesteśmy bardzo szczęśliwi w tym naszym azylu.––
Powiedziała mi z uśmiechem, pokazując obrazy, które maluje.–– Jedna z koleżanek
zapytała mnie, czy nigdy nie klęłam na swój los i nie pytałam Boga, „dlaczego
ja”? A ja jej na to odpowiedziałam; gdy miałam 23 lata i zmarła moja matka, tak
właśnie zareagowałam, ale wtedy byłam bardzo młoda i głupia. Teraz cieszę się z
tego, że możemy być razem. Mam osobę, którą bardzo kocham i z którą mogę
cieszyć się każdym dniem. Niech mi pani uwierzy, że jestem bardzo szczęśliwa.
To szczęście czasem ma dziury, bo są dnie, że bolą nogi. Wózek z roku na rok
robi się coraz cięższy, a ja muszę chodzić z mężem na te stacyjne,
rehabilitacyjne spacerki. Ratują mu one życie. Teraz na stację rzadko kto zagląda, bo pociągi przyjeżdżają jedynie
kilka razy dziennie. Jest na niej tak pięknie, szczególnie teraz, jesienią.
Szeleszczą liście, gdy chodzimy wokół klombu i oglądamy ptaki. Gdy jesteśmy
zmęczeni, siadamy na ławeczce i opowiadam mu o pociągach, samolotach. Czasem
akurat jakiś przeleci wysoko nad naszymi głowami. Mąż ma lepszy słuch ode mnie,
to go wcześniej usłyszy i cieszy się. Jest naprawdę dobrze. To nic, że mamy
małe emerytury, bo po co nam duże pieniądze. Nasze potrzeby nie są bardzo duże.
Mąż ma tanie leki. Cieszymy się każdym wspólnym dniem, pomimo iż on jest teraz
jak dziecko. Mówi „ da, da”, a ja cieszę się, jakbym Pana Boga za nogi złapała. Moja miłość jest taka sama, jak wtedy, gdy
mówił „ kocham cię”.–– Zakończyła. A ja popatrzyłam na jej uśmiechniętą twarz i
pomyślałam sobie, że od takich ludzi inni powinni uczyć się życia. Przypomniała
mi się moja ostania rozmowa z koleżanką, która wpadała w czarną rozpacz z
powodu wyimaginowanych, przyszłych kłopotów. Pomyślałam sobie, że w zasadzie
szczęście zależy od podejścia człowieka do życia. Jedni nawet w trudnym życiu
potrafią odnaleźć szczęście, a inni nigdy nie osiągną spokoju i szczęścia, bo
gonią nie wiadomo, za czym i nie potrafią dostrzec rzeczy dobrych i pięknych,
które się im przydarzają.Więc nie będę martwić się tym, że chaty niegotowe, że
w urzędach , gdzie załatwiamy zezwolenia, trzeba czekać długimi miesiącami na
każde zaświadczenie, każdą decyzję, a czas oczekiwania zależy jedynie od fochów urzędnika. Nie! To nie powód do
zmartwień.
Pojutrze Jędrek jedzie znowu w Bieszczady i będzie
zabezpieczał przed zimą nasze „ chatki marzeń”. Są już zwiezione i czekają na
działce, aż przyjdzie czas i staną sobie na stoku. Jedna z nich to Kosina, a
druga Boratyń. Tak nazywają się miejscowości, z których pochodzą. Obydwie są z
1936 roku. Każda z nich ma swoją historię. Mam nadzieję, że dowiem się, co to
za historie, bo to dusza chat. Miło mieć chatę z duszą!
