środa, 25 kwietnia 2012

"Pejzaż retro" - jak na drożdżach


Jak na drożdżach

             Dzieci rosły. Pierwszego września 1958 roku Dzidzia poszła do pierwszej klasy. Szkoła podstawowa mieściła się w budynku liceum i część wykładowców licealnych uczyło również młodsze dzieci. Budynek szkolny był zabytkowy, dwupiętrowy, w kształcie litery C. Wysokie, jasne korytarze ciągnęły się jak wielkie węże wewnątrz budynku. Na drugim piętrze, w centralnej części mieściła się wysoka, olbrzymia aula z dużymi oknami, wpuszczającymi mnóstwo światła. Tam odbywały się wszystkie szkolne uroczystości. Podwórko objęte trzema ścianami budynku, było prawie kwadratowe. Pośrodku rosła spora kępa świerków, z wystającymi nad ziemią korzeniami, które dawały na przerwach różne możliwości zabaw. Gdy nie było pogody, dzieci musiały spacerować parami w kółko, wzdłuż szkolnych korytarzy. Bieganie było zabronione. Na rozpoczęcie roku Halina podarowała córce pudełko małych czekoladek Wedla. Na czekoladkach były obrazki z ilustracjami z bajeczki „Czerwony Kapturek”.
        –– To na osłodzenie szkolnych lat. –– Powiedziała Halina i Dzidzia już wiedziała, że z nauką nie będzie tak łatwo, a szkoła nie jest miejscem przyjemnym. Pomimo tych zapowiedzi dziewczynka do szkoły chodziła chętnie. Rano Maria pilnowała, aby ubrała granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem, zabrała worek z kapciami i śniadanie, które wpakowała do tekturowego tornistra. Czytać nauczyła się bardzo szybko. Natomiast do płaczu doprowadzało ją pisanie. Litery były krzywe i niekształtne. Często zbyt mocno naciskała stalówkę i na stronę spadał wielki kleks. Próbowała wysuszyć go bibułą, ale nie każda od razu zasysała atrament. Wtedy kleks, jak czarny potwór rozcapierzał wystające macki i opanowywał, napisany z wielkim trudem tekst. Całą pracę trzeba było zaczynać od nowa. Nie jeden stary zeszyt pamięta fontanny lejące się z dziecięcych oczu, zraszające czarne i niebieskie pola kleksów.
 Maria, której literki były równe i kształtne, tylko załamywała ręce. Halina nie miała cierpliwości do bazgrołów córki.
         –– No i jak piszesz? Przecież tu trzeba zaokrąglić. Nie tak. Teraz w dół.—Mówiła, prowadząc swoją ręką dłoń dziecka. Udręką jej  było także uczenie rysunku.
        –– Bogusiu, czy to jest łabędź?—Pytała, załamana barwną plamą, która widniała na środku kartki i nijak nie przypominała tematu rysunku.
        ––Weź do ręki ołówek i spróbuj napisać dwójkę. Nie taką koślawą. Tu trzeba mocniej zaokrąglić. Teraz popatrz; tu trzeba zjechać w dół i już masz szyję. Teraz mała łódka i już jest brzuszek. Tu kropka na oczko. I jeszcze skrzydełka, a tu fale. I mamy łabędzia.—Dziecko patrzyło zauroczone, jak pod maminymi palcami stawał się cud! Zupełnie, jak w bajce „ Brzydkie kaczątko”, z krzywej cyferki rodził się piękny ptak. Przemiana urzekła dziewczynkę i zrodziła pragnienie dalszego doskonalenia się w tym kierunku. W ten sposób Dzidzia polubiła rysowanie, a gdy odkryła, jak wiele może dawać przyjemności, pochłonęło wolny czas na cały okres nauki szkolnej.
Pierwsza wychowawczyni, pani Kotowiczowa miała nie lada problem przy ocenie szkolnych wypracowań. Tekst i ortografia nie budziły żadnych zastrzeżeń, natomiast strona estetyczna była nie do przyjęcia. Pani Kotowiczowa była bardzo ostrą i wymagającą nauczycielką. Utrzymywała na lekcjach wzorową ciszę. Pomagał jej w tym nie tylko bagaż doświadczeń pedagogicznych, ale również drewniana, półmetrowej długości, linijka. Linijka służyła nie tylko do pomiaru długości, ale też przetrzepania spodni i spódnic rozrabiających uczniów. Najlżejszą karą było spędzenie części lekcji w „oślej ławce”, trochę ostrzejszą- uderzenie linijką w otwartą dłoń. Po uderzeniu poduszka dłoni zaczerwieniała się i rosła, jak drożdżowe ciasto.
Uczniowie bardzo bali się tej kary.
