niedziela, 30 października 2011


Dzidzią być


               Dzidzia była bardzo dumna z tego, że Mama Hala wysłała ją do sklepu po duże zakupy. Pamiętała o wszystkim, co kazała jej kupić . W sklepiku, do którego wchodziło się po paru schodkach, kupiła wielki chleb i dwa litry mleka. Stała z siatką, chlebem oraz wielką bańką mleka i zastanawiała się, co ma zrobić dalej. Małe rączki nie radziły sobie z tak dużymi i ciężkimi przedmiotami, mimo iż miała prawie trzy lata. Nie była w stanie podnieść zakupów. Nagle zobaczyła, że mężczyzna, który stał za nią i kupował paczkę papierosów, idzie w stronę stacji kolejowej. Podeszła do niego.
        –– Czy pan idzie na stację? –– Zapytała odważnie. Nigdy z tym nie miała problemu. Nie wstydziła się obcych.
–– Proszę pomóc mi zanieść do domu zakupy, bo nie daję rady.–– Poprosiła, a potem szczęśliwa, że ktoś zechciał pomóc, szła obok, opowiadając o malutkiej siostrzyczce, która jest w domu i chorej mamie. Mężczyzna zadzwonił do drzwi domu. Wyszła Halina, owinięta w szlafrok.
        –– Oddaję córkę. Jest bardzo rezolutna. Dzięki temu daliśmy radę zakupom. Następnym razem proszę posyłać dziecko po coś lżejszego. Nie ma jeszcze siły, aby przynieść tak ciężkie zakupy. –– Powiedział poważnie. Postawił wielką bańkę obok małych nóżek.. Halina dopiero teraz zdała sobie sprawę, że bańka sięga dziecku prawie do końca ud.
        Dziewczynki dostały śliczny, niebieski pokój, przerobiony z  gabinetu Szymona. Przez parę lat nikt nie wchodził do tego pokoju, z którego drzwi prowadziły prosto na korytarz. Teraz Kazik wykuł otwór od strony przedpokoju i przełożył drzwi. Dziurę w murze zamurował. Hala stwierdziła, że pokoik dziewczynek musi być kolorowy. Kupiła parę puszek niebieskiej farby i pomalowała stare, poniemieckie meble na kolor błękitny. Pod lazurem zniknął fornir, rzeźbione ornamenty liści.
        –– Halinko, po co zakrywać piękny fornir? –– Zdziwiona Maria z dezaprobatą patrzyła na malarskie wyczyny córki.
        –– A po co w pokoju dzieci mają być ponure brązy? –– W odpowiedzi córki usłyszała zaczepkę.
        –– No cóż, Halina Kłębek chce być nowoczesna. Kocha nowe. Wyrzuciła antyki, przerabia meble, byle tylko mieć nowości. ––Pomyślała ze smutkiem Maria, ale nie wyraziła swojego zdania na głos, nie chcąc prowokować córki.
–– Głośno mówi, że nie lubi staroci, ciemnych i ponurych. Nie dba o piękno zaklęte w starych kolumienkach, ornamentach. Nie dostrzega go. Jakby starała się wykreślić miniony czas. Po śmierci ojca liczy się tylko nowe, nowoczesne życie. –– Westchnęła z żalem. –– Chce być nowoczesną kobietą. Pracuje, prowadzi dom, uprawia działkę, robi przetwory i szyje dzieciom kolorowe sukienki.–– Usprawiedliwiała córkę.
 Kazik wyjechał do Wrocławia. Tam dostał nakaz pracy i mógłby otrzymać mieszkanie. Halszka zrezygnowała z tego mieszkania, bo Wrocław był dla niej tylko stertą gruzów. Maria pewnego dnia odwiedziła zięcia. Zawiozła mu domowe smakołyki, czystą bieliznę, owoce. Był taki chudy! Gdy wracała późnym wieczorem dnem wąwozu, biegnącego środkiem ulicy, wśród wrocławskich kikutów kamienic została napadnięta.
        –– Da paniusia forsę, albo zmówi paciorek i pójdzie do Świętego Piotra na herbatkę. –– Przystawił jej nóż poniżej żeber.
        –– A dźgnij, nie żałuj sobie, zrobisz mi tylko przysługę. –– Nie czuła strachu. I stał się cud. Przestępca, któremu powiedziała, że nie dba o życie, bo i tak chciałaby jak najszybciej znaleźć się obok Szymka, oszczędził kobietę. Kazał jej tylko nigdy więcej samej nie chodzić wśród gruzów. Uznała to za straszną ironię losu.
        Dziewczynki uwielbiały niebieski pomocnik, łóżeczko, szafeczki. Kazimierz już od jakiegoś czasu znowu mieszkał w Koźlu.
–– Co by tu małym dać pod choinkę? –– Zastanawiał się któregoś wieczora.
 –– Myślę, że mógłbyś zrobić domek dla lalek. Ja uszyję małe zasłonki, pościel na łóżeczka.—Podsunęła pomysł Halinka.