Wrocławskie dnie
Kończył się wrzesień. Siedziała w
maleńkim, obcym pokoiku i patrzyła w okno. W całym domu było przerażająco
cicho, jakby była sama w tym obcym mieszkaniu. Wielkość pokoju przyprawiała ją
o klaustrofobię. Pod oknem stała stara leżanka, jej przyszłe łóżko. Wysoki
zagłówek opierał się na jednej ścianie, a drugi koniec leżanki wspierał się o
ścianę przeciwległą. Pomyślała sobie, że gdyby ściany były bardziej krzywe, to
byłaby to niezła rozpórka, aby nie runęły na siebie. Do leżanki przylegał mały,
okrągły stoliczek z jednym krzesłem, wsuniętym pod ruchomy blat. Za stolikiem,
na ścianie równoległej do okna, wciśnięta była niewielka szafa. Jej boczna
ściana dotykała framugi drzwi. Za drzwiami wisiała mała półka, ze stojącą,
nocna lampką i przypalonym abażurem.
Gdy
przyjechała do tego miejsca, który w przyszłości miał stać się jej drugim domem,
drzwi otworzyła stara, tęga kobieta, z siwymi włosami przykrytymi nylonową
siateczką. Na obwisłych, sporych piersiach kwitły kwiaty, krzyczące
pomarańczową barwą ze zniszczonego szlafroka. Spod niego wystawała fioletowa,
perkalowa, nocna koszula. Tęga twarz nosiła ślady dawnej urody, utrzymywanej przez
właścicielkę na siłę, za pomocą różowych placków różu, kładzionych na wydatne
policzki. Krwawa szminka, zbyt daleko obrysowywała wąską linijkę starczych ust.
Czarne łuki brwi, namalowane kredką, wznosiły się nad grubymi, opadającymi
powiekami, czyniąc wyraz twarzy zdziwiony i komiczny.
–– Zanim wejdziesz na górę, to musisz
wiedzieć, że ciepła woda jest tylko wieczorem, o dwudziestej włączam ją tylko
na 30 minut. Musisz zdążyć się wymyć. Nie ma marnotrawstwa. Jest jeszcze jedna
studentka w drugim pokoju i to jest czas dla was obu. Jak jedna się dłużej
myje, to dla drugiej nie ma ciepłej wody. Zimną też zabraniam puszczać bez
potrzeby, bo to pieniądz wyrzucony w błoto. Korki od prądu wykręcam o
dwudziestej drugiej. Do tego czasu możesz się uczyć. Rano możesz wstawać o
szóstej. Nie ma gotowania po pokojach. Pozwalam tylko grzać wodę na herbatę. Tu
masz klucz. Jak zgubisz, to będziesz sama dorabiała. –– Powiedziała bez
uśmiechu i poczłapała w rozdeptanych bamboszach, po wąskich schodach, aby
pokazać pokój. Bogda poczuła się samotna i nieszczęśliwa. Tęskniła za domem i
Jędrkiem, który stawał się z dnia na dzień bliższy.
––
Ale u ciebie zimno! –– Powiedziała Ula i podciągnęła pod brodę kolana, aby
okryć nogi zimowym płaszczem.
Siedziały
obydwie na leżance. Niby rozwiązywały zadania, ale w zasadzie od dwóch godzin
prowadziły zażartą dyskusję na temat swoich dotychczasowych przeżyć szkolnych.
Starały się o sobie jak najwięcej dowiedzieć. Zaprzyjaźniły się od razu. Od chwili, gdy usiadły obok siebie na
algebrze. Ula urzekła Bogdę pszenicznymi włosami, słowiańską urodą i beztroską,
z którą podchodziła do dnia codziennego.
–– Chojnowska znowu oszczędza i pali w
piecu tylko późnym wieczorem. ––Wyjaśniła Bogda powód chłodu, panującego w
całym domu. –– Wczoraj wieczorem znowu nie było ciepłej wody. Gdy rano o to
spytałam, to ofuknęła mnie i powiedziała, że chyba, cytuję” z gównem się nie
biłam”, więc, jak jeden dzień się nie umyję, to dziury w niebie nie będzie. Ochlapałam
się, więc zimną i już czuję, że gardło mnie boli. Znowu zanosi się na chorobę.