Pod koniec pierwszej klasy, gdy już coraz rzadziej zdarzały mi się kłopoty ze stalówkami i kleksami, pani Kotowiczowa na początku lekcji chciała sprawdzić, czy wszyscy przynieśli do szkoły chusteczki do nosa. Po przyjściu do domu Dzidzia opowiedziała Marii całe zdarzenie;
        –– Proszę o podniesienie do góry, prawej ręki z chusteczką do nosa –– zażądała pani Kotowiczowa.
       Siedziałam spokojnie, bo poprzedniego dnia w kieszeni fartucha Babcia umieściła mi chustkę. Sięgnęłam do kieszeni i zamarłam. Nie było chustki! Nerwowo zaczęłam szukać w tornistrze. Niestety znalazłam tylko wycieraczkę do stalówki. Była na tyle duża, że od biedy mogła udawać chusteczkę. Podniosłam ją do góry.
        –– Kto nie ma chusteczek, ma wystąpić na środek klasy. –– Rozkazała nauczycielka. Wyszło dwie osoby. Pani Kotwicz kazała podnieść lewe dłonie do wymierzenia kary. Obserwowałam scenę. Na wystawione dłonie spadały razy. Delikwenci krzywili się i w oczach ich widziałam łzy.
        –– A teraz do góry ręce z wycieraczkami. –– Powiedział nasz kat i wiedziałam, że teraz wyda się moje oszustwo i zasmakuję, co to znaczy „dostać linijką po łapie”.
        Nauczycielka podchodziła do mojej ławki. Zaczęłam drżeć i w tym momencie z drżącej dłoni wypadła wycieraczka. Spadła pod ławkę. Schyliłam się i odetchnęłam z ulgą! Na podłodze, w cieniu tornistra, wiszącego z boku ławki, leżała chusteczka, a obok wycieraczka. Podniosłam obydwie i z ulgą pokazałam nauczycielce.
        –– Dobrze, że masz obydwie rzeczy, bo wydawało mi się, że oszukujesz –– usłyszałam.–– Nigdy nie zostałam ukarana w ten  sposób, ale byłam o włos od zasmakowania  okrutnej kary.—Komentowała całe zdarzenie rozemocjonowanym głosem.
Klasę pierwszą dziewczynka zdała bardzo dobrze. Na świadectwie widniały same piątki. W drugiej klasie miała inną wychowawczynię. Była łagodniejsza i miała inny katalog kar. Pocieszała zmartwioną Halę.
        –– Pani Kłębkowa, niech się pani nie martwi charakterem pisma córki! To mądra dziewczynka. Będzie adwokatem, albo lekarzem, bo czy widziała pani u nich ładny charakter pisma?
Pomysły córek często przerastały cierpliwość Kazika i Haliny. Bogdusia pozazdrościła koleżance utalentowanej muzycznie i zapragnęła nauki w ognisku muzycznym. W tym dniu ogłoszono nabór chętnych.
        –– Mamo, jak mam postąpić. Wydaje mi się, że Bogda chce tylko dlatego chodzić do ogniska, że Basia tam chodzi. Nie mamy w domu żadnego instrumentu. Co mam zrobić? Kazik umywa ręce. Twierdzi ,że to niepotrzebne wydatki, a wiesz, jak nam ciężko.— Halina próbowała poradzić się matki.
        –– Róbcie, co chcecie. Ja i tak nie decyduję o niczym, a i do budżetu nie mogę się dołożyć. Wiesz, jaka marna jest moja emerytura.— Maria poczuła się dotknięta komentarzem córki dotyczącym pieniędzy. Od lat ubolewała nad wysokością emerytury, która starczała w miesiącu na parokrotne zakupy i drobne prezenty dla wnuczek. Ciążył jej fakt bycia na utrzymaniu córki. Starała się jej pomagać, jak tylko umiała, ale brak samodzielności finansowej mocno doskwierał.
Po długich rozmyślaniach Halina zgodziła się na naukę gry na fortepianie.
        –– Nie kupię ci instrumentu, jak nie będę wiedziała, że masz talent –– stwierdziła. Aby córka mogła ćwiczyć tzw. „palcówki”, w sklepie papierniczym, zakupiono papierową klawiaturę. Godzinami  Bogda musiała na niej ćwiczyć gamy. Nie słyszała dźwięków i nauka szybko ją znudziła. Hala jednak nie pozwoliła na przerwanie zajęć.
        –– Jak się czegoś podejmujesz, to musisz dotrwać do końca. Słomiany zapał jest niedobrą cechą charakteru –– mówiła.
Na lekcjach dziewczynka nie robiła dostatecznie dużych postępów. Ciągle słyszała naganę w głosie nauczycielki muzyki.
–– Znowu jesteś nieprzygotowana. Nie słyszysz, jak grasz?
Bogda dobra była jedynie w teorii, tzw. umuzykalnieniu. Tylko na te zajęcia chodziła chętnie.
        –– Już czas na lekcje w ognisku. — Usłyszała dziewczynka napomnienia Marii. Niechętnie oderwała wzrok od książki, która właśnie czytała.
        –– Babciu, czy muszę iść do tego cholernego ogniska? — Pytała ze złością.