I zrobił piętrowy domek dla lalek, mimo iż miał kłopoty z pocięciem płyt, narzędziami. Gdy pod choinką stanęło, owinięte w wielki, szary, pakunkowy papier olbrzymie zawiniątko, dziewczynki aż piszczały z zachwytu.. Długo były z niego bardzo dumne. Niczym nie ustępował zachodnim zabawkom dzieci sąsiadów. Lalki, chociaż trochę inne, niż te z „ Miemiec”,jak mówiły Ela i Uszi Schubertowe, córeczki sąsiadów, też miały ładne ubranka, które uszyła Halinka i Maria.. Dzidzia i Lucynka trochę zazdrościły zachodnich zabawek, ale od czasu, gdy dostały w prezencie domek, czuły, że niczym nie ustępują innym dzieciom. Gdy było ładnie, bawiły się w ogródku.
 Ogród nie był wielki. Z wyłożonego betonowymi płytami podwórka, schodziło się ścieżką pomiędzy drzewa. Na końcu była ściana PZGS-u. Pod nią rosła leszczyna i stał duży, betonowy śmietnik. Wiosną, pod leszczyną złociły się łebki pierwiosnków. W ogrodzie stała strzelista grusza. Latem miała mnóstwo okrągłych, niewielkich gruszek. Obydwie córeczki Kazika bardzo lubiły wdrapywać się po niewysokim pniu na kruche gałęzie i zrywać zielone, soczyste owoce. Takie, nie do końca dojrzałe, były najlepsze. Wraz z Lucyną zaszywały się z nimi na kocu, pod stolikiem. Tam bawiły się lalkami i „śrutowały” owoce. Pewnego razu obserwowały tatę, który wszedł na gruszę. Niestety kruche gałązki nie utrzymały dorosłego mężczyzny i zaczął spadać, łamiąc za sobą konary. Zamarły. Mężczyzna zsuwał się z trzaskiem gałęzi coraz niżej, znacząc ścieżkę w koronie drzewa i nie potrafił się zatrzymać. Zaczęły piszczeć ze strachu. I nagle Kazikowi udało się objąć chropowaty pień. Był w połowie drzewa. Zatrzymał się. Niestety nie udało się uratować kosza. Spadając w dół, rozbił się na kawałki. Dzidzi ulżyło. 
      –– Dobrze, że to kosz, a nie nasz Tata! –– Powiedziała do Lucyny.
W jesieni w sadzie zachwycała stara jabłonka. Była to złota reneta. Co roku miała dużo soczystych, złoto-czerwonych jabłek, które wyjątkowo smakowały. Maria niedawno czytała Dzidzi „ Mity Grecke” Parandowskiego i dziewczynka wyobrażała sobie, że tylko w ten sposób może smakować ambrozja, napój bogów na Olimpie.
          Było wczesne popołudnie. Dzidzia, skacząc na jednej nodze, znalazła się w pokoju.
        –– Popatrz kochanie, jakie piękne liście.— Maria siedziała swoim zwyczajem obok okna i patrzyła na świat poprzez szczelinę w odsuniętej firance. Na kolanach leżała otwarta książka, na której czerniła się pokaźna lupa. Od niedawna zdaniem Marii litery w książkach stały się jakieś mniejsze, mniej wyraźne.
        –– To wina podłej farby drukarskiej –– myślała i powiększała litery.
        –– Teraz wszystko jest takie, byle jakie –– mówiła wczoraj rano do córki, gdy ta narzekała na słabą jakość pończoch.
Kochała jesienny nastrój domu. Siedziała sobie przy oknie, na kolanach często przysiadała wnuczka i małymi rączkami gładziła ją po twarzy. Czuła jej ciepło. Dziecko jadło renetę. Patrzyły na ulicę. Obserwowały z rzadka przechodzących ludzi. Było ciepło i przytulnie, a z kuchni dobiegał śpiew Marii Koterbskiej. Było prawie dobrze i bezpiecznie. Lubiła też jesień poza domem, gdy spadały liście. Z uwagą obserwowała ich balet. Nie opadały od razu. Najpierw robiły kolorowe piruety, jakby stawały do konkursu, który z nich dłużej wytrzyma w powietrzu. Potem delikatnie muskały ziemię. Na chwilę znowu lekko, na parę sekund podrywały się w górę, by za moment miękko osiąść na kupce kolegów i wpleść się w barwny dywan. Obserwowała ich taniec na pustej ulicy, gdy wirowały w szalonym tempie wokół własnej osi, a potem dołączały do innych, aby stworzyć gruby wieniec, kręcący się od krawężnika, do krawężnika. Wnuczka z kolei przepadała za spacerami w jesiennym parku. Szła obok Marii szurając i brodząc w szeleszczącym złocie i nie zważała na napomnienia.
        –– Będziesz miała zakurzone buty!           
             
