sobota, 5 listopada 2011

"Pejzaż retro" odcinek 15


Świat z tamtych lat

W kamienicy, która była własnością państwa Galusów, obok białego domku, w którym od lat Maria próbowała budować swoje nowe, tak inne życie, mieszkało wielu ciekawych ludzi. Na samej górze, na poddaszu miała mieszkanie pani Imielowa. Była to drobna, niewysoka, przypominająca drugą połówkę profesora Filutka, leciwa dama. Była Niemką. Chodziła w dopasowanym, czarnym prochowcu, ciemnych pończochach i butach na pięciocentymetrowych obcasach, w kształcie słupka. Na upiętych w wysoki kok, cienkich włosach, nosiła chustkę. Lubiła dzieci.
         ––Wiesz dziołcha — opowiadała Dzidzi, podpierając się swoim czarnym, wielkim parasolem.–– To było, jak zima uszła, a nad wodą
 małe stromiki dostały kiciate kulki. Szoł front. I przyszły Ruskie. Ja! Wiesz dziołcha, kto to były Ruskie? –– Zapytała i nie czekając na odpowiedź ciągnęła dalej.–– To były bandyty! Gwałciły i stare omelki oraz młode dziołchy musiały się w chałupach kryć. A jak rabowały! Złodziej, na złodzieju! Nawet do indyków strzelały! — Imielowa podniosła głos. Najwyraźniej to bestialstwo skierowane na ptaki domowe, najbardziej ją irytowało.
       –– Chodź ze mną dziołszka, bo moje nogi bolawe, to pomożesz starce wleźć na sam wierch. –– Staruszka z trudem pokonywała trzy piętra kamienicy. Dzidzia wzięła leciwą damę pod rękę i kobieta chwytając się drewnianej, rzeźbionej balustrady oraz podpierając się na ramieniu dziecka, z trudem weszła na poddasze. Po drodze minęły mieszkanie pani Nusi Zapolskiej, która mieszkała pod Imielową. Pani Nusia była przysadzista. Nosiła warkocze upięte z tyłu głowy w ciasny koszyczek, przy sukienkach miała białe kołnierzyki i pracowała w księgarni. Jej dzieci były prawie dorosłe. Kobieta była zabobonna. Bała się wycia psa sąsiadów , Fifika, który lubił pożalić się na swój okrutny los. Złośliwi sąsiedzi podchodzili do kundelka i mówili
       ––Biedny Fifi! –– A pies zaczynał wycie. Pani Zapolska słysząc tenor Fifka uważała, że w powietrzu wisi jakieś niedookreślone nieszczęście i na zapas rozpaczała. Naprzeciw pani Nusi mieszkali Schubertowie. Byli Niemcami, chociaż do tego nie chcieli się przyznawać.
        ––Słyszałam, że Schubert złożył papiery na wyjazd do Niemiec! —Hela Mrzyk zagadnęła Marię, wychodzącą z siatką po zakupy. Stanęły przed drzwiami, na ganku. Hela oparła się o parapet. Popatrzyła na podwórko, czy ktoś obcy nie idzie. Było pusto, tylko Dzidzia wraz z Lucynką grały w klasy. Wyrysowały na płytach betonu ułamkiem cegły wielkie kratki i rzucając płaskim kamykiem, skakały z kwadratu, na kwadrat. Myśląc, że nikt nie podsłuchuje mówiła dalej.
        –– Już dwa razy im odmówili. Szkoda, że nie starali się wcześniej.
        –– Teraz chyba nie mają szans. –– Maria zniżyła głos do szeptu.––   Nie należy głośno mówić o tym, bo im jeszcze zaszkodzimy. A nuż ktoś usłyszy.
 Dzidzia, udając, że rozmowa ją nie obchodzi, dobrze nastawiała uszu. Wieczorem myślała o tym, dlaczego ludzie nie chcą mieszkać w Polsce. Po co im gdzieś wyjeżdżać, gdy dotychczasowe życie spędzili tutaj. Zupełnie gubiła się w tych dorosłych sprawach.
        –– Jak to jest, że przedtem tu były Niemcy, a teraz jest Polska? Dlaczego te tereny nazywają się Ziemie Odzyskane? Czy tam, skąd przyjechała mama i babcia też są ziemie odzyskane, tylko, że dla Rosjan? –– Zadała pytanie rodzicom, którzy siedzieli przy kuchennym stole i przygotowywali owoce do słoików.
         –– Kochanie, to cena, jaką przyszło Niemcom zapłacić za wywołanie wojny.—Odpowiedział Kazik.
        –– Nie zgodzę się z tobą.— Maria uważała inaczej. Ją też wypędzono. A przecież była Polką.
        —Takie tłumaczenie nie wyjaśnia całej zawiłości polityki, ale myślę, że to nie temat dla małej dziewczynki! — Chciała zakończyć dyskusję.
         –– Babciu, a dlaczego Adam Kos i Ewa Sowa wyzywają Elę i Uszi od Szwabów?— Dzidzia nie chciała dać za wygraną, bo trudno było jej zrozumieć zachowanie kolegów. Nie chcąc wyłamywać się, robiła to samo i widziała, że dzieciom jest bardzo przykro. Nie rozumiała siebie, dlaczego nie potrafiła zrobić inaczej? Przecież lubiła obydwie dziewczynki. Maria zdenerwowała się.
