środa, 25 marca 2015

KUR ZAW DLA NIEL rozdz. 1 cd.

Parę dni po pamiętnej rozmowie, w sobotę, gdy Irma słodko odsypiała tygodniowe zaległości, na równe nogi postawił ją dzwonek telefonu komórkowego. — Na litość boską, kogo o tej porze niesie? — usłyszała niezadowolony głos swojego małżonka. — Irma, odbierz do cholery swoją komórkę. Ile można słuchać to twoje Il Divo? Nie dadzą człowiekowi pospać nawet w sobotę. Poinformuj swoich znajomych, że sobota jest dniem rodzinnym i nie mają prawa zakłócać nam spokoju. A swoją drogą mogłabyś wreszcie zmienić swój sygnał, bo nie da się tego słuchać. — marudzenie Przemka wygnało Irmę z łóżka. — Halo! — odebrała komórkę . — Witaj Irma, oczywiście obudziłem ciebie, ale przecież umawialiśmy się, że w sobotę pojedziemy do Malinek. Chciałbym skonkretyzować godzinę, bo obiecałem matce, że pomogę wytrzepać jej dywany. Matka jest staromodna i nie używa odkurzacza, a trzepak. Do tego potrzeba mojej muskulatury. Jest wprawdzie w zaniku, ale mamy jeszcze gorsza, więc na bezrybiu i rak ryba. Taka dola ukochanego jedynaka. — A która to godzina, że zrywasz mnie z łóżka, aby poinformować, że robisz za odkurzacz? — Irma nie omieszkała wyrazić swojego niezadowolenia. Zawsze potrafiła być asertywna, jeśli tylko nie rozmawiała z członkami swojej rodziny. Przy nich bywała bezwolna i uległa. — Już dziesiąta, więc uznałem, że nawet największy śpioch jest na nogach. Czuję się rozgrzeszony, więc nie wydziwiaj, a wspomóż potrzebującego, nawet, gdy na chwilę zamienia się w odkurzacz. — roześmiał się Tomasz. — Wybacz, albowiem nie wiem, co czynię, a raczej, która jest godzina. Mam dogorywającego Przemka, leniwego psa i dwa czupiradła w domu. Żadne z nich nie dało do tej pory znaku życia, więc albo wszyscy padli na nieznaną chorobę, albo jak w tej bajce o śpiącej królewnie, czekają na pocałunek królewicza, aby się obudzić. — usprawiedliwiła gderanie. — Co to za głupie gadanie. Jakie dogorywanie? Ja jestem rześki i zdrowy. Nie chciałem ciebie budzić, tak słodko spałaś. — usłyszała głos swojego męża. — Mamo, co za czupiradła? Jak możesz tak nas kompromitować? My już nie śpimy. Tylko czytamy. — Z drugiego pokoju doszedł Irmę głos Mileny. Jak na zawołanie w przedpokoju pojawiła się Gapa i z wyrzutem w oczach stanęła pod drzwiami, sygnalizując, że już dawno powinna być wyprowadzona za potrzebą. — Tomku, to może umówimy się na trzynastą. Ty wytrzepiesz, co tam mama da ci do trzepania, ja ogarnę moją menażerię i rozdysponuję zajęcia. Teraz już muszę wskoczyć w dres i wyjść z Gapą. — zakończyła rozmowę. Gdy po godzinie wróciła z sobotniej przebieżki z zadowolonym i zmęczonym psem, w domu sytuacja nie uległa zmianie. Milena z Julią nadal tkwiły w łóżkach z nosami w książkach, a Przemek spał. — Wynocha z łóżek — zadysponowała, ściągając jednocześnie kołdrę z łóżka Julii. Córka z obrażoną miną zamknęła książkę i poczłapała w kierunku kuchni. Milena, nie czekając na reakcję matki, wyskoczyła z pościeli i zanurkowała w szafie. — Otwórz okno, gdy będziesz wychodziła z pokoju. — pouczyła córkę i pognała w stronę łazienki. Odświeżona, z mokrymi włosami weszła do kuchni w momencie, gdy Przemek zalewał kubki z kawą. — No, ile to można okupować łazienkę? Nareszcie wyszłaś. — stwierdził z przekąsem i poszedł w kierunku przedpokoju. — Dzień, jak co dzień. — stwierdziła w myślach, przyglądając się bałaganowi w kuchni. Otwarła lodówkę i systematycznie zaczęła wyciągać produkty potrzebne do przygotowania śniadania. Po dziesięciu minutach na stole stała już miska jajecznicy ze szczypiorkiem, twarożek z rzodkiewką, miód i domowe konfitury ze śliwek. Ostatnie grzanki dopiekały się, gdy Milena z Julią zasiadły przy stole. Z łazienki dochodził plusk wody i podśpiewywanie Przemka. Podeszła