        Było Święto Zmarłych. Miało ono dla małej Dzidzi, niesamowity nastrój. Dla Marii był to smutny okres. Gdy zbliżał się ten dzień, zapadała w stan podobny do umierania. Odzywały dawne rany i niesamowita tęsknota. Na cmentarz wolała chodzić sama. Przeszkadzała jej obecność córki i zięcia. Jedynie tolerowała u boku najstarszą wnuczkę. W tym roku szły obydwie długą drogą, aby spotkać się z tym, którego nadal kochała. Najpierw był długi spacer parkiem, kiedy mała, zmarznięta rączka dziecka schowana była w dłoni Marii. Bolały nogi, ale dziewczynka szła wytrwale aż za miasto, mijając po drodze zapadający w mroku stary cmentarz. Wiedziała, że wracając, zboczą w czerń alejek, ledwie oświetloną ciepłym światłem świec, które z rzadka czyjeś ręce zostawiły na starych mogiłach. Już od małego mostku widziały złotą mgłę, unoszącą się nad nowym cmentarzem. Była jak nocna lampka rozpraszająca sypialniany mrok. Mgła kołysała się na wietrze. Otulała gołe drzewa, na których wisiały pojedyncze, osierocone złote, liście. Dla Dzidzi ten złoty obłok był tłumem duchów, które w tym dniu snuły się nad swoimi grobami, czekając i witając z daleka, odwiedzających krewnych. Żałowała, że im podchodziły bliżej, tym duchy były bardziej przeźroczyste, a z mgły zaczynały wyłaniać się alejki, ciemne postaci ludzi, którzy po nich wędrowali  lub stali z pochylonymi głowami, zatopieni w modlitwach i wspomnieniach. Kiedy stały nad grobem dziadka, widziała rozświetloną blaskiem zniczy smutną twarz Babci Mani. Policzki jej miały odcień złotego wosku, a po nich toczyły się wolno migoczące światłem łzy. Zupełnie jakby była świecą stojącą nad grobem ukochanego. Wracały przez stary cmentarz. Był on zupełnie inny. Kwatery oddzielały wysokie szpalery tui, grobowce były bardziej okazałe lub na mogiłach stały jedynie proste krzyże. Były to groby żołnierzy z okresu I wojny światowej. Wszędzie było dużo topoli i bluszczu. Podchodziły do grobów, na których paliły się świece. Najczęściej miały niemieckie napisy. Polskich grobów było bardzo mało. Najstarsza część zapełniona była grobami z hebrajskimi napisami.

        Do teraz w dniu Święta Zmarłych chodzę na cmentarz przeważnie późnym wieczorem, ale łuny zniknęły, cmentarz jest przygaszony, bo świece zostały wyparte przez różnokolorowe znicze.
Zniknęła złota mgła, jakby duchy przestały wychodzić z mogił, aby z bliskimi świętować ten dzień. A może przestały tęsknić za światem, który tak bardzo się zmienił? A może już nieciekawi są współczesnych ludzi? Żałuję tego nastroju, bo czułam się bliżej z wszystkimi, którzy odeszli. Została po nim tylko tęsknota.
W ubiegłym roku, po przyjściu z cmentarza, z którego zniknął zapach igliwia i stearyny, poszliśmy z Jędrkiem do moich rodziców. Była Lucyna i Kamila, moja siostrzenica. Rozmawiałyśmy o zmianach dotyczących tego święta, ale także o aktualnym, społecznym postrzeganiu i mówieniu o chorobach oraz śmierci. Współczesne życie, lansujące młodych, pięknych ludzi spycha na margines trudne tematy, a takim jest cierpienie, umieranie, choroba. Dawniej w wielkich domach, a także małych mieszkankach żyły rodziny wielopokoleniowe. Wszystkie aspekty życia ludzkiego nikomu nie były obce. Ludzie rodzili się wśród bliskich, żyli wśród nich, chorowali, otoczeni członkami rodziny i umierali, a wokół łoża mieli bliskich. Nawet po śmierci nie byli sami, bo do pogrzebu czuwano i modlono się przy zwłokach.
Teraz choroba przestała być modna. Jest kult zdrowia, młodości.
Nic dziwnego, że nie mówi się o chorobach i umieraniu. To przestała być cząstka życia. To jest jego margines, ukryty w szpitalach, hospicjach. Od lat jedynie 1-go listopada odkurza się ten temat, gdy w TV pojawiają się transmisje z cmentarzy, najczęściej tych zabytkowych, na których znani ludzie kwestują na ocalenie pomników kultury narodowej, a przy okazji programów informacyjnych wspomina się znanych, którzy odeszli. Tak było dotychczas, ale od pewnego czasu nawet w tym dniu zabrakło mi corocznych tzw. wspominek. Nie wiem, w którym programie coś takiego było, w każdym razie ja nie widziałam .I jak młode pokolenie ma nie być przerażone wizją śmierci, choroby, a przecież każdy z nas jest śmiertelny i całe życie powinniśmy się z tą” przypadłością” oswajać i godzić. Zbyt mało w obecnym życiu mówi się też o sferze wewnętrznej człowieka. W końcu jesteśmy nie tylko ciałem, ale i duchem. Przede wszystkim na nasze życie ogromny wpływ ma nasza psychika Jak mają sobie radzić w życiu i żyć szczęśliwie osoby nie zastanawiające się nad powodem i sensem swoich czynów, nie rozumiejące życia?