        –– Dzidziusiu, ludzi trzeba szanować. Nie ważne, czy Polak, czy Niemiec. Liczy się to, jakim jest człowiekiem. Masz mi w tej chwili przyrzec, że nigdy więcej tak nie postąpisz!–– Powiedziała, groźnie marszcząc gęste brwi.
        –– Ale, dlaczego Mama z Tatą mówią o niektórych; Szwaby? Na przykład o drugich Schubertach?–– Pytała uparcie innym razem, a Mania nie potrafiła odpowiedzieć, dlaczego i córce udzieliła się niechęć do obcych, a także na inne pytania, którymi Dzidzia zamęczała Marię, widząc, że kobieta nie zbywa dziecka.
         –– Dlaczego państwo nie chce dawać paszportów tym, którzy nie chcą być w Polsce. Czy to jakaś kara? I za co ta kara? Przecież nie może być za to, że np. Schubertowie urodzili się Niemcami? ––
Maria  nie potrafiła tego wyjaśnić .–– Dzidziusiu, teraz o wiele spraw nie można pytać, bo ściany mają uszy! –– Powiedziała i stanowczo zakończyła trudny temat.
Adam Kos z rodziną zajmowali mieszkanie na pierwszym piętrze, vis a’ vis drugich Schubertów. Mama Adama chciała mieć dziecko z loczkami na głowie, dlatego Adaś często siedział na parapecie okiennym, z włosami nawiniętymi na papiloty. Smutno, przez szybę patrzył na dzieci, które bawiły się przed kamienicą, na żużlowej nawierzchni. Sowowie mieszkali na parterze. Ewa nie miała łatwego życia. Była najmłodszym dzieckiem. Mała, chuda, miała patyczkowate nogi i dwa cienkie warkoczyki. Na kościstym biodrze często nosiła siostrzeńca. Jego mama, Olga, pracowała na zmiany. W dzień najczęściej spała. Gdy dzieci bawiły się zbyt głośno, otwierała okno i krzyczała.
        –– Bachory, psia mać! Zamknijcie się do cholery! Ewa do domu, obiad robić!––
Ewa miała w sobie dużo złośliwości właśnie z powodu tego trudnego życia. Sowa nie stronił od kieliszka, a jego żona bardzo ciężko pracowała, uprawiając działkę, pasąc i dojąc kozę. Mając niewielkie dochody, musiała się dobrze natrudzić, aby nakarmić liczną rodzinę. Adam lubił Ewę. Często razem bawili się. Gdy się pokłócili, to krzyczał.
        –– Ewka-mewka spadła z drzewka. Spadła na kamyczki i potłukła se cycki!
   Galusowie byli Ślązakami. Jan Galus był powstańcem śląskim i walczył na Górze Św. Anny. Kulał. Była to pamiątka ran odniesionych w walkach. Jego żona była miłą, starszą panią. Oboje mówili piękną, śląską gwarą. Ich córka była zupełnie inna. Wysoka, postawna, wyprostowana, była niezbyt sympatyczna. Kaleczyła polszczyznę i gwarę śląską. Zdecydowanie nie lubiła dzieci. Była wdową po żołnierzu Wermachtu. Galusowie mieli gospodarstwo i pole okalające kamienicę. Mieli też krowę i przez jakiś czas Maria brała od nich mleko. Wszystkie okoliczne dzieci uwielbiały pomagać przy żniwach i chodzić na tzw. darcie pierza. Najbardziej fascynowały ich opowieści i klimat tego zajęcia.
        –– Noc była czarna, jak smoła. Wył wiatr. Lał deszcz. Rychliczka, żona Alojza, który gorzałki se nie odmawiał, powiła niemowlę. Gdy odwinął pieluchę, w którą lekarz owinął dziecko, okazało się, że niemowlę ma dwie głowy. Takie dziecko nie mogło żyć. To i Pan Bóczek powinien był go zabrać. Tak też zrobił. Posłał po dziecko Śmierć. Zabrała niebożę i idzie z nim do nieba. A już Święty Pejter stoi u drzwi niebieskich i pyta Śmierci, co tam niesie –– opowiadała Kocurkowa.
        –– I co, i co? –– Dopytywała Pulstowa, a Dzidzia z innymi dziećmi, blade ze strachu, pomimo wszystko chciały się dowiedzieć, jak zakończyła się historia dwugłowego dziecka.
        –– Śmierć musiała pokazać, co przyniosła –– kontynuowała opowiadająca. –– A ten odźwierny Pana Boga odmówił przyjęcia dziecka, bo na aniołka się nie nadawało. Widział kto dwugłowego aniołka? –– Zadała dzieciom retoryczne pytanie. I opowiadała dalej.
        –– Wróciła, więc Śmierć na ziemię i porzuciła duszę nad wodą. Dusza dziecięca czysta, to do piekła nie mogła być zabrana. Została,  więc pomiędzy niebem, a piekłem. Wychodzi co noc z mgły, unoszącej się nad naszą Odrą i straszy starych pijaków, którzy do domu na noc nie wracają, tylko gorzałkę do rana piją. –– Zakończyła tajemniczym głosem i wszystkim skóra ścierpła na plecach. Dzidzia siedziała z rozdziawioną buzią. Opowieści sypały się, jak z rękawa. Przy opowiadaniu każdej z historii, mówcy przysięgali na wszystko, że jest prawdziwa. Pojawiły się opowieści o utopcach, strzygach, martwych dzieciach. Wszyscy zaczęli się bać. Była to wielka przyjemność bać się w tak dużej grupie.