pod drzwi, aby pośpieszyć męża, gdy nagle usłyszała sygnał dzwonka jego telefonu, a po chwili w pełni uwodzicielski głos Przemka. Znała go z czasów, gdy próbował zawładnąć jej sercem. Od wielu lat już nie słyszała głębokiego, aksamitnego tembru, który ją kiedyś urzekł. Zdębiała. Nie chciała podsłuchiwać męża, ale coś kazało jej na chwilę wstrzymać się ze stukaniem we framugę. — Tak , oczywiście, że dzisiaj możemy się spotkać. Jestem już w pełni zdrowy. To była tylko niewielka infekcja, szkoda mówić. Nic wielkiego. Parę aspiryn i po krzyku. Dla dorosłego mężczyzny to doprawdy pestka. ­— oczami wyobraźni Irma widziała swojego ślubnego, prężącego mięśnie przed lustrem i prezentującego uśmiech „samca- zdobywcy”. Nie wytrzymała. Zastukała w drzwi. — Jajecznica na stole! Za moment będzie zimna. Wychodź już z tej łazienki. — pogoniła męża, chcąc jednocześnie przerwać umizgi. Znała słabość swojego małżonka do długonogich i jasnowłosych lalek Barbi. Ona w niczym nie przypominała takich kobiet, a wręcz była ich przeciwieństwem i mimo wielu lat przeżytych z Przemkiem nie rozumiała, w jaki sposób udało jej się stanąć z nim na ślubnym kobiercu, a później utrzymać związek. Wróciła do kuchni. Zamyślona mechanicznie wsypała Gapie trochę suchej karmy do kolorowej miski, a do drugiej nalała zimnej wody. Usiadła do stołu i zanurzyła usta w kawie. Pomimo głodu odeszła ją ochota na jajecznicę. Minęło już kilkanaście lat od trudnego okresu, gdy Przemek zboczył z ich wspólnej drogi na ścieżkę Jagi, którą w myślach nazywała Babą Jagą, jednak wspomnienie to nadal Irmę paraliżowało. — Przestań tak myśleć! — zganiła się w myślach. — To nie prowadzi do niczego dobrego. Musisz mu ufać, bo inaczej oszalejesz! Myśl o tym, że dzisiaj masz jechać do Malinek i pomóc Tomaszowi, którego życie też już nieźle pokiereszowało. Pomyśl, co musisz dziś sama zrobić, a w czym może ciebie zastąpić rodzina. Dla Przemka zarezerwuj specjalne zadania, aby miał jak najmniej czasu na spotkanie. — Przypomniała sobie prośbę teściowej, żeby z nią pojechać do Przemyśla na grób teścia i najbliższej rodziny. Wykręciła numer Mamuśki, bo tak o matce mówił Przemek. — Mamo! Tu Irma. Chciałam mamie powiedzieć, że właśnie skończyłam golf . Wyszedł rewelacyjnie. Ten angielski wzór świetnie pasuje do włóczki. W spopielałym różu będzie mama wyglądała jak angielska królowa, oczywiście na urlopie. Tak, myślę, że Przemek może go mamie przywieźć. Może też z mamą pojechać do Przemyśla. Nie przewiduję dla niego dzisiaj żadnych innych zajęć. Chyba, że coś sam zaplanował, ale nic o tym nie wiem. Daję mamie Przemka do telefonu, niech sam się umawia. — Nie patrząc na wkurzoną minę swojego męża, podała mu swoją komórkę. Przez chwilę ze złośliwą satysfakcją obserwowała męża, który próbował wymigać się od niechcianego obowiązku, ale zbyt znała swoją teściową, aby wątpić w to, kto wygra słowną potyczkę. Milena z Julią zajadając się jajecznicą, w milczeniu przyglądały się rodzicom. Co jakiś czas znacząco spoglądały na siebie. — Jak wiecie, ja z panem Tomaszem jadę dziś o trzynastej do Malinek. Zdążę przygotować obiad. Tata jedzie z babcią do Przemyśla, więc zje obiad poza domem, a moje panny zostaniecie w domu co najmniej do osiemnastej. Zdążycie ogarnąć bajzel. — stwierdziła. — Milena dziś ty sprzątasz łazienkę, przedpokój i połowę waszego pokoju oraz klatkę schodową, bo nasza kolej. Julia ma dzisiaj kuchnię, stołowy i połowę waszego pokoju. Naszą sypialnię odkurzę sama. Każda z was zmienia u siebie pościel. Pranie nastawia Milena , a Julia rozwiesza pranie. Nie przyjmuję reklamacji — dokończyła, widząc obrażone miny obu córek. — Nie dąsajcie się, po przyjeździe upiekę jabłecznik z kruszonką. — dodała, chcąc choć trochę złagodzić rozkaz.