niedziela, 9 października 2011

" Pejzaż retro" odcinek 13


Gruszów
   
        Dzidzia siedziała w kącie, za dużą płaszczyzną drzwi. Bawiła się misiem. Tęskniła. Już dawno nie widziała Tatki. Próbowała sobie przypomnieć, jak wygląda. Zamknęła oczy i pod powiekami pojawiła się wesoła, męska twarz. Włożyła wizerunek w dłoń i zaniosła Mamie.
        –– Mamusiu, nie bądź taka smutna, przyniosłam ci Kazika! –– Rozchyliła palce. Szkoda, że Mama miała taką zdziwiona minę. Może byłoby jej lżej, gdyby mogła go zobaczyć?

        Kazimierz postanowił wywieźć rodzinę na wieś. Halinka dotychczas nie poznała jego rodzinnego domu, więc uznał, że już najwyższy czas na pokazanie, gdzie się wychował. Pojechali. Najpierw pociągiem do Krakowa. Później przesiadka do autobusu, który jechał do Kazimierzy Wielkiej. Stary, zniszczony pojazd miał wygląd ogórka i bagażnik na dachu. Tam wylądował wózek. Jechali w wielkim tłoku, upchani pomiędzy olbrzymie, obce toboły, które nie zmieściły się na dachu autobusu, a spoconych, nieświeżych podróżnych. W końcu dotarli do Gruszowa. Do starej, błękitnej chaty. Kryta strzechą, zatopiona była w sadzie, który rósł na stoku małej górki. Teren ten nazywali ludzie ugorkiem. Gdy stanęli na progu chaty, byli bardzo zmęczeni.
        –– Witajcie moje dzieci. Kazek, co stois, jak słup? Podejdźze do matki i daj pyska.–– Przywitała ich od drzwi tęga Marianna Kłębek.
Stała przy wielkim, drewnianym stole i miesiła ciasto. Ręce miała zanurzone w wielkiej, glinianej donicy. Kobieta była niewysoka, szeroka w biodrach. Biust miała pokaźny, a rowek pomiędzy wydatnymi piersiami wystawał z rozchylonej, płóciennej bluzki. Z rękawów wychylały się podłużne baloniki tęgich rąk. Dłonie, teraz oblepione ciągnącymi się smugami chlebowego ciasta, były kwadratowe, z przypominającymi serdelki, krótkimi palcami. Pyzata twarz z niewielkim, cienkim noskiem jaśniała czerwienią okrągłych policzków nad krótką szyją. Patrzyła na gości uśmiechniętymi, błękitnymi oczami, częściowo schowanymi w tęgiej twarzy. Gładko zaczesane, mysim odcieniu blond włosy, schowane były pod jasną, zawiązaną do tyłu chustką, która krzywo schodziła na część czoła.
        –– O Pon Bócek psysłał nam gości! –– Powiedziała, uśmiechając się szeroko do syna i jego rodziny.
         ––  Pocekajcie moje dzieci, jeno zamiese. Zarutko końce. ––
         –– A chleb upiecze mamusia na chrzanowych liściach?- Dopytywał Kazik.
        –– A na jakich? I podpłomyki do pieca na nich będę dawała. ––Odpowiedziała Kłębkowa.
        –– A ty gadas, jakbyś był miastowy i o wsi całkiem zapomniał –– skarciła.
        –– A gdzie ojciec ? –– Odwrócił uwagę matki .
        –– A gdziezby, na polu! Buracyny dla bydełka sykuje. A idź Kazek hań za ugorek, to ojcu pomozes naładować na wóz. Ino portki zamień na inne. Tam w chlewie od starego lezom. A mesty tez zamień, bo onegdaj padało.–– Drygowała Kazikiem.
        –– A może coś i ja pomogę. –– Zapytała Halinka, bo nieswojo czuła się, siedząc bezrobotnie na brzegu ławy.
        –– A co byś ty miała robić? Dzieciaka sykuj do spania, bo ocka mu się do snu zamykajom. Hań, za sksynią lezy miednica. Wiadro z wodom tyz jest. To nalij i dolij z kociołka, co w nim na piecu woda się gzeje. Dzieciak obmyty lepiej spać będzie. Chłopy psyjdą , to słomy do łózka naniesą. Napchamy siennik, bo w nim stara słoma. My pses lato we stodole śpimy. W izbie za duzy goronc. Ale dla dzieciaka, to ciepła tsa. O, już psysnęła krusynka.–– Wskazała na śpiącą Dzidzię.
        –– Budź, póki jesce nie mocno śpi. Niech mleka się napije. Ciepłe, bo od Łaciatej dopiero co psyniesłam.––
Spoczęli w trójkę w wielkim łóżku, na sienniku wypełnionym nową słomą, pod świeżą, grubą, lnianą pościelą. Śpiąca Dzidzia zarejestrowała jeszcze mamę w jasnej koszuli nocnej, niosącą w ręce lampę naftową. Wyglądała jak anioł stróż, z obrazka nad dziecięcymi łóżeczkami. Płomień światła wyłaniał z mroku delikatny owal twarzy. Kładł się złotem na falach kasztanowych włosów. Fałdy koszuli falowały…