        –– A co to za słownik, moja panno. Język furmana spod budki z piwem. Nie chcę go więcej słyszeć. Nie dyskutuję z tobą. Ubieraj się, bo za pas złapię. –– Maria musiała wypychać dziecko siłą. Brała do ręki pasek, a Bogda wsiadała na rowerek, bo do szkoły było daleko. Ze sto metrów Maria towarzyszyła dziewczynce, idąc obok z pasem w ręku. Nigdy nie użyła tego narzędzia przymusu bezpośredniego, ale obraz jego był równie skuteczny. W końcu doprowadziła do tego, że o określonej porze wnuczka posłusznie wychodziła z domu, ale zamiast na lekcje, jeździła do przyjaciółki. Zbliżył się koniec roku. W połowie czerwca było ostatnie przesłuchanie i koncert. Rozdano świadectwa. Dziewczynka nie przeszła na wyższy poziom. Przeżyła pierwszą gorycz porażki.
        — Nie myśl sobie, że na tym koniec.— Powiedziała zawiedziona Halina. Była zła na córkę. Bardzo mocno odczuła wstyd, który ją spotkał na koncercie.
        –– Nie pozwalam ci przerywać nauki. Chodzisz na pierwszy poziom po raz drugi. — Zadecydowała.
Ten rok Bogda zaliczyła i wtedy Halina pozwoliła jej rzucić ognisko.

        Przerywam wspominki, aby podzielić się swoimi różnymi refleksjami na temat współczesnych wartości; honoru itp. spraw.
Jestem zbulwersowana, bo nagromadziło się ostatnio wiele zdarzeń, nienajlepiej świadczących o współczesnych. Uściślając temat, który może być kanwą niezłej pracy naukowej, wyjaśniam, że chodzi mi o słowność. Nie zamierzam, rozwodzić się w tej sprawie, ale muszę przynajmniej napomknąć, że złości mnie to baaardzo!! Zbyt często potykamy się ostatnio o tzw.„ robienie z gęby cholewy”. Diabli mnie biorą i chyba zaczynam myśleć jak naprawdę leciwa dama, a więc powiem to magiczne zdanie.
        –– W moich czasach aż tak nie było! –– I mam na myśli oczywiście czasy wczesnej młodości. Owszem, zdarzali się fachowcy, którzy obiecywali, obiecywali i na tym się kończyło. Przeważnie obietnice składali osobnicy, o których można powiedzieć, że byli drobnymi pijaczynami, które zarabiają na „kieliszek chleba”, ale jak ktoś się cenił lub był na lekko wyższym stanowisku, to starał się „ trzymać pion”. A teraz jest” urawniłowka” w sprawach honoru. Fachowiec obiecuje, że zadzwoni, i co? Nie dzwoni! Urzędnik na średnio eksponowanym stanowisku w poważnej firmie zapewnia.
        –– Mam to na widoku, aby nie zapomnieć i jutro do pana zadzwonię, albo przyślę e-maila. –– obiecuje. I co? Nie dzwoni, nie przysyła e-maila, pomimo, iż wie, jak komuś na tym zależy. Spotkało nas to w ostatnim okresie czasu zbyt wiele razy, aby uważać, że to wyjątki od reguły. Śmiem nawet twierdzić, że to stało się regułą, a wyjątek, to słowność, z którą mimo wszystko parę razy spotkaliśmy się. I chwała za to, bo uważałabym, że współczesny świat całkiem zszedł na psy! Jednak bardzo martwię się, czy przez tę regułę zdążymy z postawieniem domów i czy fachowcy od przestawiania domów nie odejdą w siną dal, zeźleni oczekiwaniem na fundamenty. Ponarzekałam i mogę wrócić do trudnych, ale cudnych czasów dzieciństwa.

              Maria nadal nie chodziła do kościoła. Nie miało to jednak nic wspólnego z jej wiarą. Uczyła wnuczki pacierzy, prowadzała na lekcje religii. Pilnowała, aby Hala nie zapominała o katolickim wychowaniu. Halina bardzo martwiła się, jak to będzie z I Komunią Św. pierworodnej córki. Bogda chodziła na lekcje religii, przygotowała się do tego wielkiego dnia. Kazimierz nie protestował, ale był niezadowolony. Chodził na zebrania partyjne, piastował kierownicze stanowisko i zastanawiał się, jak namówić żonę, aby zrezygnowała z tego szalonego pomysłu. Pewnego dnia nawet próbował coś powiedzieć.
        –– Halusiu, czy Bogda koniecznie musi iść do tej komunii?—
        –– A co? Ma nie iść i jak będzie dalej? Jak będzie chciała wziąć kościelny ślub, to, co zrobi? Nie każdy jest tak wyrozumiały, jak ja.—Wypaliła z grubej rury. I ten argument wystarczył. Kazik od dłuższego czasu miał wyrzuty sumienia, że coś odebrał swojej Halusi i nie miał odwagi, aby dalej protestować.