wtorek, 24 marca 2015

KUR ZAW DLA NIEL Rozdz. 1" Irma "

Rozdział I tak się zaczęło.... Irma — Remusiu, miluszku! No coś ty? Psikusa robisz mamusi? No jeszcze troszkę, tak bardzo ładnie proszę, brym, brym…!— Irma próbowała uruchomić silnik, przemawiając słodko do samochodu. — No rusz się wywłoko!— nie wytrzymała napięcia i skończyła z uprzejmościami. Jednak jej ukochane Renault Clio ani drgnęło. Tego ranka wszystko sprzysięgło się przeciw niej. Po pierwsze zaspała. Do tej pory nie rozumiała, jak to się stało. Przecież poprzedniego dnia nastawiła swoją komórkę na godzinę szóstą trzydzieści. A tu o siódmej piętnaście obudziło ją ujadanie psa sąsiada. Wyskoczyła z łóżka, jak oparzona. Zaspanym wzrokiem próbowała dostrzec, która jest godzina. — O cholera, ale przyspałam!— zachrypiała. — Dziewczyny! Wstawać! Spóźnicie się do szkoły.— próbowała zmusić pociechy do opuszczenia łóżek. Jej ukochany mąż Przemek przewrócił się od razu na drugi bok i przykrył ucho poduszką. Najwyraźniej poranne pokrzykiwania zaburzały mu przyjemne dosypianie. Od trzech dni chorował. Nie musiał jak zwykle rankiem gnać do pracy. Jednak po chwili otworzył jedno oko. — Zrobisz herbatki? Tak mnie gardło napieprza!— przymilił się do Irmy. — Jesteś najlepsza żona na świecie!— Pochlebstwem chciał zagwarantować troskę swojej drugiej połowy. Irmę ze złości lekko skręciło w żołądku, ale potakująco kiwnęła głową. Pomyślała, że opór i tak nic nie zmieni, bo Przemek przy pierwszej lepszej okazji wypomni jej, jak to u swojej mamusi dobrze mu się chorowało, a jak ciężko jest przechodzić grypę u boku Irmy. Zdecydowanie porankiem nie miała energii na współzawodnictwo ze wspaniałą Mamuśką, jak nazywał swoją matkę Przemek. — Wstawać mi tu zaraz !— ponownie krzyknęła w stronę drzwi pokoju Julii i Mileny. Do słów dołączyła walenie pięścią we framugę. — Oświadczam, że nikomu dziś nie napiszę usprawiedliwienia! Kto zaraz nie wstanie, niech sobie sam radzi. Kto zdąży, tego podwiozę! — krzyknęła w przestrzeń przedpokoju i popędziła do kuchni szykować śniadanie. Pamiętała, że dziewczynki rankiem może zmusić jedynie do miski musli z jogurtem. Ale w lodówce nie było jogurtu. — Kto zżarł ostatni jogurt i nie powiedział, aby kupić ?— znowu krzyczała w powietrze, a ściślej do ścian kuchni, jakby to błękitny rzucik królujący pomiędzy kuchennymi szafkami był winien łakomstwa. — Mamo, to pewnie wredna Julka ze swoim chłopakiem wchłonęli jogurt. — rozczochrana głowa Mileny pojawiła się w uchylonych drzwiach pokoju córek. — Donosicielka, kapuś! Spieprzaj do budy!— zapiszczała Julia i na głowie Mileny wylądowała para zwiniętych kolorowych skarpet. — Widzisz mamo, jaka wredna żmija. Zżarła, a jeszcze się pluje! — obrażona Milena w całej swojej, nie do końca ubranej okazałości pojawiła się w otwartych drzwiach kuchni. — Uspokój się. Zjesz z mlekiem! Nie ma czasu na marudzenie. Zaczesz włosy!—Irma popatrzyła z rozpaczą na kolorowe kołtuny na głowie latorośli. — Przecież uczesałam !— Młodsza córka włożyła do ust łyżeczkę z płatkami i skrzywiła się. — Chcesz mnie otruć ?— zapytała krzywiąc usta. — Bo ci tak zostanie!— upomniała Irma — Złego diabli nie biorą! Od mleka jeszcze nikt nie strzelił w kalendarz.— roześmiała się i w tym momencie oblała rękę wrzącym mlekiem, które właśnie próbowała wlać do drugiej miseczki. — Ja pindolę!— wrzasnęła, gnając w stronę kranu z zimną wodą. W tym momencie poślizgnęła się i wylądowała na posadzce, prosto w potrąconej psiej misce. Milena z otwartymi ustami śledziła wyczyny swojej matki. Oczy jej zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. — No i gdzie moja herbata! W tym domu nikt o biednym chorym człowieku nie pamięta! — usłyszały głos Przemka w chwili gdy Gapa, seter irlandzki, z pretensją w oczach wpakował się jej na kolana i próbował do cna wylizać twarz. — Gapa ! Wynocha!