Polubili Gruzów. Na stoku sadu można było znaleźć grzyby, których kapelusze kładło się bezpośrednio na blasze pieca i posypywało solą. Były przepyszne. Była tam też stara studnia, położona w połowie stoku i trzeba było bardzo uważać, aby nie wpaść do niej, idąc po miękkim mchu ugorka. Na samym szczycie wzgórza rozsiadła się wielka stodoła, pachnąca zbożem i sianem. Po prawej stronie domu, na brzegu podwórka stała suszarnia i wędzarnia. W suszarni wisiały naszyjniki rudego tytoniu, a wędzarnia przeznaczona była głównie do wędzenia owoców, szczególnie węgierek. Kłębkowie byli pierwszymi gospodarzami we wsi. Hodowali krowy, świnie, konie, kury, kaczki i gęsi. Dla Dzidziusi i Hali, wychowanej w mieście, była to kompletna egzotyka.
––A pamięta mamusia, jak do studni wpadłem?–– Kazik zaczepił matkę, która sypała kurom ziarno z słomianej, płaskiej miski. Dzidzia goniła kury, Halinka opalała się, a on siedział obok chałupy i nabijał na drut liście tytoniu.
–– A co mam nie pamiętać? Wies Halinko, mało go kostusia nie prasnęła kosą.–– Zwróciła się w stronę synowej i kontynuowała.–– Zima była cięzka, mróz tęgi i duzo śniegu. Stary się w chałupie pieklił, ze konie wody nie majom. Stasek i Janek w oboze, Jirka ze mną grochowiny łuskała. To wygnał małego z wielkim wiadrem. Chłopcyna mesty miał za duze, nozyny mu w nich latały, jak bieda po dziurawej chałupie. I obślizgnął się. Wiadro z wodą cięzkie, to jak ten kamień porwało do studni. Nie była ona głęboka, ale w zimie i takiej studni dla dzieciaka starcyło. Gdyby nie psechodził stary Stselski, to już kwiatki na mogiłce od dawna by rosły. Nachorowało się niebozę, a nachorowało. Ale ziół od znachorki napazyłam i ozdrowiał.
A drugi raz za rok to znowu o mało nie zsedł z tego swiata. Było to psed Wilią. Stary nowe ubranie se obstalował u Izaka Bluma w Bzesku Nowym. Tseba było odebrać. Kazek sprytny, to Stary go w południe wysłał do miasta. Psysedł wiecór, a dzieciaka w chałupie nie ma. Na pole wychodziłam i na drogę patsyłam, ale co cłek wypatsy we wiecór. Ciemnica taka, co oko wykol. Az tu koło dziewiątej wiecorem podjechał pod chałupę swagier Jakubowskich i Kazka psywiózł. Opowiadał, ze wracał od matki. Troche się zasiedział i gozałki se popił. Jedzie, az tu nagle na boku drogi zobaczył małą zaspę. Wystawał z niej tsewik. Zatsymał konie. Zlazł z wozu i w wielkim strachu za but złapał. A tu cosik z tej zaspy mrucy i rusa się. Pociągnął mocniej i za nożynę tego mojego dzieciaka wywlókł. Tak się uradowałam, ze gorzałki i pęto kiełbasy, co na święta była, mu dałam. Ale dzieciak zachorzał. Znowu zioła parzyłam, a potem napaliłam w chlebowym piecu, a jak dobrze ostygł, to zawinęłam niebozę w pierzynę i w piec wsadziłam, tylko głowecka na izbe wystawała. Wypocił się i ozdrowiał.
–– To teściowa zrobiła jak w tej noweli Prusa „Antek”. Tylko, że nie upiekła Kazika.–– Powiedziała Halinka z przekąsem.
–– A widział to kto, zeby dziecko upiec? To jakieś chore na głowę ludzie musieli zrobić. U nas zawse w chałupach tak lecono i nikt nikogo nie upiekł.–– Oburzona Marianna wysypała resztkę ziaren na środek podwórka i kołysząc się jak kaczka, szybko podreptała w stronę domu. 
Pobyt na wsi dobrze im zrobił. Opaleni, weseli chętnie wrócili do cywilizacji. Halinka ze wstrętem opowiadała matce o prymitywnych warunkach i firankach pajęczyn rozwieszonych pod daszkiem drewnianego wychodka, przylegającego do obory.
–– Wiesz, Mamo najgorzej było z powrotem. Poprzedniego dnia lało i do Hebdowa, gdzie był przystanek, musieliśmy jechać furmanką. W jarze koła zapadały się w błocie aż po osie. Myślałam, że na zawsze utkniemy w tej lepkiej mazi. Ale Dzidzi podróż się podobała. Tylko trochę piszczała, jak wóz przechylił się w stronę wielkiej kałuży.
–– A ty krzyczałaś dużo więcej niż trochę! –– Zakończył opowiadanie Kazik.
Po powrocie ze wsi dostali paczkę. W wielkim worku mąki schowane były zawinięte w gazetę jajka. W pudle był ser, orzechy i owoce. Karton miał zapach Gruszowa! Wiele razy Dzidzia wracała do Gruszowa. Za każdym razem odkrywała go na nowo. Każdy wyjazd był inny. Inne były uczucia i wrażenia. Po wyjeździe Dziadka Karola i Babci Marianny na gospodarstwie pozostał brat Kazika, Stanisław. Wybudował dom pod ugorkiem, bo stara chałupa spaliła się. Dom był z czerwonej cegły. Nie miał duszy. Była jednak łazienka i bieżąca woda. Staszek lubił dzieci i nie pozwalał im bardzo ciężko pracować. W ówczesnych czasach było to rzadko spotykane. Sam pracował ciężko, starając się ochraniać dzieci i swoją wiecznie uśmiechniętą żonę. Woził dzieciaki na grzbiecie zaprzęgowej kobyły i zauważał dziecięce smuteczki. Był milczkiem i sprawiał wrażenie surowego i nieprzystępnego chłopa. Dzidzia czuła jednak jego gołębie serce i często wakacje spędzała na wsi.