Przed samą komunią Halszka rozchorowała się i leżała w łóżku.
Nie wiedziała, czy to z nerwów, czy zaszkodził jej zbyt tłusty obiad. Miała duże problemy z wątrobą.
 Nie było mowy, aby Kazimierz towarzyszył dziecku w kościele. Pozostawała Maria i Teresa Bójcicka, która była chrzestną Bogdusi. Tym razem Maria zrobiła wyjątek i weszła do kościoła. Nie było gości. W prezencie Hala i Kazimierz kupili dziecku rower. W następnych dniach wezwano Kazimierza na egzekutywę PZPRu.
         –– Towarzyszu, co ma znaczyć to sprzeniewierzenie zasadom socjalizmu? – Zapytał sekretarz powiatowego PZPRu.
         –– Nie mam z tym nic wspólnego. Moja żona i teściowa tak postanowiły. Wiecie towarzyszu, jakie są teściowe. Niech ktoś spróbuje się im przeciwstawić. A moja jest wyjątkowo ostra.–– Kazimierz uchwycił się mitu złej teściowej jak tonący przysłowiowej brzytwy. I chwyciło. Sekretarz złagodniał. Na tym polu miał złe doświadczenia.
        –– Żeby było mi to po raz ostatni. Na razie dostajecie upomnienie. Trzy lata później do I Komunii poszła Lucyna. Kazimierz otrzymał drugie upomnienie. Po I Komunii Beaty, został wyrzucony z partii.  
  
  Dziś jestem już w Belgii u Jean Marca i Brygitte. Czeka nas wesele, bo kuzyn Andrzeja żeni syna Greguara. Po weselu będzie mała wycieczka pod Brukselę. Zostawiliśmy w Bóbrce ekipę, która wylewa fundamenty i przygotowuje wszystko do przełożenia chałup. Kable już nie kolidują z budową, bo zostały przełożone poza ogrodzenie. Mam nadzieję, że właśnie spełnia się moje małe, a może wielkie marzenie. Może w tym roku usiądę na progu swojej” chaty za wsią” i popatrzę na Berdo? Może nawet napiszę nowy wiersz, albo zacznę kolejną książkę? To brzmi bardzo optymistycznie i jest to wersja optymalna.
W wersji minimalnej wystarczy mi, jak roboty, choć trochę posuną się do przodu.

           Maria polubiła Kazimierza. Relacje pomiędzy nimi stopniowo ulegały transformacji. Najpierw stopniały lody, potem weszli w okres tzw. poprawnych stosunków. Kazik ciężko pracował na zmianę zdania teściowej. Halina wróciła do pracy w księgowości i w okresach tzw. bilansów całymi dniami pozostawała poza domem. Okresy te zbliżyły do siebie zięcia z teściową, bo wspólnie prowadzili dom i dbali o dzieci. Maria pewnego dnia odkryła, że zaczyna być bliżej z zięciem, niż z córką. Ujęła ją rozwaga młodego człowieka, pracowitość i oddanie w uczuciu, którym obdarzał jej jedynaczkę. Kazimierz wyczuł zmianę frontu i stał się serdeczniejszy dla „MAMY”, jak pozwoliła z czasem do siebie mówić.
         Było letnie popołudnie. Ogromne okna kuchni stały otworem. Na kuchence rozsiadły się garnki z uchylonymi pokrywkami, z których na zewnątrz wydobywały się małe obłoczki pary i drażniące nozdrza zapachy obiadu. Zmęczona Maria siedziała przy kuchennym stole, zaścielonym kolorową ceratą i czytała lokalną gazetę. Lubiła gazety i dbała, aby co dzień w domu była świeża prasa.
Tym razem wiadomości znowu alarmowały, jak to było parę lat temu, kiedy obawiała się, że może zacząć się kolejna, wojenna zawierucha.  Wtedy sowieckie okręty płynęły do Zatoki Świń. Tym razem pisano o wybuchu ospy we Wrocławiu. W swoim życiu przeszła już parę epidemii i wiedziała, że to nie przelewki. Do kuchni wszedł zięć.
        ––Czy przeglądałeś już prasę?—Zapytała.
Kazimierz spojrzał na zasmuconą twarz kobiety. Mimowolnie poczuł lekkie zdenerwowanie. Przecież teściowa nie była histeryczką i skoro ją coś zasmuciło, sprawa była poważna. Maria podała mu gazetę.
        –– Spójrz na pierwszą stronę. Piszą o zamknięciu Wrocławia i dodatkowych, obowiązkowych szczepieniach.— Poinformowała.
Czytał zachłannie. Były pierwsze ofiary. Władze zakazały poruszania się po kraju bez ważnych przepustek. Ogarnął go lęk.
        –– Wie Mama, u nas w Gruszowie jest taki stary cmentarz. Nazywają go cholerycznym. Tam leży prawie cała wieś, skoszona epidemią. Rzadko kto się uratował. Mam nadzieję, że teraz inne czasy, inna medycyna i do tego nie dojdzie. — Szukał pocieszenia u starszej kobiety.
