Agnieszka
Drewniany taras
powoli opanowały poranne promienie słońca. Na deskach podłogi
miejsca, gdzie dotarły ciepłe promyki, wyraźnie nabierały żywego
brunatnego kolorytu, informując, że niedawno położona przez
Piotra farba, ma głęboki czekoladowy odcień. Agnieszka szczelnie
owinięta w swój ulubiony czerwony szal, który używała tylko
tutaj, w swoim wiejskim zaciszu, z niemym zachwytem obserwowała
wstający dzień. Słońce, jak w dziecięcej kolorowance, wybarwiało
kolejno czubki drzew, wyłaniając z cienia położony na stoku las i
szczyt sąsiedniej góry. Porastające ją drzewa tylko o tej porze
dnia stawały się fragmentami wielkiej złoto-zielonej mozaiki.
Lubiła ten czas
budzącego się do życia dnia. Rzadko udawało jej się wstać na
tyle wcześnie, aby z zapartym tchem śledzić podnoszenie się
szarej kurtyny świtu. Tym razem jak budzik zadziałała kłótnia
dwóch ptaków, wdzierająca się przez uchylone okno. Chata
pogrążona była jeszcze w głębokim śnie. Z uchylonego okna
sypialni dochodziło gardłowe pochrapywanie Piotra. Zazwyczaj go nie
zauważała. Przez dziesięciolecia wspólnego życia przyzwyczaiła
się do tej swoistej nocnej melodii, która dawała jej poczucie
bezpieczeństwa i pewność, że wszystko jest na swoim miejscu.
— Ale dał sobie
wczoraj w kość! — pomyślała z podziwem, trzymającym ją już
od chwili, gdy okazało się, że jej wieloletni mąż potrafi nieźle
dawać sobie radę z młotkiem i piłą. Odkąd zdecydowali się
kupić za bezcen zarośnięty chaszczami i drzewami mały skrawek
ziemi, Piotr nieustannie zadziwiał Agnieszkę. To prawda, że
prowodyrem całego przedsięwzięcia była ona, a w zasadzie jej
potrzeba zapuszczenia korzeni w regionie, który oczarował ją i
urzekł swoją dziką urodą. Tak, jeszcze wtedy myślała o jego
dzikości. Dzisiaj już taka myśl do głowy by jej nie przyszła,
gdy obserwowała stada turystów, przemykających z zawrotną
prędkością szosą powyżej ich chaty lub pozostawiających po
sobie sterty śmieci i rozdeptujących połoniny.
Jej początkowy stan
zakochania w łąkach pełnych złotych kaczeńców i słomkowej
barwy pierwiosnków oraz ciemnozielonych, zanurzonych w białych
woalach mgieł bukowych lasów porastających górskie kopuły,
zmieniło się w trwałą, głęboką miłość. Miłość tę
pogłębiała każda nowo odkryta cerkiewka, nowy obraz, który
odkrywała podczas zwiedzania kolejnej galerii, regionalna potrawa,
koncert, uroczy widoczek, a nawet pory roku, które jedynie tutaj tak
wyraźnie zaznaczały swoją obecność odmiennym kolorytem przyrody.
Zachwycała się tak samo żółto-zielonym, przetykanym białymi
bukietami rozkwitłych drzew wiosennym porankiem, ciemno zielonymi
kopułami tonącymi w nagrzanym słonecznym południu pełnego lata,
złoto-czerwonym jesiennym zachodem słońca, pogłębiającym barwę
bukowych liści oraz bielą wzgórz i błękitem dolin pod
rozgwieżdżonym granatem zimowej nocy.
Tu, w chacie czuła się
nie tylko na krótkich wakacjach, kiedy tylko udawało jej się
zdobyć parę dni urlopu, ale od razu wsiąkała w swoisty czas
chaty. Wiedziała, że jest na swoim miejscu. I to zarówno, gdy była
tu zaledwie pięć minut, jak i trzy tygodnie.
Stare belki chaty
działały na nią, jak najlepsza sesja relaksacyjna. A Agnieszka
miała po czym odpoczywać. Ten rok był dla niej wyjątkowo trudny.
— I jeszcze
będzie trudno, dopóki nie podejmę decyzji. — pomyślała,
obserwując gałęzie młodej brzózki, uginające się pod czułą
ręką wiatru, który ni z tego, ni z owego ruszył znad tafli wody.
Sięgnęła po kubek z kawą. Parokrotnie dmuchnęła w gruby brązowy
kożuszek, który pokrywał jego powierzchnię. Okręciła kubek i
postukała w kolorowe kwiaty, namalowane na brzegach. Powoli
powierzchnia napoju zrobiła się czysta, okolona jedynie wianuszkiem
delikatnej złotej pianki. Pociągnęła długi łyk. Tak, taką
lubiła najbardziej;
gorącą, ale już nie
wrzącą, mocną, wstrząśniętą i dmuchaną. Pomieszanie napoju
łyżeczką niszczyło jej zdaniem smak kawy. Codziennie w pracy
Zuzanna właśnie taką „zepsutą „ kawę stawiała na jej
biurku. Agnieszka bardzo lubiła Zuzię i nie miała sumienia zwracać
jej na to uwagi, ale starała się ubiec młodszą koleżankę, od
kiedy zauważyła, że zaraz po zalaniu kawy wrzątkiem, Zuzanna
bierze do rąk łyżeczkę i starannie, dokładnie miesza napój.
Praca! Jej ukochana
praca! Nawet tutaj, gdzie starała się o niej nie myśleć, problem
dobijał się do jej myśli jak komornik do drzwi dłużnika.
— Muszę w
końcu podjąć decyzję! Muszę złożyć wypowiedzenie! Mam na to
czasu jeszcze tylko półtora miesiąca. Czterdzieści dni starego
życia. Później muszę wywrócić wszystko do góry nogami! —
pomyślała z przerażeniem.
Zastanawiała się, jak
będzie mogła żyć bez swoich ukochanych zajęć, bez sporej
gromadki koleżanek i kolegów, dla których, tak jak i kiedyś dla
niej, przypadkowo podjęte zajęcie po woli przekształciło się w
sens życia.
Agnieszka już parę lat
wcześniej próbowała zrezygnować z dotychczasowego życia. Była
po długiej i trudnej chorobie, zmęczona nawałem zajęć oraz
wyjątkowo trudnymi rodzinami, z którymi przyszło jej pracować.
Energicznie zajęła się zgromadzeniem dokumentów i złożeniem
wniosku. Otrzymała nawet decyzję emerytalną. Miała jeszcze tylko
złożyć wypowiedzenie. A wtedy poczuła się, jakby chciała zrobić
krok w przepaść. I cofnęła nogę...
Tomasz
Skrzynia
biegów zazgrzytała, gdy niedbale zredukował bieg. Zaklął pod
nosem. Już dawno mu się to nie zdarzyło. Przecież zawsze dobrze
prowadził. Potrafił skupiać się tylko na jeździe, a ona dawała
mu rzadkie poczucie wolności i niezależności. Od wielu lat jego
stary voltzwagen-Stefan był pocieszycielem i spowiednikiem.
Traktował go jak drogiego przyjaciela. To w nim spędzał dnie i
wiele nocy, nawet wtedy, gdy w pijanym widzie chciał w garażu
skończyć raz na zawsze swoje zarzygane życie. Wtedy jeszcze bardzo
zarzygane. Właśnie w objęciach tego, który go doskonale rozumiał,
nigdy nie skrytykował, nie oceniał.
— A było za co
krytykować. Jestem skurwielem! Uzależnionym skurwielem! —
pomyślał o sobie z obrzydzeniem. — Nawet skończyć ze sobą nie
potrafiłem. A jak tu dalej mam żyć, gdy wszystko rozłazi mi się
w rękach, jak stara szmata? Kurwa! Zawaliłem na całej linii! —
walnął ręką w kierownicę, aż go zabolała. Opamiętał się i
pogładził tablice rozdzielczą.
— Wybacz
Stefan. Nie chcę Ciebie rozwalać. Ale właśnie rozpierdalam swoje
życie. A to kurwa boli jak cholera. A w zasadzie to cały czas
rozpierdalałem. I jeszcze wymądrzałem się, że wiem co robię! Bo
jestem dorosły! Pierdoliłem coś o wolności, że nikt mnie nie
będzie pętał i mówił co mam robić, a co nie. I mam tę wolność,
aż mi uszami wychodzi. Za parę dni będę wolny jak ptak. Tylko
sobie strzelić w łeb! Porzygam się od nadmiaru wolności. Ale
paradoks! Nie od wódy, a wolności! Po prostu jestem pierdolony
debil! — zakończył swój monolog, bo właśnie skręcał w
uliczkę prowadzącą pod dom Irmy. Podjechał pod klatkę schodową.