Mama będzie marudziła, że odkąd na studia poszłam, to bez przerwy na zwolnieniu
lekarskim jestem i do Koźla przyjeżdżam, ale jak tu chorować w takiej zimnicy.
Chyba nigdy bym nie wydobrzała. –– Zwierzała się koleżance ze swoich problemów.
–– U mnie też nie lepiej. Nie mam gdzie
suszyć pościeli. Jak dałam na piec, to gospodarz zrobił mi awanturę, że
zawilgocę mu całe mieszkanie. Ale nie jest tak źle, jak u ciebie. I pokój dużo
większy. U ciebie to wchodzi tu tylko jeszcze jedna osoba i to wtedy, gdy ty siedzisz
na leżance. Poszukaj czegoś innego.–– Poradziła.
–– Mieszkam tu nadal tylko dlatego, że
wszędzie życzą sobie astronomicznych kwot za mieszkanie. Rodzice i tak bokami
robią. Mam straszne wyrzuty sumienia, że wyciągam z domu tyle forsy. Nawet im
nie mówię, że Chojnowska już drugi raz podniosła czynsz. Oszczędzam, jak mogę.
Przestałam chodzić no obiady i tylko na herbatce i kanapkach żyję.––
Odpowiedziała Bogda i włożyła grzałkę do garnuszka z wodą.
–– Ostatnio widziałam Jędrka. Coś
często jest u ciebie.–– Dopytywała Ula.
–– I tu i w Koźlu spotykamy się,
chociaż jego starzy niechętnie na to patrzą. Ubzdurali sobie, że na weselu
Janki podrywałam dyrektora fabryki płyt. A było odwrotnie, bo ten stary satyr
chciał mnie pomacać, to dałam mu po gębie. Zemścił się i bzdury nagadał Jędrka
rodzicom. Teraz spotykamy się po kryjomu.–– Wyjaśniła koleżance problem, który
już od lata uwierał.
–– No, no, jak Romeo i Julia! ––
Zażartowała Ula.
–– Trochę mnie to złości i już mam
dość tej konspiracji. Chyba zerwę z Jędrkiem. Właśnie wbrew sobie dziś mu o tym
napisałam, że tak czasem jest, że uczucie, uczuciem, ale aby nie miał
problemów, ja się wycofuję. W związku z tym mam chandrę, jak cholera.––
––Przecież mówiłaś, że Jędrek jest
ukochanym syneczkiem swojej mamusi, to pewnie zazdrosna, że mu jakaś obca synka
podbiera. Złapała się pierwszej lepszej okazji, by rywalkę odwalić. Wiem coś o
tym. Nie wiem, czy dobrze robisz z tą rejteradą. Każda mamuśka taka będzie. Ale
widzę, że nasz asystent Rysiek za tobą oczami wodzi.
Już
wszyscy zauważyli, że możesz z nim zrobić co zechcesz ––roześmiała się Urszula.
–– Wczoraj znowu wyciągnęłam go na
zajęcia do ogrodu botanicznego. To był pomysł całej grupy, bo uparli się, że
nie chcą ćwiczeń. Później wszyscy się dobrze bawili, tylko ja musiałam bawić Rysia
rozmową –– opowiadała.
–– A na korytarzu słyszałam, że podrywa
cię na psychologię konia.–– Ula bawiła się nieźle.
–– To nic. Wyraźnie dał mi do
zrozumienia, że widziałby mnie w roli swojej żony. Mieszka gdzieś na
peryferiach tylko z mamusią. Mają domek i nieźle się im powodzi. Stwierdził, że
nie będę żałowała.
Ale
jak sobie pomyślę o Rysiu, o jego wiecznie zakatarzonym nosku, mokrych i
zimnych łapkach, to obrzydzenie mnie chwyta. Ostatnio mnie złapał za rękę, a ja
czułam, jakbym jakąś śliską rybę w dłoni miała. Niedoczekanie jego, abym żoną
została. Na razie z nim delikatnie postępuję, bo boję się, że mnie obleje na
ćwiczeniach.