     A teraz trochę o tym, co obecnie dzieje się w naszym życiu.
Ukochane Bieszczady przywitały nas słońcem. Jędruś starał się zdobyć brygadę do budowy ogrodzenia, bo zanim staną chaty, to trzeba ogrodzić. Co ogrodzone, to już jest czyjeś i nikt nie będzie rąbać cudzego drewna, bo już przestało być niczyje. Wcześniej było niczyje i przez zimę jakoś dziwnie uszczupliła się ilość naszego drzewostanu.
Zdobycie ekipy pracowników okazało się sprawą prawie nieosiągalną. Początkowo Jędrek najął trzech mężczyzn, ale na nieszczęście na drodze do pracy stał sklep, a w sklepie, jak to w wiejskim sklepie, był alkohol. Bieszczadzki chłop jest minimalistą. Potrzebuje jedynie wolności i alkoholu. Sklep ma alkohol, a przed sklepem jest wolność, czyli siedzenie godzinami z butelką piwa i patrzenie na Berdo, Koziniec lub inny szczyt. W ten sposób ekipa bądź nie docierała na miejsce, albo docierała, ale dotarcie wyczerpywało wszelką energię. Nogi się plątały, słupki nie trzymały linii, Andrzej wytrzymał tylko dwa dni i panom podziękował. Pozostał na placu boju z panem Jasiem.
Po tygodniu miałam na stoku ponad sto słupków i drewnianą bramę. Brama okazała się sednem sprawy. Jak jest brama, to na pewno teren jest czyjś i skończyło się podbieranie drewna. A ja ze wzruszeniem poczułam się prawdziwą właścicielką ziemską!
Pan Jasio ciągle się wykrusza i wraca jak zły szeląg. Stan rzeczy zależny jest od zasobności jego portfela i „ smaków”. Jak są smaki, to siedzi pod sklepem! Gdy brakuje gotówki, to stara się zdobyć zaliczkę i udaje, że pracuje. Jednak dzięki wysiłkowi mojego Jędrusia mamy już ogrodzenie i możemy przestawiać chaty.


tylko tutaj raj jest rozszczepiony
w pryzmacie witraży
wzruszenie wstępuje w duszę 
 w pracowni Leona
pospaceruje po galicyjskiej ulicy
a potem  rozmywa się  jak wieża
w rozpalonych bielą i ugrem
 promieniach południa
tylko tutaj wzruszenie jest ruchem
cieniem  i światłem
poczętym z Grażyny przesłaniem
zrodzonym  w cieniu sceny
tylko tutaj anioły tańczą
na kalenicy chat i w koronach drzew 
słodko  śpiewają poetom
tylko tutaj??
właśnie tutaj odnalazłam piękno
i swoje miejsce na ziemi                                        


        Tak popłynęło mi z duszy zakochanej w Bieszczadach. Wiersz oczywiście przesłałam Grażce i Leonowi. Cieszę się, że się spodobał. Jednak wracam do wspomnień.
       