        Wieczór był ciepły. Babcia Mania wraz z wnuczką wyszły na spacer po ugorku. Pachniały bzy, śpiewał słowik. Obydwie uległy nastrojowi ciepłego wieczoru. Następnego dnia, buszując z kuzynostwem po ugorku, Dzidzia odkryła gniazdo w krzakach jałowca. Były w nim słowicze dzieci.
        –– Babciu, może zabralibyśmy słowika ze sobą do domu? ––  Zapytała, pełna nadziei, że odpowiedź będzie pozytywna.
        –– Dzidziusiu, co ty masz za pomysły. Niby jesteś rozsądną dziewczynką, ale chwilami nie myślisz. Ptaszek jest mały. Ma żółty dziobek, co świadczy, że jest niemowlęciem i nie można go zabierać od mamusi. On sam jeszcze nie potrafi latać i mama mu w dziobku muszki przynosi –– Wyjaśniała Babcia.
        –– Babciu, ja będę mu muchy łapać. Kupimy klatkę i wychowamy ptaszka –– nie dawała za wygraną.
–– Koniec dyskusji. Nie zgadzam się. Wybij to sobie z głowy. –– Babcia Maria potrafiła być stanowczo.
Minęło parę dni. Wracały do Koźla. Babcia spakowała wielką, skórzaną walizkę. Walizka miała płócienny pokrowiec. A dziewczynka nadal pragnęła słowika. Wykorzystała moment, gdy babci nie było przy walizce. Przyniosła słowicze dziecko, które wybrała z gniazdka i wsadziła pod pokrowiec walizki. Pojechały do Koźla. W podróży, jak to w podróży, walizki leżą jedna na drugiej, wysoko ma półkach. Biedny ptaszek został przygnieciony i w domu odkryła, że zamiast pisklęcia ma sztywną deszczułeczkę jego zwłok. Nie przyznała się do nieposłuszeństwa. Pisklę wyciągnęła i pochowała pod krzakiem róż. Tylko tyle mogła dla niego zrobić. Jednak ta zbrodnia na zawsze, obciążyła dziecięce sumienie.