Po
paru dniach od tej rozmowy do Bogusi wpadła zasapana Ula.
––
Jest mieszkanie. Nawet nie takie drogie. Na Karłowicach. Chcą wynająć dwa pokoje.
Moja koleżanka Ewa będzie brała jeden, a ty możesz drugi. Musisz tylko z nią
pojechać, bo Korscy nie chcą nikogo bez polecenia. Jeden problem, że pokoje nie
mają osobnego wejścia. Trzeba przechodzić przez mieszkanie Korskich. Na piętrze
mają łazienkę, swoją sypialnię i dwa pokoje do wynajęcia. To nie jest zbyt
uciążliwe. Musiałabyś tylko stówę dopłacić do tego, co teraz i możesz mieszkać.
Musisz tylko zrobić na nich dobre wrażenie. To nowobogaccy. Lubią ludzi
przesadnie ugrzecznionych z dobrymi manierami, więc się postaraj.–– Musztrowała
koleżankę.
Bogda zamieszkała na Karłowicach. Mieszkanie
okazało się wygodne, ciepłe. Warunki były dobre, czynsz niezbyt wygórowany.
Korscy
nie byli wścibscy. Zaprzyjaźniła się z Ewą, która z fizyki przeniosła się na
matematykę. Przestała czuć się samotnie. Prowadziły długie rozmowy. Wspólnie
uczyły się. Gdy miały dość swojego towarzystwa uciekały do swoich pokoi. I tak
minęło parę lat.
Próba rozstania z Jędrkiem nie udała się.
Zrozumieli, że nie jest to dobry pomysł. Zatęsknili za wspólnym życiem.
W
lipcu mieli się pobrać. Gdy Jędrek poinformował rodziców o swojej decyzji,
rozpętało się piekło. Zwołano rodzinny sąd.
–– Co ty myślisz sobie gówniarzu, że
przeciwstawiasz się woli rodziców. Po co ci jakaś studentka? Nam do kiosku
potrzebna prawdziwie robotna dziewczyna, a nie jakaś inteligencka panienka, co
skrzynki do góry nie podniesie. Ta panna jakaś mała, niewydarzona. Wyglądacie
ze sobą jak Flip i Flap.–– Powiedziała matka Jędrka.
–– To żadna partia. Samochodu jej
rodzice nie mają. Pieniędzy pewnie też nie za wiele. Tyle, że jest swój dom. ––
Podsumował ojciec. –– Cała rodzina jest przeciwna. I bierz to pod uwagę. My myśleliśmy,
że na zawodowego oficera się wykształcisz. Wujek Kostek w Zegrzu na wysokim
stanowisku wojskowym, to i by cię przyjęli do szkoły wojskowej. Jak się uprzesz
na żeniaczkę, to zasadniczą służbę ci załatwimy i do wojska pójdziesz. Będziesz
zwykłym szeregowcem, a nie oficerem i każdy tobą kąty powymiata. Tyle
zwojujesz.––
–– Serce mi łamiesz. Przez ciebie
ziemię szybciej gryźć będę! –– Głos matki z krzyku przeszedł w szloch.
Jędrek
zmienił zdanie. Nie chciał iść na udry z rodziną. Jednak nie wytrwał długo, bo
pod koniec wakacji postanowił, że jednak pójdzie swoją drogą.
Czuła, jakby świat zamienił się w wielka
tęczową bańkę. Szła lekko, wręcz unosiła się nad ziemią. Płynęła. Wypełniona
była radością i szczęściem. Grały organy w bazylice na Górze Świętej Anny. Na
jej długim welonie, który snuł się po kamiennych płytach posadzki, poprzez
barwne witraże, popołudniowe słońce malowało pastelowe smugi. Gdy przestąpili
próg kościoła, posypały się na ich głowy drobne ziarnka ryżu. Na szczęście. W
tłumie, który czekał z naręczami kwiatów byli też rodzice, rodzeństwo i
przedstawiciele rodziny Jędrka. Wygrała batalię. Otoczył ich zwarty tłum
przyjaciół, znajomych i rodziny. Każdy chciał złożyć życzenia.