           Maria po woli przyzwyczajała się do życia w małej mieścinie. Wprawdzie dalej tęskniła za dużym miastem, ale wtedy wystarczała podróż do Gliwic, które, pomimo, iż nie największe, miały jakiś wielkomiejski szyk i atmosferę. Często na wypady brała Dzidzię, która chodziła z nią do palmiarni, cukierni i nie była już taka samotna.
 Czasem wystarczał rynek Koźla. Lubiła rynek. Małe kamieniczki, ściśle do siebie przylegające, wyglądały jak tańczące w kole panny, oplecione ramionami. Na parterze mieściły sklepy, a na piętrze mieszkania. W sercu rynku był skwerek z gąszczem krzewów, których kępy przedzielały wąskie ścieżki. W zagłębieniach stały ławeczki. Tam do słońca wystawiali twarz staruszkowie, albo kobiety z dziećmi na spacerze. Ona czasem też przysiadała w cieniu krzewów i tęskniła za Szymonem. Wspominała lwowskie lata i szczęśliwe chwile. Parę razy przysiadł się do niej jakiś starszy mężczyzna, zagadał, ale uśmiechała się tylko i starała zbyć natarczywego człowieka. Wiedziała, że jeszcze podoba się mężczyznom, ale nie miała w sobie ciekawości, aby poznawać kogoś innego, ani miejsca w sercu na nową miłość. Niedawno, gdy była w sanatorium, odprawiła pana Stefana, który zaproponował jej małżeństwo
        ––Niech pan spojrzy na moje złożone dłonie — powiedziała, pokazując swoje ręce. ––  A teraz, niech pan złoży swoje. Widzi pan, że nie pasujemy do siebie. Ja potrafię odchylić palce, a pan ledwie je z sobą składa. Przez moje ręce wszystko wyleci, a pan zgarnia tylko do siebie –– powiedziała, gdy mężczyzna spełnił jej życzenie. Od chwili śmierci Szymona wiedziała, że w mogile pochowała część siebie i nie chce innego mężczyzny. Myśląc o tym wstała z ławki i poszła do sklepiku cukierniczego pana Marca, gdzie można było kupić waflowe misie.  We wnętrzu kryły białą słodką, gęstą pianę, wyciekającą bokami podczas gryzienia i oblepiającą palce. Na ladzie stały czerwone lizaki. W kartonikach leżało mnóstwo biało-różowych żelkowych myszy i biało-zielonych piankowych zegarków. W innych kartonach stały szklane laseczki z kolorowymi cukierkami, obok paczki czerwonej i żółtej oranżady w proszku.
Pan Marzec sprawdzał ceny produktów, wodząc nosem po opakowaniu. Okulary z bardzo grubymi szkłami nie pomagały w odczytaniu małych cyferek. Na widok kobiety oderwał wzrok od półek i zajął się obsługą.
          —Witam dobrodziejkę. Czym mogę szanownej pani służyć?––
Miał w sobie ślad dawnego subiekta i znowu w Marii odżyły tęsknoty za minionym życiem. Nie chcąc się rozklejać kupiła naprędce parę misiów i szybko wyszła ze sklepu. Poczuła w ustach suchość.
Obok domu towarowe „Związkowiec” stał dystrybutor z wodą sodową i dwoma kolorowymi sokami; żółtym i czerwonym.
        –– Proszę o jedną sodową z podwójnym czerwonym sokiem – złożyła zamówienie i przyglądając się obsłudze pomyślała sobie, że nie na darmo ludzie tę wodę nazywają gruźliczanką.
         –– Należy się pojedynczy. Inni też chcą się napić. –– Powiedziała kobieta obsługująca saturator i już obracała do góry dnem grubą, niską szklankę. Wstawiała ją pod ledwie ciurkająca strużkę wody, aby umyć po poprzednim kliencie. Przekręcała dwa razy i kapała cienką strużkę soku, a potem gazowaną, zimną wodę
        –– Należy się jeden złoty – powiedziała, podając lekko różowy płyn. Było ciepło i płyn ochłodził i uspokoił zmęczone wnętrze.




2 komentarze:

  1. chciałabym mieć więcej czasu by móc cię czytać, i to nie raz ale dwa trzy. Uwielbiam takie nostalgiczne historie. Zawsze męczyłam rodziców, babcię i dziadka aby opowiedzieli mi coś "dawniejszego". Hmm ponoć nie powinniśmy patrzeć w tył tylko do przodu, ale ja uwielbiam wspomnienia, czasem właśnie z nich czerpiemy siłe. Imu simy pamiętać, o niektórych rzeczach musimy pamiętać, nie można zapomnieć, bo to tak jakbyśmy powiedzieli, że tych ludzi nie było.

    OdpowiedzUsuń
  2. Droga Marto! Myślę, że z tym patrzeniem w tył, to nie o to chodzi. Bardziej chyba o to, aby nie tkwić tylko w przeszłości, jak w pętającym nogi bagnie. Samo pamiętanie skąd pochodzimy, jakie losy bliskich ukształtowały ich w ten, a nie inny sposób, jaki to na nas ma wpływ, jest czymś innym. To nas bardzo wzbogaca i wiąże z naszymi korzeniami.

    OdpowiedzUsuń