         I znowu była w Gruszowie. Tak, jak przed rokiem. Było trochę inaczej. Była starsza. Miała prawie osiem lat!
        –– Wiesz, co można zrobić, jak się nie ma pasty do zębów, a chce się całować? –– Zapytał znienacka syn sąsiadów, Wiesiek.
        –– No, nie wiem. –– Odpowiedziała cicho i było jej wstyd, że nic nie wie o całowaniu.
        –– A ja wiem. Jak mi się dasz pocałować, to ci powiem! –– Zachęcał i chwycił za dziewczęcą dłoń. Uścisk miał lekki i delikatny. Dziewczynkę opanowało uczucie popłochu, a zarazem wielkiej ciekawości. Bała się tego nowego, ale chęć poszerzenia horyzontów na nieznanej płaszczyźnie popchnęła ją w stronę nieśmiałej zgody.
        —To chodźmy pod jabłonkę –– odpowiedział Wiesiek.
        Pobiegli na drugi koniec sadu. Zerwali zielone owoce.
Wbili w nie zęby. Wiesiek energicznie i żarłocznie, a Dzidzia nieśmiało. Jabłko było cierpkie i kwaśne, aż zdrętwiały im zęby.
        –– Kwaśne jak sama cholera! –– Powiedział Wiesiek.
        –– Rzeczywiście, jak cholera! –– Odpowiedziała, bo uważała, że tak powinna, chociaż nigdy dotąd nie użyła takiego słowa.
        –– No, to teraz zamknij oczy –– rozkazał nauczyciel.
        –– Po co? –– Zapytała i już wiedziała, że wykazuje wielką niewiedzę tematu.
        –– Oj, głupia jesteś. Nic nie wiesz. Jak ludzie się całują, to muszą zamykać oczy. Taki zwyczaj. –– Cierpliwie uświadamiał.
        Posłusznie zamknęła oczy i na wargach poczuła ciepły dotyk ust. Był jak muśnięcie wiatru. I tyle trwał.
        –– Nie warto było gryźć kwasiora! –– Pomyślała i to samo usłyszała z ust Wieśka.
        –– Ale nie martw się, teraz jesteś moja narzeczona! –– Dodał, aby osłodzić rozczarowanie.
Bawili się za wędzarnią. Obok wędzarni wisiały rude łańcuchy tytoniu. Patrzyli na pobliskie drzewa i trochę nudzili się.
        –– A ja już paliłem tytoń! –– Z dumą powiedział Zbyszek.
        –– I co? Jak się pali? ––Zapytała kuzynka Dzidzi, Krysia.
        –– Kto się nie boi, temu zrobię papierosa. –– Zachęcał Zbysiu.
–– A, kto tchórz, ten niech ucieka do mamusi! –– Szantażował.
 Siedzieli za wędzarnią, trzymali w ustach zwitki gazety, w którą zawinięte były liście tytoniu. Oczy łzawiły. W ustach czuli gorzki dym.
We trójkę, bo razem ze Zbyszkiem zwracali cały posiłek na skraju łąki.

        Zastanawiam się, czy moje marzenie, aby osiąść na bieszczadzkiej wsi, nie ma przypadkiem początku w Gruszowie. Gdy przypomnę sobie ogromne przestrzenie pofalowanych pól podkrakowskiej krainy, uczucie wolności i zespolenia z przyrodą, to myślę, że jednak właśnie wtedy ziarenko marzenia zostało zasiane. Drzemało sobie prawie półwiecze i jak warunki okazały się odpowiednie, to wykiełkowało.
–– Dziecko, po co ci ta chałupa na wsi? –– Pyta Mama i patrzy na mnie z przerażeniem.
Od niedawna Mama Halusia jest „ Pańcią”. Nie wiem, czy to wynik choroby, wieku, czy zawsze jej „pańciowanie” było sobie na dnie i tylko czekało, aby mogło, jak moje marzenie, wykiełkować.
Zauważyłam tę cechę, gdy ostatnio rozmawiałam z rodzicami po ich powrocie z Krakowa. Zapytałam Tatkę, czy razem z Mamą byli na wsi. Na to moja kochana Mamusia powiedziała z miną księżniczki.
–– Dziecko, zupełnie nie obchodzi mnie wieś, bo co ja bym na TEJ wsi robiła?––
Jestem zupełnie inna. Ja wiem, co będę na TEJ wsi robiła!