— zgoniła psa, podnosząc się z podłogi. — Masz szczęście, że się jeszcze nie pomalowałaś!— w kuchni pojawiła się Julia. Była ubrana i uczesana. — Gdzie moje płatki?— zapytała, jednocześnie starając się ocenić sytuację.— W porządku! Dobrze, że się nie połamałaś.— stwierdziła.— Musisz tylko ubrać się, pomalować i możemy jechać. Ganiaj do łazienki, a ja zrobię herbatę temu choremu z urojenia.— dodała łaskawie. — Jak ty się wyrażasz o ojcu?— głos Irmy był słaby, ale uznała, że musi na użytek obu córek zrobić tę wstawkę wychowawczą. W końcu jest matką. Trochę niezdarną, ale jednak, bądź co bądź, matką. — Gapa! Do paczki!— wrzasnęła do Bogu ducha winnego psa, przeganiając go na posłanie. — Milena, Julia! Umyjcie zęby i do samochodu! Ja zaraz przyjdę. Potrzebuję tylko pięciu minut!— to było do córek. Po obiecanych pięciu minutach była ubrana, pomalowana i gotowa do wyjazdu, ale tym razem jej niezawodny do tej pory Remuś odmówił posłuszeństwa. — Sąsiadko, pani da spróbować, może mi się uda zapalić.— Zawsze pomocny pan Zbysio starał się i tym razem wspomóc ulubioną sąsiadkę. — Ani drgnie! Padł akumulator!— stwierdził autorytatywnie. — Trzeba nowy. Teraz popchnę samochód i do pracy pani dojedzie. Tylko po drodze nie gasić, bo kapucha!— dodał Dzięki pomocy pana Zbysia Irma nie tylko zawiozła córki do szkoły, ale i dotarła do pracy. Zaparkowała na jedynym wolnym miejscu na chodniku pod sądem. Uradowana, że tym razem udało jej się bezpłatne parkowanie i zaoszczędziła sześć złotych, zgasiła silnik i od razu przypomniała sobie, że właśnie za pół godziny powinna pojawić się na zebraniu w poradni psychologicznej. Do poradni trzeba było jechać przez całe miasto i z całą pewnością nie zdąży środkami komunikacji miejskiej. Po krótkim namyśle postanowiła jednak wejść do sądu. Na parterze jak zwykle przywitała ją pani Hela, ulubiona strażniczka. — Ale pogoda! Wieje jak cholera! Jak jechałam rowerem do pracy, to myślałam, że zwieje mnie na chodnik! A pani jak zwykle uśmiechnięta. Czy deszcz, czy śnieg! Miłego dnia! — pani Hela jak co dzień nie skąpiła serdeczności . — I jak tu się nie uśmiechać, gdy w drzwiach wita pani Hela? — Irma odwzajemniła uprzejmości. — Pani wie, że dziś przyszedł do pracy pan Tomasz? Tyle się nachorował. Biedaczek. — szepnęła pani Hela . — Ale jakby co, to pani nie ode mnie dowiedziała się, że już jest w pracy.— przypomniała cichutko i puściła oczko do Irmy. — Ja wiem, że u pani tajemnica, to jak w studni.— upewniła kobietę. W pokoju „chłopaków „ rzeczywiście świeciło się i słychać było stukanie klawiatury. Irma zerknęła przez szparę w drzwiach. Rozparty przy biurku siedział Tomasz. Pracował, jakby dopiero wczoraj opuścił stanowisko pracy. Jakby nie było tych sześciu tygodni pobytu w szpitalu odwykowym. — No, witaj, witaj synu marnotrawny! To co, już na stałe, czy tylko doraźnie?— zapytała kolegę. — Witaj dobry duchu! Widzę, że nie przyszykowałaś uczty z okazji mojego powrotu. Co do reszty, to zobaczymy! Pogadamy kiedy indziej. — uciął rozmowę. — Dziś muszę przygotować akta do kontroli. Przyjeżdża rzecznik dyscyplinarny. A jeszcze wcześniej muszę odbębnić zebranie w poradni psychologicznej. Rano dzwonił szef. Wszyscy, którzy mają miasto, muszą być na zebraniu. To i ty jedziesz? Masz przecież parę ulic.— stwierdził. — Zebranie jest o dziewiątej trzydzieści, no to masz jeszcze chwilę. A co z twoim autem? — zapytała patrząc z uwagą na Tomasza. — Całe szczęście, że nie zabrali mi prawka, więc przyjechałem samochodem. W innym wypadku miałbym pozamiatane. Jak tu pracować bez auta?— — To zabierzesz mnie na zebranie?— zapytała. — Oczywiście, a co z twoim maleństwem?