Maria
stała z boku i zastanawiała się nad tym, co przyniosą przyszłe lata. Widziała
szczęście w oczach wnuczki i poczuła się nagle bardzo zmęczona. Jakby skończyła
jakiś maratoński bieg. Doszła do mety. Zrobiła swoje. Serce jej wypełniła
bezkresna samotność.
Od
kiedy wnuczka obwieściła jej swoją decyzję, zaczęła uciekać od domowników.
Chowała się do swojego pokoju, jak do twierdzy i do późnych godzin nocnych
siedziała w ciemnościach, pogrążona w smutnych myślach.
Wczoraj znowu umówiłam się z Elą. Już bardzo dawno nie rozmawiałyśmy
inaczej, jak służbowo. Smutne jest to, że dzięki, albo raczej z powodu
intensywnej pracy, oddalamy się od siebie. Nie mamy czasu na dłuższe rozmowy.
Zaczynamy o sobie trochę mniej wiedzieć. Najwyższy czas, aby odkurzyć przyjaźń,
przetrzepać zaległości.
Poprzedniego
dnia widziałam się z inną moją serdeczną koleżanką, Basią. Chciałam pobyć
trochę w towarzystwie bliskich mi ludzi, z którymi „nadajemy na tej samej
częstotliwości”.
Rozmowy z Elą i Basią są bardzo podobne. Koją,
śmieszą, zmuszają do zastanowienia. Nie są to powierzchowne ploteczki.
Tym razem rozmawiałyśmy o wewnętrznej sile człowieka,
o zmianach, jakie następują w każdym z nas, w miarę zdobywanych doświadczeń i
przeżywanych trudności. Oba spotkania kręciły się wokół omówienia specyficznego
problemu.
Z biegiem lat,
zdobywanych doświadczeń, nabywanej wiedzy i samoświadomości, człowiek staje się
coraz bardziej mocny, coraz lepiej radzi sobie z różnymi problemami i to jest
wspaniałe. Ciemną stroną sprawy jest to, że osoby najbliższe, takie,
jak mąż, matka, siostra zaczynają sobie z tym nie radzić. Paradoksalnie
wszystko jest dobrze, gdy jesteśmy słabi i wymagamy wsparcia, a czasem jesteśmy
nawet niesieni na cudzych barkach. To jest naturalne. Zdobyte przyczółki
samodzielności, mocy wewnętrznej, niezależności dodają nam skrzydeł, ale są
ołowiem dla naszych bliskich. I wtedy zaczynamy czuć się winni, że radzimy
sobie dużo lepiej, niż wcześniej, że coś chcemy od życia, że zaczynamy decydować
o sobie...
To moja mała refleksja, która wyniknęła z naszych
cudnych, głębokich i wspierających rozmów. Natomiast chciałam też napisać o
rozmowie telefonicznej z córką. Moją mądrą i cudowną córką. Opowiedziała, że
dziś, w Dniu Świętego Mikołaja razem z prezentami dała swoim synkom” list od
Mikołaja”. W liście, który spowodował u Kacpra wzruszenie i jeszcze raz potwierdził,
że jest to bardzo mądre, czułe oraz wrażliwe dziecko, próbowała przekonać swoje
latorośle, że w życiu człowieka rzeczy materialne nie są najważniejsze. Społeczeństwo
konsumpcyjne nie jest najwspanialszym wynalazkiem ludzkości. Opowiedziała o
tym, że na świecie są dzieci, które żyją w stałym zagrożeniu życia, są głodne i
nieszczęśliwe. Cieszy je najdrobniejszy przejaw dobroci ludzkiej. Marzą o spokoju,
pełnej rodzinie, miłości, pokoju.