Zaparkował. Pomyślał, że nie ma ochoty na szydercze spojrzenie
Przemka. Wykręcił numer telefonu komórkowego koleżanki. Jedynie
ona była w stanie mu pomóc.
Po chwili odebrała.
— Już
wychodzę! — usłyszał i odłożył komórkę. Zanurzył się
w niewesołych myślach. Po drugiej stronie chodnika przechodziła
dziewczyna z długim, jasnym warkoczem. Mimowolnie pomyślał o
Marysi. Koleżanka z podwórka, a później jego dziewczyna. Jak to
się stało, że starsza o rok Maryśka, trochę niezdarna, zawsze
trzymająca się na uboczu, w pewnej chwili stała się dla niego tak
ważna, że nawet zaryzykował kpiny kolegów? Były spotkania pod
rozłożysta wierzbą, na skraju boiska. Pierwsze nieśmiałe
pocałunki, a nawet parę razy udało mu się dotknąć jej drobnych
piersi. Oburzała się, odtrącała jego niecierpliwe, zwiedzające
jej ciało dłonie. Jeszcze wtedy nie przeczuwał, że będzie dla
niego kimś więcej, niż poligonem doświadczalnym. Pewnego dnia
posunął swoją rękę stanowczo za daleko i dostał to, co mu się
należało. Lewy policzek miał czerwony do wieczora. Obraził się.
Ona uciekła. Potem nie widzieli się parę lat. Czasem, gdy
przyjeżdżał do matki, widywał ją z daleka. Najczęściej samą.
Biegła gdzieś ze swoją wielką, kolorową, wypakowaną książkami
konduktorką. Podobała mu się jako kobieta. Miała w sobie coś
staromodnego, unikalnego. Była inna niż większość jego koleżanek
ze studiów. Tomasz nigdy nie wiedział dlaczego myśli, że jest
inna. Przecież podobnie jak pozostałe dziewczyny chodziła w
modnych spodniach, martensach... Nie odstawała strojem od kolorowych
dziewczyn, z którymi spotykał się, z którymi spał. O żadnej z
nich nie pomyślał, jak o kimś ważnym, z kim chciałby spędzić
więcej czasu. Zresztą były to lata, gdy ciągle imprezował. Z
nauką nie miał kłopotów. Sama wchodziła mu do głowy.
Wystarczyło, ze przychodził na wykłady, nie opuszczał ćwiczeń.
I to bez względu na fakt, czy był na kacu, czy też trzeźwiuteńki,
jak niemowlę. A to zdarzało się rzadko. Jedynie marychy i innego
świństwa z tej branży nie tykał się. Parę razy próbował
zapalić skręta, ale jakoś mu nie podeszło. Słodki zapach go
zemdlił. Raz też na którejś „domówie” łyknął czegoś
innego i poczuł w sobie tak straszny lęk, że obiecał sobie, iż
nigdy więcej do ust ich nie weźmie. Browar i czysta dawały mu
odpowiedniego kopa. Przez całe studia bawił się wyśmienicie.
Wtedy, gdy inni przed egzaminami przysiadali fałdów, on pośpiesznie
przerzucał podręczniki i jedynie powtarzał to, co usłyszał na
zajęciach. Miał też szczęście do pytań. Koledzy zazdrościli
mu, uważając za cwaniaka i wielkiego szczęściarza. Nie zauważył
kiedy nadszedł czas pisania pracy, jej obrony. Z dyplomem w dłoni
przyjechał do matki. Wydawało mu się, że pana Boga za nogi
złapał. I wtedy musiał trochę spasować. Już nie było tak
lekko. Szukał pracy. W tym czasie znowu w jego życie pośpiesznym
krokiem wkroczyła Maryśka. W długiej , kolorowej spódnicy, bluzce
zawiązanej na węzeł i wielkich srebrnych kołach na małych,
zgrabnych uszkach. Jasny warkocz wił się jak wąż kusiciel wokół
jej szyi. Weszła do „ Kawusi „ w której w oczekiwaniu na „coś
sensownego” pracował dorywczo w czasie wakacji. Zmieszała się,
gdy podszedł z papierowym bloczkiem do zbierania zamówień.
Spuściła oczy i pośpiesznie zamówiła przedłużoną kawę.
Rozłożyła książkę i udawała, że czyta, ale Tomasz wyraźnie
widział, że ukradkiem spogląda w stronę baru. A później
przyszedł jakiś brunet, wyraźnie w niej zadurzony. Rozmawiali ze
sobą, śmiali się, czuli się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie
i zażyle. I to go wkurzyło. Nie wiadomo dlaczego. Od pierwszego
wejrzenia znienawidził bruneta. Nie mógł się doczekać, aż
zniknie z jego pola widzenia. Zniknął, ale w tej samej chwili
zniknęła też Marysia. Wyszli razem. A Tomasz nie mógł zapomnieć
jasnego warkocza, kręcącego się u nasady szyi. Później nie miał
okazji spotkać Marysi, ale parę razy spotkał w „ Kawusi”
bruneta . Był sam.
Po raz kolejny Marysia
wkroczyła w jego życie w białym kitlu, ze stetoskopem na szyi.
Miał wypadek. Jechał swoją nową Hondą i jakiś palant zajechał
mu drogę. Koziołkował, stracił przytomność. Gdy po wielu dniach
ocknął się, zza bandaża jak przez mgłę zobaczył anioła z
jasnym warkoczem.
— Pani doktor,
czy temu z siwą brodą w jedynce podać teraz insulinę? —
usłyszał, jak ktoś zadaje pytanie jego aniołowi.
— Pani
Justyno, to później, teraz proszę o podłączenie kroplówki temu
motocykliście. Myślę, że nadal musimy podawać mu środki
przeciwbólowe, ale już bez usypiających. Może niedługo się
ocknie. Dobrze byłoby, jakby już zaczął się wybudzać. — cicho
zarządził anioł.
— Tak mnie
wkurzają tacy dawcy, przez których szpitalne łóżka są zapchane,
a my mamy pełne ręce roboty. Sami młodzi kretyni jeżdżą na
motorach. Ale ten podobno nie był winny wypadkowi. To dostawczy w
niego walnął. Szkoda chłopaka. Młody, to jakoś wyżyje. Ale czy
wypadek nie pozostawi śladu? Szkoda byłoby gdyby do końca życia
pozostał kaleką. — usłyszał.
Był młody. Szybko
dochodził do zdrowia. Marysia odwiedzała go regularnie. Na każdym
obchodzie dokładnie sprawdzała postępy w leczeniu. Zawsze poważna,
kompetentna, trzymająca granicę lekarka. Traktowała Tomasza, jak
innych pacjentów. O tym, że był dla niej kimś więcej, niż
zwykłym znajomym mówiły jedynie jej zielone, jak stawy w środku
lasu, oczy. Ostatniego dnia pobytu w szpitalu Maria nie przyszła na
obchód. Zastąpił ją młody stażysta, który towarzyszył
ordynatorowi.
— To co,
panie Tomaszu! — siwy ordynator popatrzył na niego znad
okularów, przez które oglądał jego kartę — Mogę chyba pana
jutro rano wypuścić do domu. Oczywiście musi pan jeszcze przez
jakiś czas chodzić na zajęcia rehabilitacyjne. Masaże, ćwiczenia,
zabiegi. Później może jakieś sanatorium i będzie pan jak nowy.
Może nie całkiem jak nowy, ale w porównaniu z tym, w jakim stanie
się pan tu znalazł, to obecny stan można nazwać bardziej niż
zadawalającym. Doktor Kosińska, pana lekarz prowadzący uznała, że
czas do domu. Jest z pana zadowolona i ja również. Przyznaję się,
że gdy leżał pan na stole operacyjnym uważałem, że lewa stopa
powinna zostać obcięta. Myślałem, że nie da się jej doprowadzić
do obecnego stanu. To doktor Kosińska walczyła jak lwica, aby ją
zachować i dzielnie towarzyszyła mi podczas operacji. Przepraszam.
Pomyliłem się. I to nie mnie powinien pan podziękować. —
dokończył ordynator ściskając dłoń Tomasza.