— — Muszę zainwestować w nowy akumulator i będzie ok.— uśmiechnęła się. — To zaglądnę do ciebie, gdy będę wychodził.— poinformował i wrócił do pracy. Po drodze do swojego pokoju Irma zahaczyła o sekretariat. Zuzanna zwykle czekała na nią z świeżo zaparzoną kawą i nowymi ploteczkami, które jak roje pszczół krążyły po budynku, od czasu do czasu dotkliwie żądląc ich bohatera. Od paru miesięcy większość plotek dotyczyła Tomasza. — Zasłużył na to!— pomyślała, wracając po raz setny do wspomnień i obrazu zabarykadowanego w męskiej toalecie kompletnie pijanego kolegi. Kierownik nadaremnie próbował zdobyć twierdzę. Nie pomogły prośby i groźby. Delikwent odblokował drzwi dopiero późnym wieczorem, gdy pani Hela stwierdziła, że zamyka sąd i jeśli Tomasz chce, aby przyjechała po niego firma ochroniarska, to ona nie ma nic przeciw temu, ale później to już na niego czeka tylko policja i areszt. Zuzanna od dawna pracowała, a na nią czekała zimna kawa. — Miałaś być pół godziny temu! — prychnęła Zuzanna, gdy spojrzała na nią z miną zbitego psa. — Łatwo ci mówić, gdy masz na głowie jedynie siebie i dwa koty. O Jaśku nie wspominam, bo jakby go nie było. — starała się usprawiedliwić. — Moje dwie kochane zarazy i szanowny małżonek codziennie robią wszystko, abym dzień zaczynała z przekonaniem, że świat wali mi się na głowę. Dziś nawet pies mnie zdradził! — poskarżyła się. Zuzanna zimnym wzrokiem , z którego przebijała odrobina pogardy, popatrzyła na Irmę. — Zawsze twierdziłam, że nie ma to jak koty. Zero problemów. Wystarczy czysta kuweta, miska mleka i średnio ciepły kąt. Nie zrywają człowieka wczesnym rankiem na spacery, nie wyją, gdy za długo zasiedzisz się w pracy. Masz dobre relacje z sąsiadami i prawo do swojego życia. Od biedy możesz nawet podróżować skolko ugodno. Wystarczy zamykany koszyk i hajda w plener. Ale nie chciałaś mnie słuchać, gdy mówiłam do ciebie jak do rozumnego człowieka, zanim zakupiłaś tego poszczekującego rudzielca. Ty tylko powtarzałaś „ nie mogę tego zrobić dziewczynkom, bo tyle o nim marzyły” i inne śpiewki w tym tonie. No to teraz według przysłowia” kto ma miękkie serce musi mieć twardą dupę”. Miej honor i nie jęcz mi tu z rana.– -- Kochana Zuziu przypomnij sobie, że zostałam zmuszona do zakupu szantażem. Moje złośliwe małpeczki chciały ojcu opowiedzieć o mojej rozmowie z Ksantypą na temat powinności prawdziwej żony wobec ukochanego męża. Szczególnie ten kawałek, gdy nie wytrzymałam i przybliżyłam Mamuśce wady ukochanego syneczka oraz ich rodowe pochodzenie. Ksantypa obraziła się na śmierć i tylko prezencik w postaci srebrnej bransoletki , o której od dłuższego czasu marzyła, powstrzymał ją od przekazania moich uwag Przemkowi. Od tego czasu ma na mnie haka, a Gośka i Julka również. No cóż, to moja wina, bo mogłam być bardziej powściągliwa i panować nad nerwami. — sprawiedliwość była największą zaletą , a może również wadą Irmy. Do sekretariatu zajrzał Tomek. Spojrzał na pełny kubek w ręku Irmy. — Te! Laska! Jak chcesz ze mną jechać, to szybciej łykaj ten czarny napój. Jeszcze jestem pięć minut i schodzę. Czekam w samochodzie. — powiedział i ulotnił się z sekretariatu. Gdy po burzliwym zebraniu wracali do sądu, Tomek niespodziewanie zjechał z głównej drogi i zaparkował pod maleńką kawiarenką, gdzie o tej porze rzadko można było kogoś znajomego spotkać. — Wybacz , ale muszę z tobą pogadać. W twoim domu nie mogę, bo Przemek to zazdrosny kogucik, a w sądzie zaraz znalazłyby się jakieś dodatkowe uszy. Wprawdzie nigdy do mnie nie pałałaś zbyt wielką przyjaźnią, ale twój rozsądek i ogólna życzliwość wystarczą za inne przymioty. Stawiam kawę! — zaproponował. — No chyba, że stawiasz dużą kawę z jeszcze większymi lodami. — roześmiała się, ciekawa