        –– Myślę, że przede wszystkim teraz jest inna higiena, inna świadomość ludzka i tym razem epidemia nie rozszerzy się na cały kraj. Ale mimo wszystko trzeba będzie dodatkowo się zaszczepić i z wyjazdem na wakacje musicie poczekać do czasu, aż się wszystko uspokoi. A teraz wołaj dziewczynki. Halinka mówiła, że dzisiaj przyjdzie dużo później. — Zaczęła krzątać się po kuchni i wyciągać głębokie talerze. Zięć wyszedł na podwórko i słyszała, że nawołuje swoje latorośle, które pod leszczynowym krzakiem rozbiły namiot z szarych, wojskowych koców. Skrzypnęły drzwi. Nie odwracała się, myśląc, że to wchodzi zięć.
        –– Mamo, czy słyszałaś o ospie.— Podskoczyła, słysząc za plecami zdenerwowany głos Haliny.— Musimy zaraz po obiedzie dowiedzieć się, gdzie szczepią. Musimy dziewczynki trzymać w domu.
        –– Nie ma co denerwować się na zapas. Na zmartwienia zawsze jest czas. Zmartwień nie musimy szukać. One i tak nas odnajdują same. — Starała się uspokoić zdenerwowanie córki. — Siadaj i zjedz obiad. Właśnie nalewam. Miałaś być dłużej w pracy?–– Starała się dowiedzieć, dlaczego Halina tak wcześnie jest w domu.
        –– Jeszcze pytasz? Nie wytrzymałabym w pracy, nie wiedząc, co w domu. Wszyscy mówią tylko o ospie i szczepieniach. Aż rozbolała mnie głowa. Daj chochlę. Naleję zupy, a gdzie zielona pietruszka? Zapytała, odbierając Marii wielką, srebrną chochlę.
        –– Pietruszka rośnie na grządce! — Skwitowała zapytana.
Maria nie lubiła tzw. zieleniny. Gdy Hala dodawała do zupy zieloną pietruszkę, talerz jej szybko ozdobiony był delikatnym wianuszkiem zielonych listków. Gdy przypadkowo do jej ust trafiał zielony odłamek aromatycznej naci, który zawieruszył się w wywarze, krzywiła śmiesznie usta i całą twarz, jakby napiła się piołunu, co wszystkich przy stole wprawiało w doskonały nastrój. Hali to nie śmieszyło i strofowała.
        –– Po co te fochy, od jednego listka się nie strefnisz! Ty byś tylko jadła kapustę, salceson oraz kotlety. To niezdrowe. Jaki przykład dajesz dzieciom?
        –– Przecież nie jestem królikiem! –– Odparowała oburzona Maria.

         Nie raz patrzę na Mamę i przypominają mi się Jej słowa, które wypowiedziała wiele lat temu. Teraz jest w wieku Babci. Wprawdzie lubi zieleninę, ale tak jak i Babcia jada nie to, co powinna i często miewa problemy z trawieniem oraz bóle żołądka.
       –– Co mi mogło zaszkodzić? –– Dziwi się i nie pamięta, że znowu odżywiała się bardzo niezdrowo. Pewnie i ja taka będę. Oby nie!

          Epidemia została zduszona w zarodku. Najgorzej odczuli ją mieszkańcy Wrocławia i tam były ofiary w ludziach. Po miesiącu można było już swobodnie poruszać się po kraju, jednak w kasach biletowych żądano aktualnych zaświadczeń o szczepieniach przeciw ospie. Maria już była spokojna. Halina również zaczęła myśleć o wyjeździe na wakacje. Postanowili całą rodziną wyjechać do Pleśnej pod Tarnowem. Maria została w domu. Chciała pobyć sama i trochę odpocząć od codziennego pilnowania wnuczek, sprzątania i gotowania. Chciała częściej chodzić na cmentarz, pomyśleć. Dla niej to też były wakacje.
Jechali pociągiem. Bagaże; namiot, kołdry, poduszki i zawinięte w wojskowe, szare koce garnki, zostały nadane na bagaż i jechały w osobnym przedziale, tzw. bagażowym. Grupa wczasowiczów była duża. Oprócz Bogdy, Lucyny, Besi i rodziców jechali ich przyjaciele; Danka i Janek Dzielscy z dziećmi. Ela była dwa lata młodsza od Bogdusi, a Olek miał zaledwie parę miesięcy. Zaraz po przybyciu na miejsce, Kazik powiedział do dziewczynek.
        –– Jesteśmy na wakacjach i teraz jestem waszym kumplem.
Pod koniec dnia Beata poszła do drewnianej wygódki i zabrakło jej papieru, więc zaczęła krzyczeć.
        –– Kumpel, kumpel przynieś mi papieru! –– Bardzo dosłownie przyjęła deklarację swojego taty.
Dzielscy wraz z małym Olkiem zamieszkali w pokoju, który odstąpili im gospodarze. Dziewczynki oraz Kazik z Halą zamieszkali w namiocie, który rozstawili w ogrodzie. Wszyscy spali na kołdrach i kołdrami przykrywali się. Dnie spędzali na jagodach i spacerach. W wyjątkowe upały szli nad rzekę i tam pławili się w wartkiej, górskiej wodzie.  
        ––Co tak śmierdzi? –– Zapytał pewnego ranka Kazik, wychodząc  z namiotu. Smród był przerażający, jakby obok namiotu wylało szambo. Okazało się, że prawie jest to prawda. Obok ogródka sąsiedzi mieli pole, a na nim został rozwieziony nawóz. Aby nie siedzieć w smrodzie, Halina z Kazikiem zabrali dzieci na cały dzień na wycieczkę. Gdy późnym popołudniem wrócili do namiotu. Wtedy odkryli kolejną szkodę. Szczyt namiotu został wygryziony przez konia sąsiadów, który wszedł do cudzego ogrodu. Poszli spać. Przez dziurę w dachu oglądali, przesuwające się po niebie gwiazdy. Dzieci usnęły późno i spały bardzo krótko, bo zbudziły je strumienia wody.
        –– Mamo topimy się! –– Krzyczała przerażona Bogda.
        –– Kazik, wstawaj, bo leje! –– Hala starała się obudzić męża.
        –– Dzieciaki, zgarniamy kołdry i koce i biegiem do budynku!–– Kazimierz od razu stanął na wysokości zadania. Pomagał zbierać pościel, wziął na ręce śpiącą Beatę. Tej nocy wszyscy spali na jednym łóżku w małym pokoiku Dzielskich. Od tego dnia codziennie lało. W namiocie było mokro i nieprzyjemnie. Maria stęskniła się za rodziną. Wsiadła do pociągu i rankiem, następnego dnia była w Pleśnej. Gdy Bogda zobaczyła babcię, nie było mowy, aby została w ociekających deszczem górach. Tego samego dnia ubłagała Marię, aby zabrała ją ze sobą do domu. Halina długo nie chciała się zgodzić, aby córka wracała do Koźla. W końcu dała za wygraną.
Wiele godzin czekały na stacji. Nie było powrotnego pociągu. Przed samym jego przyjazdem na stacji pojawiła się reszta rodziny z Dzielskimi i całą górą bagaży. Wszyscy mieli dość wakacji. Jechali w straszny tłoku. Dzieci i kobiety udało się wepchać do przedziału „ Dla matek z dziećmi”, a Kazimierz i Dzielski stali w wielkim ścisku, na korytarzu. Obok stał mężczyzna, który ledwie trzymał się na nogach. Wracał w ciemnym garniturze i białej ongiś, a w tamtym momencie wymiętej i nieświeżej koszuli, z weselnej uroczystości.
        –– Pan się odsunie i nie czka na mnie!–– Zaniepokoił się Dzielski.
        ––To niech pan się odsunie!–– Powiedział nietrzeźwy, któremu w tym momencie odbiło się i część zawartości żołądka trafiła na sweter Dzielskiego.
        –– Pan jesteś świnia!–– Z odrazą krzyknął Dzielski.
        –– Ja świnia? –– Zapytał zdziwiony podróżny.
        –– To pan jesteś świnia. Ja jestem czysty, a pan porzygany!
Rzeczywiście to za Dzielskim do końca podróży unosił się nieprzyjemny zapach, pomimo iż udało mu się zdjąć i zaprać pobrudzony sweter. Jedyną korzyścią był wolny przedział, bo większość podróżnych wolała spędzić dalszą część podróży z dala od śmierdzącej grupy, na korytarzu.

        Przyjaźń Bogdy z Lucyną pojawiła się w chwili, gdy potrafiły się już między sobą porozumiewać. Niewielka różnica wieku sprzyjała więzi. Maria od początku śledziła ten siostrzany związek z wielką uwagą. Dziewczynki spały w jednym pokoju, w dwóch błękitnych łóżeczkach ze szczeblami. Gdy urodziła się Beata, a one wyrosły z łóżeczek, dostały wspólny pokój z ogromnym tapczanem, na którym wspólnie spędzały noce. Wieczorami do późnych godzin opowiadały sobie wymyślone, śmieszne, czy też straszne historie, chichocząc lub piszcząc, w zależności od treści opowiadania. Potem śmiały się do rozpuku, aż słychać było w kuchni, gdzie po kolacji Maria kończyła zmywać talerze. Gdy w pokoju było zbyt głośno, wpadał Kazimierz i nakazywał zaprzestania chichotów. Najczęściej upomnienia nie skutkowały i dopiero klapsy były szybkim środkiem nasenny. Usypiały, wtulone w siebie, „ na łyżeczkę.
Marię dziwiła ta przyjaźń, bo dziewczynki były tak bardzo odmienne. Nie tylko różnił je wygląd, temperament, ale i usposobienie. Lucynka była mniej refleksyjna i humorzasta.
        ––Być może jest mniej wrażliwa lub bardziej odporna.—myślała. —Dla Kazika i Halinki jest z pewnością prostsza w obsłudze i bardziej zrozumiała. Nic dziwnego, że Hala nazywa Bogdę cudakiem. Jest dzieckiem delikatnym i wrażliwym. Ma bardzo dużą wyobraźnię. —Analizowała w myślach cechy wnuczki. Żeby jeszcze nie była takim mazgajem. Gdy wstaje z rana „ lewą nogą”, z byle powodu wpada w czarną rozpacz. Z oczu leją się potoki łez. O, właśnie jak w tej chwili.
        –– Dzidziusiu, co znowu się stało? –– Zapytała, podchodząc do zapłakanej Bogdy i posadziła ją na kolanach. –– Wytrzyj buzię i popatrz na mnie. Może poczytam ci książeczkę? –– Dziewczynka uspokajała się, wtulona w jej sweter. Jej natura i tchórzostwo, wykluczały również udział w bijatykach szkolnych. Na zaczepki małych łobuziaków nie odpowiadała i starała się szybko zrejterować w pobliże dorosłych, przy których czuła się bezpieczna. Gdy ich nie było w pobliżu, to właśnie młodsza siostra ruszała do boju, rzucając w kąt tornister. Potem okładała pięściami łobuzów.
Beata była młodsza o całe siedem lat, co w dzieciństwie stanowiło niemal całą epokę. Dziewczynka czuła się bardziej jej opiekunką, niż siostrą i trudno im było nawiązać bliskie relacje. Dla starszych sióstr Besia była bardzo uciążliwa i przeszkadzała w spotkaniach z koleżankami.


Rozstania, spotkania..

           Schubertowie po cichu wyjechali do NRD. Wreszcie udało im się otrzymać paszporty i połączyć z pozostałą rodziną. Jednego dnia dzieci bawiły się razem, a drugiego okna mieszkania na drugim piętrze kamienicy ziały czernią i pustką. Znikły białe firaneczki, których tak zazdrościły wszystkie sąsiadki. Na ich miejsce sprowadzili się Dzielscy. Halinka miała blisko do przyjaciółki.
        –– Halinko, czy Hela mówiła ci, że w przyszłym tygodniu wraz z Antkiem przeprowadza się do Kędzierzyna? — Zapytał Kazik, którego zaskoczyła informacja, przekazana przez teściową.
        –– Co ty mówisz? Nic mi nie mówili. A może kupilibyśmy od nich mieszkanie? Po co ma mieszkać z nami ktoś obcy. — Halina była tak samo zdziwiona, jak małżonek. Z niecierpliwością czekali na wieczór i rozmowę z przyjaciółmi.
Zapadał zmrok. W oknach okolicznych domów pojedynczo, po kolei rozbłyskały światła. Maria wyciągnęła z piekarnika bałabuchy. W całym domu rozniósł się zapach drożdżowego ciasta. Rozległo się pukanie. Weszła Hela.
        –– I co, załatwiliście sprawę przeprowadzki? — Zapytała sąsiadkę.
        –– Już wszystko dopięte na ostatni guzik. Jeszcze tylko finalizacja umowy sprzedaży mieszkania. –– Helena rozsiadła się wygodnie na kuchennym krześle.
        –– Jak to sprzedaży? –– Zdziwiła się Maria. –– Nic nie mówiliście o sprzedaży.
        –– Antek znalazł jakiegoś kupca. Podobno młody człowiek. Ma żonę w wieku Hali i dwoje dzieci. Starsza dziewczynka nazywa się chyba tak jak wasza, Beatka.
       –– Robię kawę. Napijesz się? — Maria starała się być bardzo gościnna.
       –– Możesz zrobić, ale mam coś lepszego.— Wyciągnęła z kieszeni szlafroka pół litra czystej wódki. — Daj kieliszki. Wypijemy za naszą przyjaźń.––
Do kuchni weszła Halina z Kazikiem.
        –– A co to za okazja? –– Zapytała z przekąsem. — Wiesz, że mama nie powinna pić.
        –– A co to za picie, połówka na pięć osób, bo i Antek zaraz przyjdzie. — Zbagatelizowała sprawę Helena.
        –– Słyszałam, że wyprowadzacie się. — Zapytała wprost Helenę.
        –– Tak i sprzedajemy mieszkanie. Już jest kupiec.
        –– Przykro mi, że nie zapytaliście, bo może kupilibyśmy to mieszkanie. –– Powiedziała rozczarowana Halina.
        –– Nawet nie pomyśleliśmy. Przecież nie macie pieniędzy, a nam na mieszkanie potrzebna od razu gotówka. –– Tłumaczyła Hela.
Marii zrobiło się ciężko na sercu. Pomyślała, że znowu jakiś etap życia bezpowrotnie się kończy. Niby Kędzierzyn nie jest daleko, ale to nie będzie już to samo, co wspólne niedziele, wspólne święta.
        Przy poprzecznej uliczce naprzeciw domu Marii i Hali stały małe domki. Jeden z nich był zrobiony z czarnego drewna. Mieszkała tu starsza pani Dachorska, wdowa. Pochodziła ze śląskiej rodziny. Pod panią Dachorską było mieszkanie rodziny Misiaków. Pan Misiak jeździł ciężarówką – beczkowozem „Starem”. Często upijał się. Miał drobną żonę i dwójkę dzieci. Tadek był typowym, małym łobuziakiem, a Hanka panną na wydaniu. To jej „wydanie” słychać było późnym wieczorem, gdy z ławki stojącej po drugiej stronie ulicy, dochodziły dziewczęce piski i chichoty oraz tubalne męskie głosy lekko podchmielonych marynarzy.
Pani Dachorska zmarła w połowie lat sześćdziesiątych. Tuż po jej śmierci rozebrano drewniany dom. Pod podłogą robotnicy znaleźli portret Hitlera, czerwoną flagę ze swastyką i dużo niemieckich ulotek. Koło domu pojawiła się ogromna ilość milicjantów. Robotnicy byli podenerwowani, a najbardziej kierownik budowy. Wstrzymano rozbiórkę. Pojawił się przewodniczący Powiatowego komitetu PZPR. Były telefony do województwa i stolicy. Wszystkie okoliczne dzieci, pomimo iż je przeganiano, podglądały „cały ten cyrk”, jak określił Wiesiek Słoński, kolega dziewczynek. W końcu, po wielu konsultacjach, z najwyższego szczebla przyszła decyzja; „spisać protokół i komisyjnie spalić”. Załadowano „wątpliwy skarb” do milicyjnego gazika i zawieziono na miejsce stracenia. Gdzie to było, tego już nikt nie wiedział.
        Gdy na piętrze zjawiła się rodzina Zamerów, była wczesna wiosna. Maria od razu zrozumiała, że nie ma mowy, aby Hala zaprzyjaźniła się z panią Stefanią. Pana Gintera nawet nie brała pod uwagę, kiedy zobaczyła, jak traktuje swoją żonę.
Pan Ginter był grajkiem, członkiem orkiestry dętej. W swoim mieszkaniu, umieszczonym nad mieszkaniem Marii, zwoływał próby orkiestry. Skład orkiestry ograniczał się do smyczków, wiolonczeli, paru trąbek i dużego bębna. Poza umuzykalnieniem charakteryzowało go uwielbienie do wysokoprocentowych trunków. Do wątpliwych zalet należała jeszcze ułańska fantazja. Ulegał jej bez żadnych ograniczeń. Potrafił w środku nocy nabierać chęci do majsterkowania i z piwnicy dochodziły dźwięki wiercenia, tłuczenia młotkiem i tym podobne odgłosy, świadczące o wyjątkowej energii pana Gintera.
W wigilijną noc, gdy rodzina spała pierwszym, głębokim snem po przyjściu z pasterki, Maria obudzona została odgłosami dochodzącymi z korytarza. Gdy wyszła przed drzwi, usłyszała straszny łomot i pod jej nogi stoczył się ze schodów węglowy piecyk- tzw. koza, a później legł półnagi pan Ginter. Dziurawy podkoszulek podciągnął mu się aż pod pachy i obnażył wielki, okrągły wzgórek brzucha. Z połowy pośladków zsunęły się granatowe szorty. Rozwichrzone włosy sterczały na wszystkie strony, niczym skołtunione zwierzęce futro. Mamrotał pod nosem, rozcierając potłuczone kończyny.
        –– Nic dziwnego, że nie wierzyłam, że o północy zwierzęta mówią ludzkim głosem. –– Powiedziała zaskoczona Maria. –– To niektórzy ludzie władają zwierzęcą mową, jak na załączonym obrazku. ––Dodała. Po „obsobaczeniu” delikwenta, Maria zerwała z nim wszelkie relacje, a pozostali członkowie rodziny zrobili to samo. Od tego czasu głównym marzeniem całej rodziny była wyprowadzka.
        ––Widzisz Helu—mówiła Maria do dawnej sąsiadki—zrobiliście sobie wygodę naszym kosztem. Halina nie może wam darować decyzji sprzedaży mieszkania.
         ––Strasznie mi przykro. Nie przypuszczaliśmy, że Zamerowie okażą się tak złośliwi. Wyglądali na sympatycznych. Przepraszam was. — Heli było również bardzo przykro.
 ––Teraz to musztarda po obiedzie. Jednak o nas nie zapominajcie i przyjeżdżajcie, jak tylko znajdziecie trochę czasu. Wszyscy za wami tęsknimy, a szczególnie dzieci — powiedziała serdecznie Maria.