Kolejne miesiące spędził
Tomasz pracowicie. Zaprzyjaźnił się z obsługą pobliskiego
gabinetu rehabilitacyjnego. Jego codzienny strój przeważnie
stanowiły dresy. Pod koniec rekonwalescencji przypadkowo trafił na
ogłoszenie, które informowało o konkursie na aplikację
kuratorską. Termin był odległy. Doszedł do wniosku, że powinien
spróbować. Przypomniał sobie o pani Irmie, niedawno poznanej
znajomej jego matki. Nie mógł przypomnieć sobie gdzie ją poznał,
ale dobrze pamiętał, co o niej usłyszał. Była kuratorem. O
swojej pracy mówiła z zacięciem. Widać, że zajęcie, które
wykonywała, rajcowało ją. A przecież, jak twierdziła, pracowała
już tyle lat. Tomasz zadzwonił do matki.
— No, co
tam u ciebie słychać? — zadał matce sakramentalne pytanie.
— Stare
baby nie chcą zdychać! — odpowiedziała, jak zwykle — Co to
komu zdechło, że dzwonisz? Myślałam, że całkiem wyrzekłeś się
rodziny. Ostatnio, gdy pytałam, jak tam twoja noga, to o mało mnie
nie zlinczowałeś. Wybacz, że ponownie ośmielam się poruszać
drażliwy temat. Jak rehabilitacja? —
— No, wiesz,
wkurzało mnie to twoje; a może na czas rehabilitacji
przeprowadziłbyś się do nas. — poinformował matkę skruszonym
tonem. Dokładnie wiedział, że nie czas na fochy, jeśli chce od
niej wyciągnąć jakieś informacje.
— No dobrze,
odpuszczam ci grzechy, ale jak tam noga.? — nie dawała za wygraną.
— Ostatnio
spotkałam na mieście Marysię Kosińską. Tę blondynkę z
sąsiedniego bloku. Pamiętasz, dawno temu kumplowaliście się. Taka
sympatyczna i grzeczna. Ładnie się ukłoniła. Pamiętała, że
jestem twoją matką. Pytała o ciebie. I strasznie mi było wstyd,
że niewiele wiem, jakbym była jakąś megierą, zołzą, wyrodną
matką od której uciekasz. — w głosie mamy Tomasz słyszał
lekkie rozżalenie i zrobiło mu się wstyd, że jest takim egoistą.
Zapatrzony w czubek
swojego nosa, nie zauważał, że ranił matkę.
— Musiałam
się tłumaczyć, dlaczego nie było mnie przy twoim łóżku. Gdy
powiedziałam, że nikt mnie nie zawiadomił, a byłam w tym czasie
za granicą, gdzie dorabiałam do emerytury jako opiekunka starszej
kobiety, to zrozumiała. — Tomasz usłyszał w głosie swojej
rodzicielki ogromną ulgę.
— I jeszcze
powiedziała, że mam się o ciebie nie obawiać, bo masz silny
organizm oraz że to skandal gdy starszym ludziom nie starcza
pieniędzy z emerytury i muszą dorabiać przy tak ciężkiej pracy.
Dobra ta Kosińska i taka ładna, naturalna. Trudno teraz o takie
dziewczyny. Zapytałam więc jej, czy jest mężatką. A ona na to z
rumieńcem na policzkach, że nikt sensowny jej nie chce. Ale chyba
coś kręciła, bo przestępowała z nogi na nogę i szybko skończyła
rozmowę. Kazała tylko cię pozdrowić. —
— Mama to jest
strasznie wścibska. Jakby nie twój nos, który cięgle wtykasz w
nie swoje sprawy, to może powiedziałby coś więcej. —
powiedział zgryźliwie.
— A co więcej
mogłaby powiedzieć? Jak nie ma męża i dzieci, to nic ciekawego w
jej życiu się nie dzieje. Ta jej praca to trudna i może bardzo
ważna, ale mnie tam nie interesują szpitalne wydarzenia. A ja o
tobie też nic więcej nie mogłam jej powiedzieć, bo nawet dobrej
pracy nie masz. Twoje obecne zajęcie w domu kultury, to dobre dla
harcerzyka z mlekiem pod nosem, a nie dla takiego chłopa, któremu
już prawie czwarty krzyżyk na grzbiet wsadzają. — odgryzła się
w tym samym tonie.
— No i tu się
mylisz. Może w najbliższym czasie dom kultury pójdzie w niepamięć.
Mam do ciebie prośbę. Masz może jakieś namiary na swoją znajomą.
Jak jej tam było? No na panią Irmę, tę roześmianą. Ona jest
kuratorem. Muszę z nią pogadać. —
— Poczekaj
Tomaszku, zaraz ci podam jej numer telefonu. Zdzwaniamy się co jakiś
czas. Spotykamy się przy kawie. Czasem coś mi podpowie, poradzi. To
ona dała mi ten adres w Hanowerze. No, tej starej omy, u której
ostatnio byłam. —
Tomasz przegonił
wspomnienia. Posmutniał. Ale Irma nie dała mu czasu na ponowne
zagłębienie się w smutnych myślach.
— Coś taki
niemrawy? Siedzisz, jakby ktoś ci do gaci narżnął. —
oszacowała jego nastrój, wsiadając do samochodu. Ale już za
moment pochyliła głowę nad mapą, która wystawała z prawej
kieszeni drzwi. Jak mówiłeś, co to za miejscowość? Malinki?
Gdzie to jest? Acha , widzę, że zaznaczyłeś pomarańczowym
kółkiem. No, to rzeczywiście jest tam las , o nawet dużo lasu, a
w środku jakieś jeziorko. Jedziemy!
Dojazd do Malinek był
dobry. Miejscowość leżała niedaleko skrzyżowania dwóch
powiatowych dróg. Nieczynna kawiarnia przedstawiała się
nienajgorzej. Obok jeziorka była długa piaszczysta plaża. Rozległy
teren kąpieliska ogrodzony był metalową siatką i obejmował
również kawałek lasu oraz dużą łąkę , na której można było
zrobić ładne pole namiotowe. Widać było, że nie tak dawno
korzystali z kąpieliska mieszkańcy Malinek. Część urządzeń
była stara, plaża brudna, a kawiarnia oraz turystyczne toalety
wymagały remontu. Jednak praktyczna Irma od razu dojrzała potencjał
tkwiący w obiekcie.
— Pałac
Łazienkowski to nie jest, ale jak zakaszesz rękawy, a ktoś ci w
tym jeszcze pomoże oraz zdobędziesz trochę grosza, to myślę, że
na początek może to być jakiś pomysł na życie. — dodała
Tomaszowi odwagi.
Był jej wdzięczny.
Bardzo cenił tę swoją starszą o dekadę koleżankę, która od
początku matkowała mu i nie pozwoliła na całkowite stoczenie.
Bardzo żałował, że z własnej głupoty jeszcze bardziej
pogmatwał sobie życie. Miał nadzieję, że Malinki pomogą mu w
zaszyciu się przed całym światem, wylizanie dotkliwych ran i
nabranie oddechu przed kolejną turą walki o siebie.
W drodze powrotnej Irma
głośno zastanawiała się nad nazwą dla kawiarni i kąpieliska.
— Wiesz co, a
może by ją nazwać Hula – Gula? Lubię radiową „ Powtórkę z
rozrywki”. Kiedyś nadawali właśnie jakieś odcinki o wyspach
Hula-Gula. Bardzo podobała mi się ta nazwa. Tyle mówi. Do twojej
kawiarenki pasuje jak znalazł. Jakbyś tam zrobił drewnianą wielką
podłogę do tańców, to miałbyś pierwszą część nazwy. Pomyśl
sobie takie mini dyskoteki pod drzewami... — rozmarzyła się
kobieta.
— Masz rację.
Daleko od wioski, więc nikomu nie będzie przeszkadzało. Na plaży
można postawić parę takich naturalnych parasoli pokrytych trawą,
wyznaczyć niewielki teren do pływania i oddzielić bojami, na
tarasie kawiarenki zainstalować kilka stolików. Te , które
widziałaś w środku, na stercie. Oglądałem. Są całe, tylko
potrzeba odnowić. — włączył się Tomasz. —
— To ja mam już
pomysł na wnętrze. Zrobię tu na ścianie wielkie malowidło z
morzem ,zachodzącym słońcem, wyspą z palmami i tańczącymi w
spódniczkach z rafii dwoma murzynkami , a nad tym na wstędze napis
„ Hula-Gula”. Jak ci się ta nazwa podoba? – Irma nie była
pewna, czy Tomasz zaakceptował jej wizję ośrodka.