Podoba mi się, że Stella znajduje niekonwencjonalne
sposoby, aby uczyć swoje dzieci, jak być mądrym, wrażliwym i dobrym
człowiekiem.
A teraz trochę o naszej „chatce marzeń”. Jędruś
właśnie wrócił z Bóbrki. Opowiedział, że już na naszej działce leżą wszystkie, przewiezione
elementy na nasze chaty. Leży też drewno na uzupełnienie i rozbudowę.
Zabezpieczył chatki na zimę. Owinął folią, jak futrem. Czekają na ekipę, która
dokona ich reinkarnacji. Przypuszczalnie obudzą się wiosną do nowego życia, jak
cała, cudna, bieszczadzka przyroda. Moje kochane, cudowne „chatki marzeń”!
Taniec
mylę kroki w tańcu z życiem
szczególnie słabo wychodzą obroty
w prawo i w lewo uciekam
gubię rytm, gdy depczą po palcach
potykam się co moment
po raz pierwszy kręcę
piruety
nie dostałam instrukcji
czy Bóg widzi, że tańczę z pasją?!
Święta Bożego Narodzenia minęły bardzo szybko.
Były inne niż w latach ubiegłych. Maria z początku nie potrafiła ustalić, co
było przyczyną tej” inności”. Po głębszym zastanowieniu stwierdziła, że jednym
z powodów była obecność męża Bogdusi. Jednak nie to zmieniło jej sposób
odczuwania wigilijnego wieczoru, a sen, który miała w noc poprzedzającą święta.
Śnił jej się biały koń kroczący dostojnie ulicami Lwowa. Na koniu siedzieli jej
rodzice z Albertem. Koń miał złotą uzdę i skrzydła, jak Pegaz. Ukląkł na jedno
kolano, a Anna Rosmanyi wyciągnęła do niej rękę i pomogła wspiąć się na
grzbiet. Koń wzbił się w powietrze. Pod przebierającymi w powietrzu kopytami
przepływały chmury. Między jednym, a drugim obłokiem widziała córkę i zięcia, a
także wnuczki. Bogdusia machała do niej błękitną chusteczką. Stawała się coraz
mniejsza i mniejsza, aż całkiem zniknęła. Nagle koń wylądował w wielkim ogrodzie.
Wokoło rosły białe lilie ze złotymi pręcikami. Z białego gąszczu wyłonił się
Szymon. Podszedł do konia i ujął go za uzdę. Wyciągnął do Marii ramiona.
–– Witaj Kotusiu –– powiedział. Z
ufnością zsunęła się w kochające ramiona, za którymi tyle lat tęskniła. Poczuła
się bardzo szczęśliwa.
–– Chodź, zobaczę, czy nauczyłaś się
tańczyć –– powiedział. Ujął dłoń żony i poprowadził ją pod olbrzymi orzech.
Usłyszała
dźwięk skrzypiec. Melodia była znajoma, ale nie potrafiła poznać, jaki to
utwór. Miała tremę, jak wiele lat temu, przed ich pierwszym tańcem. Jednak
zaufała sobie i Szymonowi. Czuła lekkość ruchów. Stopy prawie nie dotykały
ziemi. Płynęła, objęta ramionami męża.
–– Tańczysz doskonale! –– Usłyszała
szept Szymona i obudziła się. Leżała w ciemnym pokoju, słysząc w głowie dźwięki
skrzypiec. Poczuła wielki żal, że to tylko sen. Po jej miękkim, papierowym policzku
stoczyła się łza. Przez cały tydzień powracały do niej wspomnienia uczuć, jakie
przeżyła w nocy „liliowego tańca”, jak nazwała szczęśliwe chwile.