o czym to chciałby jej powiedzieć. Czyżby nie o wszystkim wiedziała z plotek? — Wiesz, Irma, że zagalopowałem się z procentami. Zresztą teraz o tym wszyscy trąbią. Długo nie chciałem nawet przed sobą przyznać się, że wzięło mnie i dopadło. Tak jak wcześniej mojego szanownego ojczulka. Całe życie chciałem być inny, wmawiałem sobie, że go nienawidzę. I szczerze nienawidziłem tego zarzyganego, zaplutego, zaszczanego padalca, który najpierw mnie z matką porzucił, a później zapił się na śmierć. I co zrobiłem? Doszedłem do tego samego punktu, co on przed wielu laty. Nie chcę brnąć dalej. Te sześć tygodni na odwyku dużo mi dało. Odzyskałem samoświadomość. Wytrzeźwiałem i widzę, w którym punkcie jestem. Wróciłem do pracy, ale wiem, że i tak mnie wyrzucą. Jednak nawet, gdyby tego nie chcieli zrobić, to ja już nie mógłbym nadal pracować jako kurator. Jak mogę ludzi nadzorować, pouczać, gdy sam nie jestem dużo lepszy, a w zasadzie często jestem dużo gorszy. — zaczął swoją opowieść Tomasz, gdy zasiedli przy jednym z wolnych stolików i złożyli zamówienie. W kawiarni oprócz nich i przysypiającego za kontuarem kelnera, nie było nikogo innego. Za oknem szare przedpołudnie zamieniało się w równie nijakie popołudnie. Wiatr wzmógł się, od czasu do czasu drobna mżawka zraszała dziurawe kostki trotuaru. W kawiarni było ciepło, sennie i przytulnie . Irma z początku siedziała, jak na szpilkach, mając z tyłu głowy świadomość pustego gabinetu i kolejki petentów pod drzwiami. Jednak opowieść Tomasza wciągnęła ją. Obudziła współczującą stronę natury i natychmiastową chęć niesienia pomocy potrzebującemu. — No, dalej Tomaszku! Jak zacząłeś, to opowiedz cioci Irmie, co ci na sercu leży. — żartem chciała zachęcić do zwierzeń zażenowanego kolegę. — Ty rzeczywiście jesteś, jak życzliwa cioteczka. A więc droga ciociu, jak powiedziałem, nie mam moralnego prawa pracować nadal jako kurator. Mam wstępny plan na inne życie. Na odwyku był ze mną taki starszy pan z Malinek. To około 30 kilometrów od naszego miasta. Taka mała „pipidówa”. Kościół, knajpa, dwa sklepy i kilkadziesiąt domów. Tam podobno jest małe jeziorko i tycia kawiarenka. Tam są też podobno małe pomieszczenia na trzy pokoiki hotelowe, a może nawet na mini motelik. Można by tam zapuścić korzenie. Powinno dać się wyżyć. Trzeba tylko odnowić, odmalować, urządzić i zacząć handel usługami hotelowymi i kawiarnianymi. W sezonie, który właśnie idzie można udostępnić plażę i pole kempingowe z miejscem do kąpieli. Po sezonie trzeba jakoś dodatkowo dorabiać, ale da się wyżyć. Pomyślałem, że mógłbym spróbować. Od czegoś muszę zacząć nowe życie. Ktoś mi mówił, że kilkanaście kilometrów dalej jest — — No, a za ile miałbyś kupić to cudo? Ty, jak wiem, nie śmierdzisz groszem, bo wszystko przechlałeś — powiedział Irma i od razu ugryzła się w język. — Masz rację! To gorzka prawda, ale tak jest. Jednak tu nie o pieniądze chodzi, bo całą posiadłość z jeziorkiem i zapleczem można wydzierżawić od gminy. Potrzebny konkretny biznes plan i plany architektoniczne dotyczące przebudowy pawiloniku na motelik. – — No i „kufereczek stóweczek daj Boże ”na ten mały remoncik, co? I w tym też ci nie pomogę, bo sama gonię resztkami. – odpowiedziała zgodnie z prawdą. — Nie o to chciałem ciebie prosić. Ty masz trochę smykałki do plastyki. Myślę, że gdybyś nie była kuratorem, to po odpowiednich studiach mogłabyś nieźle zarabiać jako architekt wnętrz . Pojedź ze mną do Malinek, pooglądamy, poradzisz mi, czy to wszystko nadaje się do czegokolwiek. Tylko proszę, nie mów na razie nikomu. Gdy już zdecyduję się, to wtedy możesz odtrąbić całemu sądowi. — Tomasz odetchnął z ulgą, dzieląc się swoim planem z najlepszą koleżanką. Szybko dokończyli kawę i wrócili do pracy.

KUR ZAW DLA NIEL - wstęp

Wstęp „ nie poić arnioła”... W pokoju unosił się smakowity zapach domowego ciasta, sałatki jarzynowej i czerwonego wina. Witrażowa lampa stojąca pomiędzy kanapą, a fotelem, rzucała kolorowe refleksy na biały sufit . Ciepłe światło wyłaniało z półmroku uśmiechnięte twarze. Zbliżała się pierwsza w nocy. Spotkanie dobiegało końca. — I wbijemy tabliczkę z napisem; „ zabrania się poić arnioła w czasie objawień !” — Głos Tomka zagrzmiał ponad stołem, uginającym się pod ciężarem pysznego jedzenia, które wszyscy po trosze przygotowali na to spotkanie. Okazja była podwójna; przyjacielskie spotkanie i uczczenie ostatniej soboty karnawału. W planach mieli przynajmniej jedno karnawałowe spotkanie. Spotkanie miłośników bieszczadzkiego wypoczynku oraz tych, którzy postanowili, że tam, w Bieszczadach, na wspólnej działce wybudują chaty. W zamierzeniach miały to być maciupeńkie chatynki, do których przyjeżdżaliby w dowolnym czasie, nie martwiąc się, czy aby zaprzyjaźnieni właściciele pensjonatów znajdą coś dla nich. Niestety chaty były krnąbrne i jakoś dziwnie rozrosły się. Bracia Stańkowscy, fachowcy od przestawiania starych chałup od razu powiedzieli, że nie da się inaczej. — Panie Tomku , tylko głupi stawiałby chałupę jak leci. Dokupi pan po dwie belki z każdej strony i podniesie się troszkę dach. Chałupa lepiej będzie wyglądać. Nie będzie taka przysadzista, jak za przeproszeniem moja sąsiadka, którą łatwiej przeskoczyć, niż obejść. Na pięterku można będzie wykroić parę pokoików. I wam będzie wygodniej i turyści mogą przyjeżdżać… — Tak przekonywali, namawiali, że Tomkowi, Joannie i Marzenie wizja maleńkiej chałupinki jakoś zupełnie wywietrzała z głowy, a w myślach rozsiadła się całkiem spora, jednopiętrowa chałupa. Gdy na dokupionych do każdej z zewnętrznych ścian, jasnych belkach pojawiły się czerwone czapy dachów, do złudzenia przypominające niedzielny, szydełkowy kapelusz cioci- Kloci, wszyscy bez wyjątku od pierwszego wejrzenia się w nich zakochali. Chaty wprawdzie już stały, ale straszyły pustymi otworami, pozbawionymi okien i drzwi. Plastykowe, do złudzenia imitujące drewno okna/ bo tak taniej i w żaden sposób nie stać ich na coś innego/ od dawna czekały na lepsze czasy, w dalekim magazynie. Po pierwsze Tomkowi, Marzenie i Joannie zabrakło pieniędzy, a po drugie przyszła zima i dojście do ścieżki, którą schodziło się pod samiuteńką, drewnianą bramę ich przyszłego raju, pokrywała ponad półmetrowa warstwa zmrożonego śniegu. Minusowe temperatury sugerowały, że niestety, na razie w budowie następuje przymusowa przerwa. Panowie monterzy nie dadzą rady i pojawią się na działce wraz z wiosennym wiatrem. Minął szampański sylwester , Nowy Rok…i nagle do wszystkich dotarło, że czas leci szybko, a nazwy działki jak nie było, tak nie ma. Postanowili więc, że wykorzystają wspólne spotkanie i w myśl przysłowia ;”co dwie głowy to nie jedna”, a tym razem głów było siedem, coś wymyślą. — Może by tak „bieszczadzka hula gula” — zaproponowała Urszulka, najmłodsza w towarzystwie. Tego dnia wyglądała naprawdę uroczo z rozpuszczonymi włosami i szczupłymi , długimi nogami. Prawdziwą urodę nóg podkreślały obcisłe spodnie z nabitymi z boku ozdobnymi ćwiekami i kozaczki na szpilkach.. — E, już było! To ma być coś nowego, niepowtarzalnego. — grymasiła Zosia. — To było dobre na Dębową. Zresztą tam mniej się będzie hulało i gulało, a bardziej leżało i odpoczywało. — — To może „ leżycho- kwiczycho”! — wyskoczył Tomek. — Czy was, że tak nieładnie się wyrażę, pogięło? — zaprotestowała Marzenka. — Ja proponuję „Zasiedlisko”. To bardziej dostojne. Taki serial w telewizji nazywa się „ Siedlisko”. Jest niezły. Też o starej chałupie i wsi. Żeby nie było, że zerżnęliśmy, to dodałam „ za”. — — Ładne, ale do mnie nie przemawia. — upierała się Zosia. — A może „ koniadowskie zasiedlisko”, no bo ta część terenu nazywa się Koniadów. Ale co z aniołem? Przecież pokazał się na zdjęciu nie po to, aby go ignorować. Ma chronić mieszkańców. Jak się go nie uwieczni w nazwie, to się do nas zadem odwróci. A wtedy mamy przehuśtane. — roześmiał się Tomek. Parę lampek czerwonego wina zrobiło swoje. Do Tomka dołączyła Joanna, której wyobraźnia ukazała różowiutki, tłuściutki tył korpulentnego aniołka, wypinającego się na jej męża. Za Joanną włączyła się Zosia, a potem , jak dźwięk organów, rozległ się tubalny śmiech Uli, która była znaną śmieszką. — Wy macie nie po kolei w głowie. — Franek próbował utrzymać powagę. — Jakie „ Zasiedlisko”. To brzmi idiotycznie. Ale co z tym aniołem? — zainteresował się nieznanym mu wątkiem . Upiłeś się dwoma lampkami wody? — zapytał Tomka. — No tak! Ty zdjęcia z aniołem nie widziałeś! Też nie wierzyłem dziewczynom, zanim mi nie pokazały zdjęcia, na którym światłocienie tworzą postać anioła, wychylającego się z okna naszej chaty. Jak nie wierzysz, to ci kiedyś pokażemy. — — No to może nazwać to miejsce „chaty z aniołem”, albo „ anielisko” — zaproponowała Zosia. — Słuchajcie, jak nazwa ma być szczęśliwa, to musi mieć w środku „ r”. Słyszeliście, że za mąż trzeba wychodzić w miesiącu z „ r”. Myślę , że to na chaty też działa. — stwierdziła lekko zawiana Irma. — Ha, ha ha….. — Ula dalej śmiała się pełną i pokaźną piersią. — No to jak ma być „ r” , to może zamiast anioła może być arnioł? Bo wiecie, są anioły i są archanioły. To te na wyższym boskim stanowisku. — wyjaśniła wesoło Zosia. — Acha to arnioł jest czymś pośrednim miedzy aniołem, a archaniołem? Takim aplikantem archanielskim? Nie szeregowy, ale i nie sierżant, tylko kapral anielski. — Joanna przybliżała panom wyjaśnienie nazwy. — I co, nadal zamierzacie wynajmować swoje chaty? — dopytywał Franek. — Jak dostaniemy pożyczkę na skończenie budowy, to nie mamy innego wyjścia. Z pensji nie damy rady jej spłacać. A gdy nie weźmiemy kredytu na hipotekę, to do końca życia domowym sposobem nie wykończymy ich . — — No to trzeba będzie, aby wasze chaty w czymś się specjalizowały, jak chcecie mieć dużo chętnych na wynajem. Wiecie, każdy, kto wynajmuje pokoje w czymś się specjalizuje. Jedni w dobrej kuchni, inni w urządzaniu imprez kulturalnych. A jak zrozumiałam, chaty będziecie wynajmowali bez właścicieli, czyli bez was? — dopytywała Ula. — Mogę wam pomóc. Proponuję pójście na współpracę. Wy wynajmiecie swoją chatę. Jeśli Marzeny będzie wolna, gdy będę w tym czasie w odwiedzinach, to mogę robić za atrakcję. Sami mówiliście o aniele. No to będę dopinała sztuczne skrzydła i się objawiała. Wśród iglaków, zarośli polatam sobie w czymś zwiewnym. Jak w tym czasie objawi się prawdziwy anioł, to i lepiej. A jeśli nie, to go zastąpię! — Wszyscy parsknęli gromkim śmiechem. Mężczyźni nisko, przeciągle, kobiety zanosiły się wysokim chichotem. Każdy oczami wyobraźni widział ponętną Ulę, objawiającą się w tiulach i sztucznych skrzydłach na bieszczadzkim stoku. — No, to może jak w tej piosence, co śpiewa Ferdek Kiepski, niech będą „ cycate arnioły „ ! — zaproponowała Joanna. — I koniecznie to „R” musi być duże, z małym, dużym „r” w kółku na nóżce — to taki znak rezerwacji. Niby dla nazwy, aby nikt nam nie podkradł „arniołów”. — dodała Małgosia. — Brawo, niech będą !!! — śmiali się wszyscy, tylko Marzenka nadal upierała się przy swoim. — No to niech będzie „ zasiedlisko cycatych arniołów” — prosiła, ale nikt jej nie słuchał. — Jak będzie za drogie twoje objawianie się, to zbankrutujemy. — śmiał się Krzysiek. — Za gościnę będę regularnie się objawiać. A w przerwach tylko będziecie mi dawać trochę czerwonego wina. — wyjaśniła kwestię finansową Ula. — No to będziesz arniołem na bani. Arnioł na bani jest do bani . — stwierdził Franek. — Moja Uleńka ma spust. Z torbami was puści. Ale za to jakim będzie ponętnym arniołem! Tylko żeby szybko nie wpadła w krzaki, jak ją będą dodatkowo poić letnicy. Wiecie, to tak jak w zoo. Ciągle mają problem z dokarmianiem zwierząt. Stąd te tabliczki koło klatek z zakazami dokarmiania. — No, to co za problem! Tomek musisz koniecznie zrobić tabliczki z napisem” nie poić arnioła w czasie objawień”. — — Ale ja wolałabym, aby to było „ zasiedlisko”. — nadal protestowała Marzena. — Uparta jesteś jak osioł. Tylko „ zasiedlisko” i „zasiedlisko”! Chyba słyszysz, że to idiotycznie brzmi — skwitował Franek. Marzena przycichła. Po kilkunastu minutach wyszła do kuchni. — Musimy jej zrobić jakieś miejsce z jej nazwą. Może z ławeczką pod dębem, a może na dole działki w tej dzikiej części, koło wychodka z serduszkiem? Niech ma swoje „zasiedlisko” . — Franka ruszyło sumienie. Reszta towarzystwa potulnie mu przytaknęła. — No to koniec imprezy. Było tak wesoło jak na Sylwestra. Mam zakwasy w mięśniach brzucha. Przyszłego Sylwestra spędzimy chyba już w chatach. — rozganiała towarzystwo Zosia. — Muszę poćwiczyć to objawianie. Jak ja was wszystkich kocham! Jak ja kocham chatki!! Franuś , pojedziemy do chatek? Jak ja ciebie kocham Franusiu ! — prosiła lekko zawiana Ula. — Dobrze Koteczku ! Pojedziemy. I wbijemy tabliczkę „ zabrania się poić arnioła !” —