— Wiedziałem,
co robię, gdy ciebie o pomoc prosiłem. Jesteś kreatywna. I masz
doskonałe pomysły. Nikt by tego lepiej nie wymyślił. Powinno się
udać. Teraz mogę rozmawiać z moją rodzicielką. Wiem, że z mężem
mają jakieś lokaty. Jak się dorobię, to im oddam. Tadzio mnie
nie bardzo lubi, ale matka i tak go przerobi, gdy przekona się, że
to dla mnie szansa. Ostatnio wierci mi dziurę w brzuchu, abym
zmienił swoje życie. Chciałaby, abym ustatkował się. Marzy o
gromadce wnuków, synowej, którą będzie mogła dyrygować, bo
synem jej się nie udaje. Myślę, że na drobne przeróbki, farby,
zakup towaru na początek, będę miał kasę. Postaram się jak
najwięcej zrobić we własnym zakresie. Fachowcy kosztują. Wiesz,
że co nieco potrafię. Ale później muszę mieć kasę na kogoś do
sprzedawania biletów wstępu, na zmieniających się ratowników.
Nie wiem ile opłat zeżre mi uruchomienie kawiarenki. Jest jeszcze
jeden problem... Tu musi być jakiś browar. Bez tego nie da rady, a
ja się tego boję jak ognia. Przyznam ci się, że wszystko mnie
przeraża. Nie wiem, czy sam podołam, a najbardziej boję się
właśnie samego siebie. — dokończył ze smutkiem.
— Nie
wymieniłeś nawet połowy rzeczy, które trzeba będzie zrobić. Ale
nie masz wyjścia. W wypadku gdy teraz dasz wypowiedzenie, to sprawa
u rzecznika zostanie wycofana. Odejdziesz bez „ wilczego biletu”.
Jeśli w końcu się zdecydujesz i powiesz naszemu zespołowi, co
chcesz zrobić, znajdzie się wielu chętnych aby ci pomóc. Jakby
każdy coś u ciebie zrobił, coś dał, to miałbyś z czym zacząć.
Sam nie dasz rady, ale można zwołać naszych do Malinek na parę
weekendów . — Irma jak zwykle była rzeczowa.
— Może nie
wszystkich, ale większość. Masz rację. Powinienem jutro dać w
sądzie natychmiastowe wypowiedzenie i złożyć pismo w gminie.
Wstępnie jestem z wójtem umówiony. Jutro tylko potwierdzę, że
wchodzę w to kąpielisko. Zatem przestaję być kuratorem, a staję
się prywatną inicjatywą. Otwieram Hula- Gulę.
Krystyna
Krysia spojrzała
na zegarek, który zawsze nosiła na przegubie lewej ręki. Był
stary, wytarty, ale lubiła go. Dostała go w prezencie od swojego
zmarłego przed paru laty brata. Od śmierci Roberta nie rozstawała
się z nim. Był talizmanem i przypominał jej młodszego braciszka.
Jedynego i ukochanego. Zmęczona kobieta przysiadła na pobliskiej
ławce. Sprawdziła w notatniku, że zostały jej tylko dwa adresy.
Jakieś nowe objęcie dozoru i jej stary dozór u zezowatego Roma,
złodzieja i recydywisty. Biegała po mieście cały dzień i była
bardzo zmęczona oraz głodna. Nie pomyślała o kupnie kanapki lub o
wstąpieniu do baru. Złajała siebie za głupotę. Potem szybko
postanowiła, że zacznie od objęcia nowego dozoru. Wiedziała, że
wizyta tym razem będzie krótka, bo niedawno rozmawiała z
delikwentem w swoim gabinecie po prawomocności jego wyroku. Młody
chłopak po raz pierwszy miał sprawę sądową. Był przerażony
rozprawą i orzeczeniem. Widać było, że sprawę miał z powodu
swojej głupoty. Zbytnio zaufał nowemu koledze. Później spił się
z nim w barze i film mu się urwał. Obudził się „ na dołku”.
Od policji dowiedział się o włamaniu do jubilera.
Krystyna, jak
przypuszczała, tym razem szybko załatwiła sprawę i wyszła na
ulicę.
Dobrze ją znała.
Mieszkali tu przeważnie Romowie. Od wczesnej wiosny, w bardziej
słoneczne dnie, gdy już poznikały wielkie pryzmy brudnego śniegu,
wynosili z domów swoje krzesła i siadali ze szklankami pełnymi
różnych napojów, zawzięcie paląc papierosy.
O czymś rozprawiali.
Kobiety, poubierane w falbaniaste spódnice i mieniące się bluzki,
obwieszone były złotymi kolczykami, które ponad miarę obciążały
uczy. Siedziały w małych grupkach i głośno obgadywały sąsiadki,
mężów oraz soczyście przeklinały. Mężczyźni zazwyczaj stali
na rogu ulicy. Palili, pluli na chodnik. Czasem podpici krzyczeli coś
do swoich kobiet w niezrozumiałym dla obcych języku. Krystyna była
przekonana, że wykrzykują rozkazy. Bo to oni rządzili w
zastawionych porcelanowymi figurkami mieszkaniach. Większość Romek
szczyciła się potężną kolekcją tych bibelotów. Nawet
najbiedniejsze miały ich po kilka sztuk.
Przez całe lata pracy
zawodowej obserwowała zachodzące zmiany, integrację Romów z
innymi mieszkańcami ulicy Nadrzecznej, zwanej przez mieszkańców
slamsami. Władze miasta, pomimo iż na przestrzeni całych
dziesięcioleci co rusz zmieniały się ekipy rządzące tą
kilkudziesięciotysięczną aglomeracją, miały jednakowy pomysł na
grupowanie Romów i biedotę w oddzielnych dzielnicach, na ciągle
tych samych ulicach. Wieczorami nikt przy zdrowych zmysłach, oprócz
stałych mieszkańców, kuratorów i policjantów, nie miał odwagi
zanurzać się w cień ulicy Nadrzecznej. Nawet Krystyna, od wielu
lat znana wszystkim największym bandziorom, chodziła na Nadrzeczną
tylko do chwili zapadnięcia zmierzchu. Gdy zasiedziała się u
któregoś z podopiecznych, wychodząc z klatki kierowała się od
razu w stronę rynku. Nie raz sami podopieczni przypominali jej, aby
nie zbaczała z drogi.
— Pani idzie od
razu na główną. Teraz tutaj niebezpiecznie. Teraz młode rządzą.
Mleko pod nosem, a skaczą jak wszy na grzebieniu. One wszystkie jak
jeden mąż bez honoru. To od tego ćpania. Trzepie im mózgi.
Starych nie szanują, szemranym się stawiają, więc i panią
kurator nie uszanują. Co to za czasy nastały! — usłyszała od
niejednego podopiecznego.
Tym razem miała jeszcze
trochę czasu. Dzień był coraz dłuższy. Przeszła całą ulicę.
Na jej końcu weszła do kolejnej kamienicy. Kamienica była stara.
Parę lat temu odnowiona. Z zewnątrz przedstawiała się całkiem
dobrze.
— Jak dobrze
podrasowana starzejąca się prostytutka. — pomyślała z uśmiechem
na ustach. Wnętrze domu już nie było takie ładne. Klatka schodowa
wprawdzie była szeroka, przestronna, ale ściany brudne, a z sufitów
zwisały długie firanki zakurzonych pajęczyn. Schody były dębowe
z metalowymi, ładnie kutymi balustradami, ale deski pokrywały grube
warstwy piasku i śmieci. Na stopniach poniewierały się papierki,
niedopałki, skorupki jajek, opakowania po soczkach, plastykowe
połamane rurki. Gdzieniegdzie widać było ślady plwocin. Ze
wstrętem starała się stawiać nogę w miejsca wolne od
zanieczyszczeń. Do tej dzielnicy starała się przychodzić ubrana
w spodnie, które nie wymagały z jej strony żadnych dodatkowych
zabiegów. Tym razem jednak coś ją podkusiło, aby ubrać nową
czarno-białą długą spódnicę. Wieczorem umówiona była na
spotkanie. Chciała pochwalić się nowym nabytkiem. Wchodząc na
stopnie ujęła w obie ręce ostatnią falbanę i zwinęła dół
spódnicy. Stanęła pod znanymi sobie drzwiami, zza których
wydobywał się zapach świeżo gotowanego rosołu. Mocno zastukała.
— A co za
cholera tam się dobija? — usłyszała zbliżający się głos. —
Acha, to pani prekurator. — w szparze zobaczyła głowę starej
Romki, obwiązaną kolorowym turbanem. Widząc kuratorkę, kobieta
otworzyła . Wpuściła Krystynę do wielkiej kuchni, w której na
kuchennej płycie stał wielki gar z gotującym się rosołem. Spod
pokrywki wystawały podkurczone kurze łapki. Głodnej kuratorce od
aromatycznego zapachu zupy zrobiło się słabo. Romka podsunęła
jej krzesło, które wytarła brzegiem swoje spódnicy.
— A, co tam
aniołeczku ciebie do starych cyganów przyniosło. — zagaiła
stara kobieta.
— To co zwykle,
dozór. Gdzie to przebywa Szczepan Kwiatkowski? Miał się do mnie
zgłosić, czekałam i co? — zapytała Krystyna
— Pani, co ja
mam z tym dziadem starym. Na co mi to przyszło na stare lata?
Wszystkie cyganki ze mnie się śmieją. Rozum Szczepanowi odebrało.
Na stare lata kurwę sobie znalazł.
Już go z miesiąc w domu
nie widziałam. Mieszka teraz u tej na pół cyganki, co to w
portkach po mieście lata. Wstydu mi narobił. Na ulicy pokazać się
nie mogę, a on się z nią prowadza po Nadrzecznej. Wstydu nie mają.
Już raz jej połowę tych czarnych kłaków ze łba wyrwałam, gdy
ją w sklepie dopadłam, ale kasjerka darła się, że po policję
będzie dzwonić, to odpuściłam. Za taką kurwę do pierdla nie
pójdę, ale cholerze nie daruję. Jeszcze ją dopadnę i pokażę,
co to znaczy innej babie chłopa podbierać. — zaperzyła się
Kwiatkowska.
— Przecież
ostatnio mówiła pani, że chętnie by się pozbyła tego
darmozjada, co to tylko na kanapie leży i w stołek pierdzi. A
jeszcze jak mu się coś nie podoba, to obije. Pół życia w
więzieniu spędził. Sama musiała pani dzieci wychowywać, starać
się o wszystko. — Krystyna przypomniała Kwiatkowskiej ostatnią
rozmowę.
— Prawda, tak
mówiłam, aniołeczku, ale to co najgorsze już wytrzymałam. Na
stare lata człowiek chciałby spokoju, poszanowania innych, a nie,
żeby mnie takie młode cyganki palcami wytykały i śmiały się za
moimi plecami. Już nawet do naszego wójta chodziłam. Obiecał ze
Szczepanem porozmawiać. On u wszystkich cyganów ma poszanowanie,
ale Szczepan rozum stracił. Nawet wójta nie posłuchał. Co tu dużo
gadać. Dorwał młodą dupę, to mu stara nie smakuje. Widać taki
mój los. A pani, aniołeczku niech no szuka Szczepana pod
szesnastką. Ale to dopiero za parę dni, bo teraz do chorej matki
pojechał. Ona to chyba na dniach umrze. Na tego raka jest chora. Ma
go na płucach. I u doktorów słynnych z nią byli i pieniędzy
natracili, ale nie pomogło. Za późno! Tak wszyscy mówili. A
Szczepan te pieniądze, co na handlu zarobił wszystkie na matkę
dał. Widać jeszcze resztka sumienia mu została. — rozgadała się
Kwiatkowska.
— A zapłacił
do kasy sądowej, to co mu zasądzili ? — zapytała kuratorka.
— Chyba nie, bo
to i matka i kurwa na jego portfelu, to skąd miałby więcej
piniendzy mieć. Z opieki nie chcą więcej dawać. Innym ankoholikom
i nierobom dają, a starej kobiecie, co to już do roboty iść nie
może, nie chcą. Jakbym wróżyć nie umiała, to z głodu
przyszłoby mi licie obgryzać. – pożaliła się Kwiatkowska.
— To
dłużej nie przeszkadzam. Za parę dni pójdę pod szestnastkę.
Jakby jednak pan Szczepan wrócił, to proszę mu przypomnieć o
pieniądzach i że musi się stawiać na umówione rozmowy. Po co mu
sędzia ma znowu zarządzić odwieszenie kary. —
— Pani, a może
lepiej aby poszedł do kicia? Odsiedzi swoje, ale ta kurwa go nie
będzie miała. Gdzie ona wytrzyma bez chłopa parę latek. A ja
kiedyś, gdy byłam młoda wytrzymywałam i czekałam, to i teraz
wytrzymam. —
— To życzę,
aby pan Szczepan nabrał rozumu. A przede wszystkim zdrowia wam
życzę. Do widzenia. — pożegnała się ze starą Romką.
— A niech ci
aniołeczku Pan Bóg wynagrodzi za dobre słowo. —
Po przyjściu do domu
Krystyna rzuciła torebkę na krzesło, stojące w rogu pokoju.
Otwarła lodówkę i wyciągnęła garnek z zupą pomidorową, którą
zgotowała wieczorem poprzedniego dnia. Przelała zawartość do
porcelanowej miski i wstawiła do mikrofalówki. Gdy wykąpana
wróciła z łazienki, zupa była gorąca.
— Smacznego
Robercie! — powiedziała do zdjęcia czterdziestoletniego
mężczyzny, wiszącego nad stołem.
Zespół
Kwartalne
zebranie dobiegało końca. Irma przekazała już zawodowe
informacje. Pozostało jej tylko zawiadomić wszystkich, że widziała
się z Krystyną, która pracowała w zespole zajmującym się
dorosłymi.
—
Wytrzymajcie jeszcze chwilę. Zaraz kończymy. Widziałam się z
Krysią. Macie od niej pozdrowienia. Jak zwykle ponarzekałyśmy, że
tak brutalnie nas od siebie oddzielili. Tęskni za wszystkimi.
Melania też przesyła pozdrowienia i tęskni. Krysia zaprasza
wszystkich do siebie. Chce uczcić trzydziestolecie swojej pracy
zawodowej. Już dostała jubilatkę, więc może ją rozwalić. Jak
to ona. Zaprasza wszystkich z naszego zespołu, kto tylko ma ochotę
przyjść i paru swoich. U nich teraz jest trochę inaczej, niż u
nas. — poinformowała .
— Dziękujemy
za zaproszenie. Powiedz tylko szefowo, gdzie, kiedy i po ile się
zbieramy. — przytomnie zapytała Kaja, matka dwóch
dziesięciolatków.
— Dobrze, że
pytasz, bo zapomniałabym o dacie. Zaraz po Wielkanocy. W piątek
około godziny siedemnastej. Zbieramy się po dysze. Zuzanno, czy
mogłabyś poszukać jej czegoś do domu ? —
— Szefowo, a
może tak dodatkowo książkę o Beksińskim. Wiem, że lubi jego
malarstwo. Za resztę dokupię kwiatów. Zbiera storczyki. —
— Dobrze,
zostawiam to tobie. Kto się pisze na imprezę? — dopytała
koleżanki i kolegów, pomimo iż doskonale wiedziała, kto nie
pójdzie.
— Możecie
jeszcze chwilę zostać, bo chciałbym coś powiedzieć? —
usłyszała głos Tomasza. Wszyscy zamilkli, bo od czasu jego powrotu
do pracy po zespole chodziły różne plotki. Nikt jednak nie miał
odwagi otwarcie zapytać, co dalej? Nastawili ucha.
— Trudno mi o
tym gadać, ale stało się. Wiecie, że mam problem alkoholowy.
Zawaliłem robotę i spieprzyłem życie. Miał przyjechać rzecznik
dyscyplinarny, a moja sprawa miała pójść do sądu koleżeńskiego.
Szkoda na to czasu i kasy. Przyznaję się do zaniedbań z powodu
chlania i zdecydowałem się na odejście z pracy. Właśnie
złożyłem wypowiedzenie. — Tomasz zamilkł, oczekując ich
reakcji. Wszystkich zamurowało.
— Czyli mamy
rozumieć, że od razu odchodzisz? A kto po tobie posprząta? —
zapytał jak zwykle praktyczny Jarek. — Ja mam swojej roboty po
kokardę, zresztą myślę, że wszyscy tak mają, co przed chwilą
przeczytała nam szefowa. Zanim ogłoszą konkurs, zanim kogoś
przyjmą na twoje miejsce, zanim się ten ktoś od nas roboty nauczy,
to trochę czasu minie. A ja chcę żyć, a nie całe dnie w robocie
siedzieć. Mimo, że jeszcze nie założyłem rodziny, mam swoje
sprawy. Muszę z ojcem po lekarzach dylać, mam remont mieszkania, w
końcu chcę iść na swoje. —
— Nie
poczekałeś, abym wam wszystko opowiedział. A już na mnie
napadasz. Wolnego! Dogadałem się z Okręgówką. Poszli mi na rękę.
Mam trzymiesięczne wypowiedzenie. Przez kwartał oni konkurs
przygotują, kogoś wybiorą na aplikację, a ja posprzątam.
Obiecałem ryć noce i dnie, aby sprawy wyprostować. Będzie trudno,
bo wchodzę w inne życie. — dokończył Tomasz.
— Odnośnie
informacji od Tomka, chciałam dodać, że wiem o wszystkim i myślę,
że moglibyśmy mu pomóc. Zarówno tutaj w pracy, jak i w Malinkach.
— wspomogła kolegę Irma.
— Powiedz zatem
co to są za Malinki, bo jeśli chodzi o pracę, to deklaruję się
pomóc w nowych sprawach. Jedną siódmą biorę na siebie. Ty
prostuj stare brudy. I tak ktoś inny w przyszłości obejmie część
Twojego terenu. Proponuję, aby już go podzielić. Co wy na to? —
zapytała Agnieszka.
— Ja się
zgadzam. To rozsądne rozwiązanie. Tylko opowiedz o Malinkach. —
wsparła Agnieszkę Joanna. Irma potakująco kiwała głową.
— Dzięki. Nie
liczyłem na tak dużo, ale może to dobry pomysł, bo wtedy z
wszystkim się wyrobię i jakoś to będzie. Jest mi na prawdę
trudno. —
— A tak łatwo
się chlało, co ? — zgryźliwie wtrącił swoje trzy grosze Jarek.
— Przecież
mówię, że trudno. Odpuść mi. A jeśli nie, to nie przeszkadzaj.
Też masz swoje za uszami. — Tomek nie wytrzymał naporu agresji
kolegi, ale momentalnie się zmitygował i wrócił do tematu. —
Przepraszam. Otóż Malinki to mała kawiarnia i kąpielisko gdzie
chcę w przyszłości pędzić los banity. Teraz tam jest bajzel i
jeden wielki rozgardiasz, ale szefowa widziała, oceniła, że da się
coś z tego zrobić, a wiecie, że Irma się zna na rzeczy.
Potrzebuję chętnych do malowania, sprzątania, noszenia, grabienia,
sadzenia kwiatków itp. Mogę zapłacić jedynie w naturze, czyli
możecie u mnie zrobić ognisko, po pracy społecznej oczywiście.
Stawiam kiełbasę, cebulę , chleb i musztardę, bo na tyle mnie
stać. Potem w sezonie macie u mnie darmowe wejścia na plażę. —
dokończył temat.
Wszystkich, oprócz Irmy,
zatkało. Najszybciej doszła do siebie Agnieszka.
— Ja się
deklaruję, że mogę sadzić i grabić. Mam ogródek, to potrafię.
Mogę też szorować, czyścić, ale nie będę nosiła, bo mi
kręgosłup wysiada. Młodsi są silniejsi. — powiedziała.
— Ja też mogę
robić w sumie wszystko. Może nie będę sadziła. To zostawiam
Agnisi. Ale mogę malować, czyścić, zamiatać, grabić, a nawet
przybijać gwoździe. – dołączyła się Joanna.
— To i mnie
wpiszcie na listę. — usłyszeli głos Wojtka.
— Ja to z urzędu,
bo jak szefowa, to i Zuzanna. Ona już znajdzie dla mnie zajęć co
niemiara. Ale tylko w weekendy. — zaśmiała się Zuzia.
Kaja też dołączyła do
grupy remontowej. Jarek nie miał wyjścia. Głupio mu było odmówić,
aczkolwiek zrobił to bardzo niechętnie. Zadeklarował pomoc w
noszeniu cięższych przedmiotów. Nie przepadał za Piotrem i
wyraźnie dawał mu to odczuć.
— To mamy ekipę
„KUR.ZAW.DLA NIEL. „ Myślę, że Matylda, jak tylko o wszystkim
usłyszy, to też będzie chciała pomagać. Ona po prostu taka
jest. — podsumowała Zuzanna.
Spotkanie
W piątek wszyscy
stawili się u Krystyny. Przyjęła ich uśmiechnięta, serdeczna w
drzwiach swojego malutkiego, ale wygodnego mieszkanka. Na sobie miała
niebieską, wschodnią tunikę i niebieskie atłasowe spodnie. Na
szyi zawiesiła jakieś łańcuszki, koraliki. Mimo słusznego wieku
i tuszy wyglądała przepięknie. Bardziej przypominała damę z
początku dwudziestego wieku, niż kuratora.
— Jak się
cieszę, że przyszliście. O, widzę, że jesteście w komplecie. U
nas nie jest tak dobrze. Jest Melania. W kuchni przewraca mi wszystko
do góry nogami. I jeszcze mówi, że przygotowuje kolację. Baśka
przyjdzie za kwadrans, bo wysłałam ją po pieczywo. I to wszyscy.
Inni wymówili się. Jeszcze zaprosiłam Olgę, tę z biura
podawczego, Darka Kopczyńskiego no i oczywiście Beatę z RODKu oraz
Marzenę, kuratora społecznego, a naszą wspólną kumpelę. —
— Czy dobrze
widzę, że dostałam prezent? O, Beksiński w twardej oprawie! Ale
zrobiliście mi przyjemność. Chciałam ją kupić, ale szkoda mi
było kasy. — powiedziała Krystyna, odbierając prezent z rąk
Irmy.
— Siadajcie,
gdzie kto może. Na narożniku zmieści się z sześć, siedem osób.
Są krzesła, pufy, a jak braknie miejsca nawet na tych
rozkładanych, to mam jeszcze starą deskę do prasowania. Zrobimy z
niej ławkę. Stół traktujecie jak bufet. Można się przemieszczać
między kuchnią, a pokojem i nawet moją sypialnią. Dziś nie mam
nic do ukrycia! Można siadać na dywanie. Wszystko można. To
propozycja jest bardziej dla młodzieży, niż starych matron takich
jak ja i Agnieszka. — roześmiała się i puściła oko do Irmy.
— Mów o sobie.
A mnie wieku nie wymawiaj. Co to za traktowanie gości! — udając
oburzenie powiedziała Agnieszka. — Jestem stara, ale jara. —
— W starym
piecu diabeł pali. — roześmiał się Tomasz i szturchnął
łokciem Agnieszkę. —
— A ten, to
co tak sobie pozwala? Żadnego poszanowania dla starszych. Teraz to
dżentelmena ze świecą szukać. — Irma dołączyła do
przepychanek słownych kolegów, równocześnie zaglądając w garnki
w kuchni Krystyny i witając się z Melanią, która wykładała
zakąski na półmiski.
— Won mi
stąd! Paszła do salonu. — wrzasnęła Krysia. — To
niespodzianka! A co wjedzie na stół, to zobaczycie w swoim czasie.
Z głodu nie pomrzecie. A teraz co kto pije , śpiewać mi tu
ptaszęta. U mnie napojów skolko ugodno. I z procentami i bez, jak w
knajpie. —
Po chwili, gdy każdy już
miał w ręce odpowiedni napój, odezwał się dzwonek domofonu i do
mieszkania wpadła Baśka, popychając przed sobą Olgę, która
trzymała w ramionach olbrzymi bukiet żółtych tulipanów,
stojących w przeźroczystym wazonie.
— Spotkałam
tę sierotę przed klatką. I z niej ma być w przyszłości kurator,
jak nie potrafi zdecydować się na naciśnięcie dzwonka? —
mówiła roześmiana Basia. — Tu masz Krysiu bagietki i chleb
pasterski, jak chciałaś. A teraz już mogę się rozbierać i
siadać? Jeszcze mi na zydelku moje miejsce ktoś zajmie. —
— Tylko
wszystkiego nie rozbieraj, to nie ta impreza. Choć chętnie bym
popatrzył. A to miejsce tylko dla krasnoludków, takich jak ty. Nikt
inny na nie nie zasługuje. — Tomasz pociągnął Baśkę za
koński ogon. — Wyobrażasz sobie Irmę, albo Agnieszkę na
zydelku? Kolana pod brodą, jeden półżytek na zydlu, a drugi
zwisa... Nie, to nie ich liga. —
— Masz
szczęście, że Irma z Kryśką gada, bo by dała tobie do wiwatu za
tę ligę. —
Baśka puściła oko do ulubionego
kolegi i przysunęła zydelek w jego stronę.
— To co, jednego głębszego
dla kurażu? — zaproponowała Baśka.
— Z czym ci nalać. Goły,
z lodem, czy z jakimś sokiem ? — zapytał.
— Nie mówi się szczymy,
tylko sikamy. — zażartowała — ale jak pytasz, to z tym
samym, co ty. Jak cię znam, to pewnie będzie goły jak święty
turecki. —
— A tu się mylisz! Ja
dziś soczkuję bezprocentowo. — odpalił ze złością.
— Coś taki wrażliwy.
Przystopuj. Zażartowałam. Nie ma o co kopii kruszyć. Jak chcesz na
trzeźwo, to twoja wola. Ja tam potrzebuję dziś trochę mieć w
czubie. I nie potrzebuję do tego towarzystwa. Co nieco słyszałam,
że przeholowałeś. Ale myślałam, że to takie głupie ploty. A tu
widzę, że sprawa poważna. Ja tobie nie wróg. Czyli to prawda, że
byłeś na odwyku? — zapytała.
— Nie będę ściemniał.
Tak było. A teraz muszę odejść z roboty. Już jestem wyautowany.
Może to nasze ostatnie spotkanie w tym gronie. — odpowiedział i
wstał z krzesła. Aby uniknąć dalszych odpowiedzi, wyszedł do
toalety.
Impreza rozkręcała się powoli, ale
systematycznie. Marzena przyszła ostatnia. Darek wpadł pół
godziny wcześniej i od razu przysiadł się do Baśki. Jednak
nieśmiało zerkał w stronę Olgi, która nie zwracała na niego
uwagi.
— Pamiętasz Aga, jak
umówiłyśmy się parę lat temu u mnie, a ty spóźniłaś się.
Mówiłaś, że uciekł ci autobus, bo jakiś nasz dawny podopieczny,
alkoholik, chyba Andrzej Markus zobaczył, że wchodzisz do kiosku i
darł się na całą ulicę; kryć się, kurator na horyzoncie! Tak
długo śmiałaś się, inni klienci oraz sprzedawczyni również, że
autobus pokazał ogon. — wspominała Irma.
— To nic, a pamiętasz, jak
wracałam z zajęć ośrodka około dziewiętnastej. Chyba to był
czerwiec, więc jeszcze bardzo jasno. To było wtedy, gdy w zakładzie
karnym były jeszcze przeźroczyste szyby. Później wstawili matowe.
Pewnie więc nie tylko ja stałam się wątpliwą rozrywką więźniów.
Ale do rzeczy, a więc idę sobie, jest pięknie, jasno, ciepło, na
ulicy mnóstwo ludzi, a tu nagle słyszę gwizdy od strony zakładu
karnego. Gwizdy się skończyły, a za chwilę podają słowa; te
kuratorka! Udaję , że to nie do mnie. A tu coraz głośniej ; hej
kuratorka, popatrz do góry! Z mojej strony brak reakcji, więc
delikwent ze złością zaczął krzyczeć; te kuratorka, ty kurwo
popatrz do góry! — śmiała się Agnieszka .
— No to się dowiedziałaś,
jaką naprawdę profesję uprawiasz! I co, zmusił cię do
spojrzenia w jego stronę ? — dopytywała Kaja.
— Ależ skąd, w dodatku
poznałam głos swojego byłego podopiecznego, który wcześniej
trafił do poprawczaka, a później zmienił lokalizację na
więzienie. —
— Irmo! A opowiedz wszystkim
o swoim spotkaniu z dawną podopieczną, chodzi mi o to w sklepie.
Pani chyba nazywała się Harfa, tak Brygida Harfa. Też za kołnierz
nie wylewała. Później ja miałam wątpliwą przyjemność pracy z
nią i jej dziećmi. — Zachęcała do wspomnień Joanna.
— To było z dziesięć lat
temu. Jeszcze miałam ten teren, gdzie mieszkała pani Brygida. Jakoś
przez miesiąc nie miałam możliwości rozmowy z nią i jej rodziną,
bo ciągle nikogo nie było w domu. Aż tu pewnego dnia stoję w
kolejce w sklepie. Masarnia, więc pełno ludzi. Było to jakoś
wczesnym rankiem, a tu otwierają się z rozmachem drzwi sklepu i
wtacza się kompletnie pijana pani Brygida. Stanęła na końcu
kolejki, zatacza się, ale widzę, że nie chce jej się długo stać,
więc zaczyna szukać znajomych. Nagle dostrzegła mnie. Gęba jej
się uśmiechnęła od ucha do ucha. I krzyczy do mnie; o, pani
kurator, a kiedy my razem flaszkę obalimy?! Ale miałam wstydu!
Wyparzyłam szybko z tej masarni.— śmiała się Irma.
— To osiągnęła swoje, bo
kolejka się jej o jedną osobę zmniejszyła. – skomentował
Tomasz. — Tak to jest z alkoholikami. Ja też nieźle wam
narozrabiałem. Mam nadzieję, że mam to już za sobą. Trochę
szkoda mi tej roboty, bo ją lubię. A też przeszedłem niezłe
historie z ludźmi. Pamiętam swoje pierwsze spotkania z Romami.
Nijak nie mogłem sobie z nimi poradzić. Miałem taką rodzinę,
która nie chciała posyłać dzieci do szkoły. Nie zależało im na
ich nauce, a mieli taką bardzo zdolną córeczkę. Nie pamiętam jej
polskiego imienia, ale w swoim gronie nazywali ją Tajemnicą. Mała
garnęła się do nauki. Dużo opuszczała, ale jak już była na
lekcjach, to wszystko w lot łapała. Za każdym razem nieobecność
tłumaczyła koniecznością pilnowania młodszego rodzeństwa. Matka
jej gdzieś wyjeżdżała, aby zarabiać na wróżeniu, a ojciec miał
swoje sprawy, chyba szemrane, bo już parę razy kiblował, więc
matkowanie drobiazgowi było na głowie małej. Chodziłem do nich,
bo mieli nadzór. Czasem zastałem w domu ojca, ale najczęściej
albo go nie było, albo mała mówiła, że śpi i nie będzie go
budziła, bo ją później nieźle obije. Gdy miałem szczęście
zastać matkę dzieci, to bardzo trudno się z nią rozmawiało i
mimo moich nakazów, dzieci nadal nie chodziły do szkoły. Nadzór
kisił się w miejscu, żadnych postępów. Ale w końcu wpadłem na
pomysł, aby poznać wójta gminy romskiej. Poszedłem do niego.
Mimo, iż mieszkał na Nadrzecznej, w domu miał prawie pałac.
Meble, podróbki Ludwika któregoś tam, więc białe, gięte,
rzeźbione, pozłacane, wyściełane pstrokatą, błyszczącą
materią. Figurek porcelanowych cała masa. Można by nimi wyposażyć
spory sklep z bibelotami i porcelaną. Dywany na podłodze i
ścianach. Żona wójta wprawdzie niemłoda, ale piękna kobieta.
Wysoka, szczupła, z długim czarnym warkoczem. Otworzyła mi drzwi
obwieszona złotem, które z niej prawie spływało. Zastanawiałem
się, jak długo jej uszy wytrzymają taki ciężar złotych
kolczyków, bo dziurki w nich miała mocno naciągnięte. Dalej
standard; spódnica falbaniasta, suto marszczona, chusta przetykana
złotymi nićmi... Mówię wam, zdębiałem od tego złota i
bogactwa. Na dodatek paliła papierosa, bo one prawie wszystkie palą,
ale papieros tkwił w długiej lufce. Mówię wam, ale klimat! Wójt,
nieduży chłopina z brodą, siedział sobie w kapeluszu w wielkim
pluszowym fotelu i oglądał coś w telewizji. Łaskawie mnie
przyjął, posadził w drugim fotelu, wysłuchał i powiedział, że
nakaże, aby dzieci chodziły do szkoły. Daje mi na to swoje wójtowe
słowo. Pomyślałem sobie, że pewnie tak mnie zbył, abym odczepił
się, ale o dziwo, dzieci zaczęły chodzić do szkoły. — Tomasz
zakończył swą opowieść .
— Ale Tajemnica długo do
szkoły nie chodziła. Przejęłam te rodzinę po tobie —
wtrąciła się Kaja. — Wtedy już Tajemnicy w domu nie było,
gdzie indziej mieszkała, chyba w Zabrzu. Miała już dziecko i swoją
rodzinę. — poinformowała wszystkich.
— Masz rację, to już
inna historia, również z wójtem w tle. — odpowiedział Tomek.
— No to co się stało? Bo
jeśli dziewczynka była taka zdolna, to dlaczego nie skończyła
szkoły? Mam parę Romek, które przynajmniej ukończyły gimnazjum,
a Wojtek ma nawet takie, które skończyły zawodówkę. —
dopytywała Kaja.
— Sprawa z Tajemnicą, to
ich cholerny obyczaj. U nich był i jest taki zwyczaj, że jak
dziewczyna stawała się kobietą, to rodzice zezwalali na tak zwane
porwanie. Mężczyźnie spodobała się dziewczynka, to ją porywał.
Jak dziewczyny przez parę dni nie było w domu, to wydawali ją za
tego faceta, co ją porwał. Dziewczyna zazwyczaj była przez
chłopaka więziona. Nie zawsze zadowolona z tego, że wyrwano ją z
domu i dzieciństwa. I nie nazywało się tego gwałtem na
małoletniej. Nikt nie zgłaszał przestępstwa na policji, nie było
ścigania przez prokuratora. Później zawierali ślub cygański i
żyli sobie jako nowa rodzina. Chociaż dziewczynka była jeszcze
dzieckiem, to zachodziła w ciążę i musiała rodzić. Najczęściej
małe były niegotowe na macierzyństwo, więc podrzucały dzieci
matkom, babciom, teściowym, a same mieszkały osobno. Czasem z tym,
co je porwał, czasem z innym.
Stąd u Romów duża ilość rodzin
zastępczych. Ale wracając do Tajemnicy, to dziewczyna miała około
piętnastu lat, jak przyszła do mnie i powiedziała, że dowiedziała
się, iż ktoś ma ją porwać. Bardzo się boi. Odpowiedziałem, aby
się nie obawiała, bo porozmawiam z jej matką. Rozmawiałem, ale ta
odpowiedziała mi, że tak u nich jest. Ona też została porwana i
wcale nie jest zadowolona z męża, a żyć z nim musi. Taki jest los
romskiej kobiety. Ona o wszystkim wie. Ten, który ma porwać
Tajemnicę jest bogaty, przystojny i powinna być wdzięczna rodzicom
i losowi, że trafia jej się taka partia. Nie było z nią żadnej
dyskusji. Więc ponownie chciałem skorzystać z pomocy wójta. Tym
razem zawiodłem się. Owszem, przyjął mnie znowu bardzo grzecznie.
Powiedział do mnie, że w innych sprawach pomoże. Przyciągnie do
sądu tych, którzy na wezwania nie chcą się stawiać, pogoni do
szkoły wszystkie dzieciaki, ale sprawa zamążpójścia Tajemnicy,
to sprawa rodziny. Jak się na porwanie zgadzają, to on nic nie może
zrobić. Taka tradycja. Poza tym Tajemnica ma już ponad piętnaście
lat... —
— Kiedyś miałam po
nadzorem rodzinę zastępczą . Romowie. Babcia i jej wnuczka.
Wnuczka już miała w sobie mniej krwi romskiej, bo jej tata, a syn
babci miał ojca Polaka.
Często z nią rozmawiałam. Nie
mieszkała z wnuczką na Nadrzecznej. Mimo, iż rozstała się z
mężem Polakiem, byli przyjaciółmi. On przysyłał jej pieniądze.
Pomagał finansowo. Czasem widywał się ze swoim synem. Nigdy nie
przyjeżdżał d naszego miasta. Obawiał się o swoje życie, pomimo
słusznego wieku. Podobno, gdy związał się z babcią zagrożono mu
śmiercią. Groził mu były „ narzeczony” babci, ktoś, kto miał
ją obiecaną. Ona wolała Polaka. Wnuczka była piękną
dziewczynką. Wyrosła na piękną kobietę. Babcia ogłosiła w
środowisku romskim, że nie zgadza się na porwanie wnuczki.
Powiedziała to wójtowi i innym Romom. Zagroziła, że jak ktoś
złamie jej zakaz, to zgłosi sprawę na policji. Mimo tego wnuczki
nie puszczała nigdy samej. Chodziła z nią do szkoły podstawowej,
gimnazjum i do szkoły zawodowej. Odprowadzała i przyprowadzała,
przez to dziewczyna była jak w więzieniu. Buntowała się, ale w
końcu zrozumiała, po jakimś incydencie, który ją nieźle
wystraszył. Skończyła zawodówkę. Została sprzedawczynią.
Pracowała w butiku. Potem była w dwóch związkach, zawsze z
Polakami. Drugi okazał się stałym związkiem. Tak jej wbiła do
głowy babcia. Gdy Babcia ze mną rozmawiała, powiedziała mi ;
pani, z cyganem nie ma żadnego życia. Kobieta w małżeństwie ma
gorzej jak pies. Jest na usługi męża. On może wszystko, ona
niewiele. Jest źle przez męża traktowana. Większość cyganów
nie pracuje, wyrzuca kobiety aby organizowały pieniądze i nie
obchodzi ich, czy będą kradły, wróżyły, czy żebrały. Chłop
pali, pije, bije. Nie pracuje, bo jest mężczyzną. Rzadko jest
wierny. Ja byłam z Polakiem szczęśliwa. Bardzo dobrze mnie
traktował. Pracował, a ja mu prałam, gotowałam. Nigdy na mnie nie
krzyknął, ani ręki nie podniósł. Zobaczyłam, jak to jest dobrze
nie mieć Roma za męża. Musieliśmy się rozstać z uwagi na jego
bezpieczeństwo. Byłam wtedy w ciąży. Od tego czasu jestem sama.
Wychowałam syna. Jego ojciec zawsze przysyłał mi pieniądze. Syn
do niego jeździł. On też z nikim się nie związał. Teraz mówię
wnuczce; nie bierz Roma, bo on tylko pięknie gada. A później oczy
byś wypłakała. — opowiadała Agnieszka — Jak widzicie z
mentalnością Romów teraz już jest różnie. Znam Romów
prowadzących działalność gospodarczą, pracujących. Ale ten ich
zwyczaj porywania małolatek jest obrzydliwy. Porywają, nie
zgłaszają sprawy gwałtu na małoletniej. Ona sama nie ma zdolności
do czynności prawnej, więc nic nie zrobi, a jeszcze jest pod presją
swojego środowiska. Jakiś obłęd. A państwo nie wtrąca się.
Zamyka oczy na ten proceder uważając, że nie ma co walczyć z
Romami, bo oskarżą o rasizm.
— Masz rację. Badałam parę
rodzin romskich. Ich mentalność jest zdecydowanie inna.
Nawet ci postępowi mają obszary
działania prawie średniowieczne. — odezwała się Beata — Ale
miało być wesoło, a tu jakieś zawodowe rozważania, wstawki
polityczne, co to z wami, bawić się nie umiecie? Już mi tu zacząć
gadać o dupie Marynie!
— Ja może nie o dupie, a
raczej o Marynie wolałabym — uśmiechnęła się Irma.
— A ja jednak wolę o dupie.
To bezpieczny temat. — zaprotestował Tomasz.
— To może ja wtrącę mały
żarcik — Darek wyraźnie patrzył w stronę Olgi.
— Twoje żarty nie nadają
się , aby mówić je publicznie, więc daruj sobie. Jesteśmy zbyt
trzeźwi, aby je strawić. — roześmiała się Olga. — A ja mm
problemy gastryczne. Chyba wpadłam w jakąś nerwicę żołądka.
Mam po dziurki w nosie swojej roboty, a nie mogę doczekać się na
kolejny konkurs na aplikację kuratorską. Jak ja wam zazdroszczę
roboty. A tu oblałam już dwa egzaminy i kapucha! Chyba się nie
nadaję. Jestem za głupia. — skomentowała swoją porażkę.
— A gdzie by. Nie pamiętam
aby w biurze interesanta pracował ktoś tak zorganizowany i
kompetentny, dopóki ty nie nastałaś. Ale kiedyś to było zaledwie
biuro podawcze. — przymilał się Darek. — W końcu mam z tobą
częsty kontakt zawodowy, to mogę ocenić. A wolałbym dużo więcej,
może też ociupinkę kontaktu prywatnego ? – odkrył swoje karty,
obracając wszystko w żart.
— Nie martw się Olgo, już
za moment spełni się twoje skryte marzenie. Zwalnia się u nas
miejsce. — wtrąciła swoje Irma. — Bierz się do nauki, bo lada
moment ogłoszą konkurs. Wiem, że szykują się też inne wakaty,
bo co poniektórzy w okręgu chcą odejść na emeryturę. I nie
mówię o tobie, Agnieszko, bo wiesz, jak bardzo nie chcę twojego
odejścia. Jednak wiem, że z całą pewnością będzie podstawa do
konkursu.
— No to jak nie Agnieszka, to
kto odchodzi? — zapytała Krystyna.
— Ja chyba też powoli będę
się ewakuowała, ale to za parę miesięcy, a tym razem robi to
Tomuś! Oficjalnie odtrąbił wszystkim.— odpowiedziała Agnieszka.
— Ale nowości. To u was też
wiele się zmieni! – podsumowała Krystyna.