Sylwester
zaczął się śnieżnym porankiem. Ogromne płatki śniegu wolno wirowały w powietrzu
i grubą warstwą zasypywały ogród. Pod wieczór był biały i piękny, jakby
wyczarowany w krainie baśni. Siedząc przy kuchennym stole, przy gorącej
herbacie, przed oczami miała skrzący się srebrem i złotem, świat. Wieczorem
zerwał się wiatr i zrobiła się prawdziwa zamieć. Białe skrzydła zadymki co
chwilę zahaczały o kuchenne okno. Wszyscy szykowali się do zabawy. Hala z
Kazikiem szli na prywatkę do Danusi i Janka Dzielskich. Beata przygotowała
napoje i ciastka dla koleżanek. W swoim pokoju postanowiła świętować odejście
starego roku. Bogda z mężem, Lucyną i Adamem wybierali się na zabawę do
pobliskiego PZGSu.
Maria
popatrzyła na dorosłą Dzidzię i ogarnęło ją wzruszenie.
–– Kiedy to się stało? –– pomyślała. ––
Kiedy z Dzidzi stała się Bogdą? Jak ten czas leci. Dopiero siadała na moich
kolanach, a już niedługo swoje dziecko będzie na nich sadzała.
––Obserwowała
Bogusię, przygotowującą się do zabawy. Buzię miała świeżą, dziecięcą. Krótko
ścięte włosy jeszcze bardziej ją odmładzały. Pod wzorzystą sukienką uwydatniał
się mały brzuszek, świadczący, że Maria niedługo zostanie prababcią.
–– Już nie jestem jej potrzebna. Już
weszła na własną drogę.–– Pomyślała z żalem.
–– Babciu, jak wyglądam? Czy
przypominam wielką bekę? ––Zapytała wnuczka. Maria podeszła do młodej kobiety i
pogładziła ją po policzku.
–– Jesteś śliczna i świeża. Masz takie
gładkie policzki, sama „ krew z mlekiem”.–– Wąskimi linijkami pomarszczonych
ust ucałowała jędrny policzek wnuczki i bardzo mocno przytuliła ją do swojego,
szarego swetra. Przytrzymała chwilę w objęciach. Poczuła radość i smutek. W
oczach jej znowu pojawiły się łzy. Bogda dostrzegła mokre oczy Marii. Źle
zrozumiała powód smutku.
–– A może zostaniemy z tobą. Wiesz,
nie mam jakoś ochoty na zabawę. Może Lucyna pójdzie sama –– zaproponowała,
siadając na tapczanie.
––Wykluczone! Muszę przypilnować
Besię, bo nie wiadomo, co może strzelić do głowy siódemce nastolatek. ––
Zaprotestowała Babcia Mania.
–– To w takim razie zostaniemy na
zabawie tylko do północy. Po złożeniu życzeń, przyjdziemy do ciebie.––
Stwierdziła Bogda.
Wnuczki
ubrały płaszcze i wyszły z domu. Popatrzyła, jak zwykle za nimi. Właśnie
wychodziły przez furtkę. Bogdusia przykryła głowę błękitnym, szyfonowym szalem.
Odwróciła się w stronę okna i uśmiechając się do Marii, końcem szala pomachała
w powietrzu. Cały wieczór Maria spędziła przy oknie, wpatrując się w biały
krajobraz, oświetlony ciepłym światłem latarni.
Zbliżała
się północ. Postanowiła przygotować kieliszki i wódkę, aby wypić z córką i
zięciem za nowy rok. Wyjęła ze spiżarki butelkę żubrówki. Gdy szła z tacą do
pokoju, strąciła kryształowy kieliszek. Spadł na podłogę i rozbił się na
mnóstwo drobnych kryształków. Wzięła szufelkę i łopatkę. Schyliła się i świat
zawirował… Płynęła w szalonym walcu między chmurami.
––No, zdążyłem przed północą zaprosić
cię do tańca. –– Przed sobą miała gorące oczy męża. Tak szybko biło jej serce!
–– Już zawsze będziemy razem tańczyć.
Nie wypuszczę cię już nigdy ze swoich ramion! –– Powiedział.
W
pokoju stary zegar wskazywał północ. Rozdzwoniły się kościelne dzwony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz