Szymon przy sztalugach.
Koźle
–– Pojedziemy pierwszym transportem. Zapisałem nas do pociągu repatriacyjnego –– od drzwi krzyczał Szymon. –– Maniu, czy słyszysz, co mówię? Tu już nie będzie Polski. Będzie Związek Radziecki. Nam trzeba do Polski. Nie będziemy żyć pomiędzy Sowietami. Kto zostanie, musi przyjąć obywatelstwo sowieckie. To nie dla nas. Trzeba się spakować i wyjeżdżać. Pożegnaj się z rodziną. Zapytaj, czy też wyjeżdżają. Dwie godziny później Maria zastukała do drzwi mieszkania Bartkiewiczów.
–– Co ciocia mówi za bzdury. Jak można tak porzucać dom i zostawiać im jak gęś na półmisku. To nie jest możliwe, aby Polska zrzekła się Lwowa. To przecież polskie miasto od wielu pokoleń.–– Mówiła młoda Bartkiewiczówna, kręcąc głową.
–– Nie spodziewałam się tego po tobie Maniu. To sprzeniewierzenie pamięci mojego męża i jemu podobnych ofiar. Nie mogę uwierzyć, że to robisz ty, której brat walczył za Lwów. No cóż, z pewnością jest to wpływ twojego męża. Zawsze był lekkoduchem.
U innych również usłyszała podobne zdania. Nawet Bajcarowie sceptycznie odnieśli się do repatriacji.
–– Kochana Maniu. Wiesz jak bardzo Was lubimy – powiedział Franek –– ale jesteśmy zdania, że nie należy zbyt pochopnie podejmować takiej decyzji. Poczekamy i zobaczymy, co będzie dalej. Na wyjazd zawsze będzie czas.
Parę dni później z paroma drewnianymi pakami, walizami, w których zabrali jedynie najpotrzebniejsze rzeczy; odzież i książki, wpakowali się do towarowego wagonu. W tym samym pociągu jechali sąsiedzi i inni, którzy nie wierzyli we wspaniałomyślność Rosjan. Nie wiedzieli, gdzie przyjdzie im osiąść, ale wiedzieli, że tam z całą pewnością będzie Polska. Zatłoczone wagony mieściły w swoim wnętrzu ludzi i zwierzęta, z którymi ci pierwsi nie chcieli się rozstać. Z Marią, Szymonem i Halą jechała Kundzia. Maciuś niedawno otruł się muchomorami. Kocisko było wielkim łakomczuchem. Maria zgotowała muchomory, aby rozprawiać się z muchami. Maciek wskoczył na szafę i łapą odsunął talerzyk przykrywający garnek. Tak często robił, aby dostać się do mleka, lub śmietanki. Tym razem łakomstwo go zgubiło. Skończył żywot wraz z całym stadem much. Pociąg jechał powoli. Często w wagonach słychać było wybuchy bomb. Ludzie mówili, że transport posuwa się za frontem. Na małej stacyjce przed Gliwicami wyskoczyła z wagonu Kundzia. Pociąg ruszył i mimo, iż małe nóżki ratlerka przebierały szybko, psisko nie dogoniło transportu. Hala wychylona z wagonu, zza łez widziała coraz mniejszy ciemny punkcik, znikający za zakrętem torów. Była to kolejna tragedia dziewczynki. Płakała aż do postoju na prawym brzegu Odry. Na lewym jeszcze toczyły się walki. Po paru dniach pociąg przejechał przez żelazny most na Odrze. Dojechał do stacji „ Kozel”. Perony zaśmiecone były szmatami, gazetami. Stali już parę dni. Zapobiegliwy Szymon wyszedł z wagonu. Coś mówił do rosyjskich żołnierzy, którzy często pojawiali się na peronie i za chwilę znikali za budynkiem stacji.Za godzinę wrócił z dużą bańką mleka dla Halinki i dzieci z sąsiednich wagonów. Przez parę dni codzienne życie toczyło się nie tylko w wagonach, ale i wzdłuż całego pociągu. Z dnia na dzień codzienne czynności stały się coraz bardziej uciążliwe. Cierpliwi dotąd ludzie zaczęli niepokoić się. Nie wiedzieli, co dalej. Niedaleko stacji pojawili się urzędnicy tzw. PURu. W starym baraku przy Miner Strasse ustawiały się długie kolejki rejestrujących się ludzi. Pewnego dnia wzdłuż toru przeszli wojskowi, krzycząc, że pociąg dalej nie jedzie. Nakazano wszystkim, aby wypakowali dobytek i zostali w okolicy stacji. Jeszcze nie ma władzy i decyzja, co z nimi robić, przyjdzie później. Oczekując na decyzję bliżej nieokreślonych władz, Maria wiele razy wychodziła na pobliskie pola i z tęsknotą patrzyła na wschód, gdzie pozostawiła za sobą poprzednie życie. Wracała pamięcią do momentu, kiedy ostatni raz przekręciła klucz swojego domu.
–– Zatrzasnęłam drzwi i poprzednie życie –– myślała tęsknie, ściskając w kieszeni klucz.
Nie chciała pogodzić się z myślą, że to nieodwracalnie zamknięty rozdział. Wolała wierzyć, ze kiedyś tym kluczem otworzy ponownie drzwi ich domu.
–– To wszystko na chwilę, może rok, może dwa, aż się wszystko unormuje. Wrócę! ––
–– Wiesz kotusiu, możemy tu zostać. To przecież wszystko jedno, gdzie się jest na chwilę. Może równie dobrze być to miasteczko. Przynajmniej skończy się ta uciążliwa podróż.––
Nowe życie w małej mieścinie było dla Marii czymś tymczasowym. Nie wierzyła, że tutaj zapuszczą korzenie. Szybko znalazł mały, murowany domek przy szosie. Gdy rozgościli się w cudzym mieszkaniu, poczuła się dziwnie.
–– Jestem bardzo skrępowana, śpiąc w obcym łóżku, używając cudzych sztućców, zasłaniając okna storami, które nie ja wybierałam i wieszałam. –– Mówiła wieczorem do Szymka, który właśnie wrócił z ratusza.
––– Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę czuła się jak złodziej. Wiem dobrze, co może w tej chwili myśleć właścicielka domku. Z pewnością czuje to, co ja, gdy pomyślę o naszym gniazdku w Zimnej Wodzie. To jakiś absurd. Ja musiałam porzucać dom, o którym marzyliśmy i który budowaliśmy, aby zająć miejsce innej kobiety, która z całą pewnością, tak samo jak ja, niechętnie porzuciła swój azyl. Istny dom wariatów! Kto wymyślił politykę? Nic dziwnego, że ludzie mówią; polityka jest jak, za przeproszeniem, kobieta lekkich obyczajów.
–– Powinnaś powiedzieć dosadniej, „bladź”! Masz rację. Ale co tu bić głową w mur. Jest jak jest. Może to tylko tymczasowa sytuacja, a może musimy zastanowić się nad tym, jak urządzić się na stałe. ––
Mały domek przy szosie, którą dniem i nocą ciągnęły tasiemcowe ogony wojskowych transportów nie dawał poczucia bezpieczeństwa.
Niejednokrotnie Maria słyszała na schodach dudnienie wojskowych butów i walenie pięściami do drzwi.
Wieczorem, gdy wracał Szymon, słuchała opowieści o radzieckich żołnierzach. Były wesołe, przy których śmiała się do łez, ale często również zdarzały się bardzo smutne i przygnębiające.
Jedna z nich zmusiła Szymona do szybkiej zmiany lokum.
–– Kochanie, niedaleko od nas kałmucy wpadli do domu. Byli pijani. Mocno walili do drzwi. Gdy sąsiadka długo nie otwierała drzwi, pijana banda wyrwała je z zawiasów.
–– Diewoczka, poczemu nie atkrywajesz dwieriej?– Powiedział jeden ze skośnookich sołdatów.
–– Smatri, kakaja krasawica –– zabełkotał drugi.
–– Nu, pocełuj mienia. –– Pijany żołnierz przysunął się do kobiety i złapał ją silną dłonią w pasie.
Poczuła odór alkoholu i niemytego ciała. Odór psujących się zębów zemdlił ją. Z całych sił odepchnęła mężczyznę. Potoczył się na ścianę. W jego oczach pojawiła się wściekłość.
–– Pietia pomogi mienia!– Wrzasnął na całe gardło.
–– Wot suka! Na ruskawo sałdata podniała ruku! –– Trzech mężczyzn zaczęło napierać na kobietę. Zapędzili ją w róg korytarza. Jeden z nich brudną ręką podarł brzeg sukienki.
–– Ty Niemka! Nu to my pakarzem kak budiem dalsze wojować. Twoj Hitler nie pomożet!
W kobietę wstąpiły nadludzkie siły. Zaczęła szarpać mundur jednego z napastników. Krzyczała na całe gardło.
–– Jakie wy wyzwoliciele, napadacie na Polkę!?. Banda zboczeńców! Ratunku, ludzie pomocy!
Szymon przerwał opowieść i zawiesił na chwile głos.
–– I chyba byłoby z sąsiadką nienajlepiej gdybym nie przechodził ulicą. –– Kontynuował opowieść.
–– Wpadłem do korytarza, słysząc z ulicy głos napadniętej.
O mało jej nie zgwałcili. Ale obsobaczyłem wszystkich i kopniakami wyrzuciłem z domu. Jak powiedziałem, że znam ich komandira i do tiurmy pójdą, albo na białe niedźwiedzie, to od razu ustąpili. Pouciekali z miejsca przestępstwa. –– Mówił podekscytowany. I kontynuował, nie doczekawszy się komentarza żony. Znalazłem dla nas inne lokum. Nie jest to wprawdzie domek jednorodzinny, a dwurodzinny. Weźmiemy go z młodym Grzykiem. Niezły gość. Trochę nieciekawie wyglądu, ale jaka inteligencja, a dowcip, palce lizać! Zamierza mieszkać ze swoją kobitą. Niezła z niej babka. On z Zagłębia. Niedoszły lekarz, a ona wdowa po żołnierzu Wermachtu. Ślązaczka. Mąż jej był Austryjakiem. Zaginął i do tej pory się nie odnalazł. Zakochała się w Antosiu. Jutro pójdziesz ze mną i pooglądamy mieszkanie. Obok domu znajduje się mały sad i ogródek. Jest tylko jeden problem. Na razie na piętrze mieszkają dawni właściciele, Niemcy. Mają wyjechać. Porządni ludzie. Antosiowi się nie spieszy, to i poczeka. Na razie tylko my możemy zamieszkać. Chyba ci nie będzie przeszkadzało sąsiedztwo!
Bardzo źle śpię. Zasypiając, mam pod powiekami obraz zmarłej teściowej. Również budzę się w nocy. Nie wiem, kiedy znikną namolnie powracające sceny. Są jak obsesja. Nie jest łatwo patrzeć, nawet, gdy to tylko replay, na zmęczoną, żółto-zieloną cerę, lekko przekrzywioną głowę, czarne cienie pod oczami. Najgorszy jest ten grymas warg, który niegdyś piękną twarz, czynił złośliwą i zgorzkniałą. Bardzo chciałabym, aby obraz nie pojawiał się. Och, gdybym miała pilota do tego odtwarzacza. Zrobić pstryk i wyłączyć obraz, jak niechciany film!
Siedziałam przy niej dwie godziny. Chyba bardziej robiłam to dla siebie. Ludzie wchodzili, wychodzili. Żegnali się, postali i wychodzili na korytarz. A ja musiałam tam tkwić. Jakbym chciała powiedzieć
–– Nie jesteś sama! Jeszcze nie teraz. Jeszcze chwilę będę przy tobie.––
Nie wiem skąd ten przymus tkwienia przy łóżku ziemskiej powłoki, osoby, która była matką mojego męża. Jakby jakiś wewnętrzny magnes mnie do niej przyciągał. Może dręczy mnie żal, że już nie zdążę się zaprzyjaźnić, nie potrafiłam pomóc, nie wiem? A może w ten sposób odrabiam zaległe obowiązki z przeszłości, kiedy nie towarzyszyłam tej, którą tak bardzo kochałam, mojej Babci Mani ?
Sąsiedzi
Niemiecka rodzina okazała się sympatyczna. Ojciec był inwalidą i nigdy nie brał udziału w działaniach wojennych. Jednak w iście pruskim drylu wychowywał swoje pociechy. Truda, wiekiem zbliżona do Hali, chodziła do szkoły będącej odpowiednikiem liceum. Jej mama starała się, aby prócz wykształcenia posiadała umiejętności praktyczne, które pomogą w przyszłości idealnie prowadzić dom. Hala, która przez Marię wyganiana była z kuchni i nie miała o gospodarstwie nawet mglistego pojęcia, z zapartym tchem oglądała, z jaką gracją i znawstwem Truda porusza się w kuchni. Delikatne biszkopty, czy też ciężkie potrawy z mięsa nie miały przed nią żadnych tajemnic. Dziewczynki porozumiewały się w języku francuskim. Z czasem zaprzyjaźniły się. Okazało się, że mają podobną wrażliwość i upodobania. Truda uchyliła przed Haliną rąbka kuchennej tajemnicy, a ta nauczyła dziewczynkę, w jaki sposób robi się piękny, podwójny wzór angielski, który tak elegancko wygląda na zimowych swetrach. Truda była osobą bardzo pracowitą i zdolną. Młody wiek wzmacniał wrodzony brak zakłamania. Od razu powiedziała Halince, że nie ma ochoty uczyć się języka polskiego, ale musi to zrobić, aby nadal uczyć się. Musi poznać język wykładowy. Przez wiele miesięcy obydwie dziewczynki wspólnie zgłębiały tajniki wiedzy matematycznej, przyrodniczej, geograficznej. Kuły na pamięć słówka z greki, łaciny i języka francuskiego. Rozdzielała je tylko historia i język polski. Martin, parę lat młodszy od siostry, był wesołym urwisem, trudnym do zdyscyplinowania. Ojciec, zgodnie z tym, jak został sam wychowany, próbował temperować zadziorną naturę rzemiennym pejczem, oprawionym w drewno. Na drewnianej rączce wypalono imię chłopca. Gdy rodzina po paru miesiącach wyjechała do Niemiec, na strychu został jedynie pejcz, schowany przed groźnym ojcem.
Powojenne Koźle nie było najpiękniejszym miejscem na ziemi. Część kamienic w okolicach rynku i wzdłuż głównych ulic była okazała i ładna. Kamienice miały dwa lub trzy wysokie piętra. Na tynkowanych albo klinkierowych fasadach , architekci umieścili różne sztukaterie, bardziej lub mniej ozdobne. Przed kamienicami zieleniły się ogródki, odgrodzone od chodnika niskimi, kamiennymi murkami, bądź parkanem z metalowej siatki. Ale im dalej od centrum, tym budynki coraz bardziej malały. Fasady stawały się skromniejsze, a architektura uboższa. Od czasu do czasu pojawiała się architektoniczna perełka, ale od połowy głównej ulicy, do dworca kolejowego domy przeważnie przypominały proste, niskie pudełka. Brzydotę ich przełamywały gdzie niegdzie spadziste dachy, kryte przeważnie czerwoną dachówką. Szymon pracował w pobliskiej stolarni. Był jej kierownikiem. Biura stolarni mieściły się w niepokaźnym baraku, o płaskim dachu i nieciekawej fasadzie. Jedynym ładnym elementem były duże, trójdzielne okna, które wpuszczały do trzech pomieszczeń biurowych, ogromne ilości światła. Biurko Szymka, ustawione bokiem do okna, ukazywało całą szerokość ulicy. Gdy znad papierów podnosił głowę, widział przechodzące Ślązaczki, z ogromnymi koszami pod pachą. Ubrane w regionalne stroje, szły ze stacji na targ. Na ciemnych spódnicach powiewały jasne, atłasowe fartuchy. Krótkie, przymarszczone peleryny, zawiązane po brodą, osłaniały ciemne kaftany, zapinane na mnóstwo drobnych guziczków. U młodszych, spod peleryn wystawały rąbki jasnych bluzeczek, a czasem czerwieniły się wypukłe kulki korali. Niektóre prowadziły za rękę dzieci. Chłopcy mieli krótkie, skórzane spodenki, a dziewczynki, ubrane w przykrywające kolana spódniczki, wyszukane fryzury. Najczęściej olbrzymiego, spiętego wsuwkami na czubku głowy, loka. Lok był samotny lub zdobiony wielką kokardą z tyłu lub boku. Najnowszy krzyk mody dziecięcej.
Z przyjemnością obserwował wesołe, roześmiane buzie. Cieszył się, że już nie widzi innych; przestraszonych i wygłodniałych . Te lata na szczęście minęły. Czasem tylko spotykał na ulicy inne dzieci. Były smutne, brudne i zaniedbane. Między nimi były też małe cyganiątka.
To właśnie dla tych, okrytych łachmanami, spod których wystawały zziębnięte kończyny i zasmarkane, brudne buzie, nosił w kieszeniach cukierki. Najpierw wyciągał z butonierki wielką chusteczkę i wycierał wiszące aż do samej brody sople. Później w brudną rączkę wciskał cukierki. Starał się również pomagać ludziom starszym, których los mocno doświadczył.
Rosyjscy żołnierze długo jeszcze przebywali na terenie Koźla. Przymusowo zakwaterowano ich w prywatnych mieszkaniach. Wielu żołnierzy pochodziło z zapadłych, wschodnich wiosek, gdzie nie docierała cywilizacja. Na wojnę wyruszyli z ziemianek, lepianek, obłożonych pod dach zwierzęcym łajnem, aby tylko w chałupie było cieplej. Przechodząc z wojskiem przez obce wsie i miasteczka uczyli się nowego. Jednak często nawet muszla klozetowa przekraczała ich zdolność pojmowania świata.
Maria z Szymonem musieli znosić obecność paru zakwaterowanych młodych chłopców w radzieckich mundurach w swojej części domu. Do spazmów doprowadzał Marię młody lejtnant uparcie płuczący obrane ziemniaki w muszli klozetowej. Biedny chłopiec za potrzebą chodził w kąt ogrodu, za szopę. I nie był w stanie zmienić upodobań, mimo licznych napomnień. Rozśmieszyła ją też sytuacja, której sama była świadkiem na targu. Przechodzący obok straganu dwaj żołnierze zauważyli zwitek gumki do bielizny. Jeden z nich zauważył, jak sprzedająca kobieta pokazywała klientce jej sprężystość. Pierwszy raz z takim towarem miał do czynienia.
–– Czto eta? –– Zapytał.
–– Guma! –– Odpowiedziała kobieta.
–– Wasia, znajesz, guma, guma!! –– Powiedział żołnierz do kolegi. I obydwaj wybuchnęli gromkim śmiechem.
Po wyjeździe Schulców, do mieszkania na pierwszym piętrze wprowadził się Antoni Grzyk z żoną. Szymon polubił Antka od pierwszego spotkania. Antoni był brunetem niskiego wzrostu i krępej budowy. Gładko przyczesane, pociągnięte brylantyną ciemne włosy, jak pilotka przykrywały okrągłą głowę. Policzki miał okrągłe i zawsze starannie wygolone. Nos krótki, szeroki stanowił dobrą podpórkę dla okrągłych, rogowych okularów. Gdy siedział na kanapie bardzo przypominał posążek Buddy. Żona jego, Hela była miłą, średniego wzrostu blondynką. Ubierała się według aktualnej mody. Rzadkie, cienki i miękkie jak jedwab mysie włosy układała w modne fale. Śmiało odsłaniała zgrabne nogi, które razem ze szczupłą figurą, kształtnym biustem, stanowiły prawdziwy atut kobiecości. Nieźle pisała na maszynie i Szymon, który lubił koło siebie efektowne kobiety, zatrudnił ją w stolarni, której od niedawna szefował, na stanowisku sekretarki. Antoni opowiadał Szymonowi o swoich przeżyciach w partyzantce. Walczył z Niemcami niedaleko Krakowa. Hela i Antek byli bardzo wesołymi ludźmi. Lubili towarzystwo i alkohol. Urządzali u siebie przyjęcia, na które Antek zapraszał „miejscowe szychy”. Sam też należał do kozielskiej elity. Nie raz Maria i Szymon zapraszali do siebie wesołą parę. Hela i Antek prześcigali się w dowcipnych opowiadaniach. Oboje mieli niezłe poczucie humoru, chociaż Antek górował intelektualnie nad partnerką. Jego żarty były lekkie. Ledwie naszkicowane słowem. Hela, z natury kokietka, przymilała się do Szymka, siadała na jego kolanach, co bardzo denerwowało Halinkę.
–– Mamusiu, jak możesz przyjmować tę kokotę? –– Mówiła ze złością do Marii.
–– To bzdury Halinko, nie ma, co robić z tego problemu. To tylko takie żarty. Przy kieliszku żarty nie są niczym zdrożnym ––
Nie zgadzała się z matką. Odmawiała obsługiwania ”Kokoty”, narażając się na niezadowolenie ojca.
Pewnego dnia, gdy ze złością przysłuchiwała się rozmowie, usłyszała jak Antek opowiada o spotkaniu z teściową.
–– Mieszkaliśmy jeszcze koło rynku, gdy pewnego dnia usłyszałem pukanie do drzwi –– mówił Antoni.
–– Otwieram, a tu na progu stoi mała drobna, starsza kobietka – kontynuował. Mówię, więc, pani do kogo?
–– Czy tu mieszka Helena Grzyk? –– Pyta mnie nieznajoma.
–– Mieszka, teraz jest w pracy –– odpowiadam.
–– Jo jest jej muter! A ty synek, to, kto?
–– Antoni Grzyk – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Na to Ociepkowa, bo tak moja świekra się zowie, jak nie ryknie śmiechem. Skręca się ze śmiechu i mówi.
–– Synek ty je chop? Ty je karykatura chopa. To się tej mojej dziołsze w tej łebie pokołowało. Rozum stracioła. Miała szykownego synka. Wysokiego, bogatego, a kogo se wziena? Baniatego kurdupla z brelami jak denka od butelek. Co ty mosz w galotach? Pewnikiem tego onego mosz ze złota.––
Słuchając tej opowieści Hala przypomniała sobie zajście w kinie, na akademii z okazji jakiegoś państwowego święta. Na scenie ustawiona była mównica. W części oficjalnej uroczystości wchodzili na scenę różni mówcy. Jednym z nich był Grzyk. Mały, okrągły człowieczek, w okularach na nosie, w przepisowym garniturze, w białej koszuli i czerwonym krawacie poderwał się z pierwszego rzędu krzeseł i szybko przebierając krótkimi nóżkami, dziarsko pognał w stronę sceny. Wchodząc na mównicę potknął się, przewrócił i zniknął sprzed oczu widzów. Rozległy się chichoty i oklaski. Za chwilę Grzyk pojawił się na mównicy, otrzepał spodnie i powiedział.
–– Te oklaski to pewnie od tych, co pierwszy raz upadłego chłopa widzą. Wszyscy wiedzą, co to upadła kobieta, ale nikt dotychczas nie widział mężczyzny. No to teraz ma okazję.––
Obydwie rodziny zaprzyjaźniły się ze sobą. Wspólny dach zbliżył. Stukanie miotłą w sufit, znaczyło zaproszenie na wspólny posiłek, kieliszek wódki, a czasem na wspólne pogaduszki. Spotykali się, aby się pośmiać, czy wzajemnie zrobić sobie kawały. Szymon i Antek, obaj kawalarze, prześcigali się w pomysłach, jak tu kogoś rozśmieszyć, nabrać. Nigdy nie było wiadomo, czy pod równo zaścielonym prześcieradłem nie znajdzie się wciśnięta w materac miska z wodą, czy też namoczona gumowa zabawka albo ryżowa szczotka. Święta i niedziele spędzali przeważnie razem. Latem całymi dniami przesiadywali w ogrodzie. Był to niekończący się piknik, ze śmiechem, polewaniem wodą z ogrodowego węża.
W takiej atmosferze przeżywała Halszka swoje „naście” lat.
Pamięci Antka i Heli.
Przed chwilą zaczęłam pisać o Antku i Heli. Wybrałam idealny moment. Trzy godziny później dowiedziałam się, że zmarła Hela.
Antek od wielu lat nie żyje. Ostatni raz widziałam go w dniu wesela mojej najmłodszej siostry. Bawił się bardzo dobrze. Jak zwykle był pełen werwy i humoru, ale o północy powiedział, że już musi wracać do domu. Następnego dnia zadzwonił i powiedział, że nie przyjedzie na poprawiny. Czuł się nienajlepiej. Po tym telefonie, moi rodzice pojechali do Heli i Antosia. Zabrali ze sobą butelkę koniaku i wielki kawał tortu. Niestety nie sprawdził jego smaku. Następnego dnia już nie żył. Zmógł go trzeci zawał. Na pogrzebie były moje siostry, rodzice i ja z małą córeczką. Pogrzeb był uroczysty. Uświetniała go orkiestra dęta z zakładów azotowych. W tej chwili nie pamiętam, czy pogrzeb był świecki, czy Antka w ostatnią drogę odprowadzał ksiądz. Nie to utkwiło mi w pamięci. Zapamiętałam nastrój. Była wtedy połowa czerwca. Słońce świeciło bardzo mocno. Kolorowe kwiaty, ścieliły się barwnym dywanem pomiędzy brzozami, klonami, świerkami. Spokój, cisza i zapachy wiszące nad nagrobnymi płytami, dawały poczucie azylu. Gdy nad trumną ucichły pożegnalne mowy, nagle niebo zachmurzyło się, a za moment rozpętała się burza. Szalał wiatr, spadł rzęsisty deszcz, który zaskoczył wszystkich. Przemoczona do suchej nitki starałam się torebką osłonić córeczkę. I wydawało mi się, że w szumie wiatru, łomocie chorągwi usłyszałam echo męskiego śmiechu.
–– No cóż –– pomyślałam –– jak zwykle żartujesz! Na koniec wszystkim zrobiłeś niezły kawał!
I wtedy rozległy się grzmoty! Burza trwała dziesięć minut. Gdy wracałyśmy z cmentarza świeciło słońce. Hela przeżyła swojego ukochanego Antosia o 26 lat. On, niedoszły lekarz, bardzo dbał o zdrowie. Starał się przestrzegać diety, prowadził higieniczny i zdrowy tryb życia. Przeszedł 3 zawały.
Ona była nałogowym palaczem i przeciwieństwem swego męża. Lubiła alkohol i dobrą zabawę. Żyła 87 lat. Kochała Antosia do końca swojego długiego życia.
Marian i Małgosia Szymańscy w tle Szymon.
Maria Szymańska w ogrodzie w Zimnej Wodzie z córeczką Halusią.
Gosia i Maryś Szymańscy ze swoją mamą. |
Cdn.