 Karaluchy pod poduchy

        Koła, duże i małe zaczynały kręcić się w zawrotnym tempie. Przybierały formę spirali. Wzbudzały ogromny strach. Wpatrzona w wirujące ślimaki, czuła narastające napięcie. Gdy doznanie dotarło do granicy przerażenia, zaczęła krzyczeć. Za chwilę pojawiło się jeszcze inne doznanie. Zimno! Otworzyła oczy. Mokra od łez, wezbrana zwierzęcym strachem, zdziwiona, powitała rzeczywistość, stojąc na mokrej szmacie.
–– Dzidziusiu, co się dzieje? Dlaczego tak krzyczysz? — Usłyszała pytanie mamy.
Hala i Kazik byli mocno zaniepokojeni częstymi nocnymi krzykami córeczki. Dziewczynka zrywała się z krzykiem i głośno płakała. Mimo otwartych oczu widać było, że przebywa w świecie zwid sennych. Strach potęgował się, kiedy nie potrafili dobudzić śpiącego dziecka. W końcu zastosowali drastyczny środek, zimną wodę. Pomogło.
        –– Co się stało? –– Zapytali pochlipującą jeszcze córeczkę. A ona wstydziła się opowiedzieć o przerażających kołach. Nie chciała być dziwolągiem, jak czasem określali jej inność, wyobraźnię, może tchórzostwo, a przede wszystkim wrażliwość.
        –– Znowu śniły mi się straszne wilki –– powiedziała, dławiąc w sobie resztki łkania. To było bardzo racjonalne wytłumaczenie i wystarczyło. Wilki mogły wywoływać strach. 
        Babcia popatrzyła na małą uważnie i mimo balansowania na granicy jawy i snu, w zielonej głębi jej spojrzenia, pojawiała się iskierka zrozumienia.
        –– Chodź, położę cię do łóżka –– powiedziała, zagarniając dziecko miękkimi ramionami.
        –– Sen mara, Bóg wiara! –– Dokończyła już w dziecięcym pokoju. Wzięła krzesło i siadła obok niebieskiego łóżeczka.
        –– Posiedzę przez chwilę, aby sprawdzić, czy złe sny nie wrócą ­­uspokoiła. Poprawiała pierzynkę, pogładziła włosy.
 Tylko ona bez zbędnych komentarzy zrozumiała i pomogła. Dzidzia uważała, że jej może opowiedzieć o każdej nocnej przygodzie. Nawet tej bardzo wstydliwej i mokrej. Gdy zakradała się w nocy do pokoju Babci Mani, ta przeważnie nie spała. Z małej lampki nocnej, stojącej na półce tapczanu, sączyło się ciepłe światło, padające na strony „ Pana Tadeusza”. Maria znała go na pamięć, ale na przemian z „ Trylogią”. Otwierała co wieczór w przypadkowym miejscu i czytała. Czasem i wnuczka słuchała wierszowanych strof. Oczami wyobraźni widziała barwne pola, łąki, stepy, kurhany i przenosiła się w inny świat, inną epokę. Najbardziej lubiła, gdy babcia czytała wiersze Słowackiego. Były takie mroczne, wzniosłe. Dreszcze chodziły jej po plecach, gdy słyszała;
„ Piramidy, czy została jaka trumna głucha, abym złożył swego ducha...” Jednak dreszcze były przyjemnym doznaniem i zakochała się w książkach, zanim nauczyła się czytać. Jedynie nie lubiła okrutnych bajek, czytanych przed snem przez rodziców np.o morzu czerwonym i przewoźniku, który mieczem odcinał głowy pasażerom łódki.
        –– Popatrz, mała Lucynka grzecznie słucha i w ogóle się nie boi, a ty znowu robisz brewerie. A fe, nie ładnie być takim tchórzem! –– Słyszała najczęściej, gdy zatykała palcami uszy, aby nie słyszeć końca opowieści..
  Czasem Dzidzię nawiedzały przerażające sny. Tym razem też tak było. Siłą woli usiłowała obudzić się. Wreszcie świadomości udało się  wejść w rzeczywisty mrok, czający się obok  łóżek. Otworzyła oczy. Widziała migotliwe światło latarni, rzucające cienie liści lipy, rosnącej po drugiej stronie ulicy. Wydało jej się, że są w chińskim teatrze. Postaci pojawiały się i znikały na jasnych kwadratach ściany. Wyobraźnia pracowała, cisza obezwładniała i przerażała. Nagle do świadomości dziecka doszła informacja, że są same. Ona i Lucynka. Przypomniała sobie informację, przekazaną przez rodziców późnym popołudniem. Wraz z Babcią pojechali do Gliwic. Do operetki. Na pierwszym piętrze powinni być Grzykowie. Ale czy byli?
        –– A może gdzieś poszli i zostały same? Może rodzice nigdy nie wrócą. Może przestali istnieć? –– Myślała, przerażona ciszą i ciemnością.
        Starała się nie patrzeć na ścianę, nie słyszeć szumu wiatru, dochodzącego zza okna. Ale obrazy cieni pociągały bardziej niż strach. To był taki fantastyczny teatr. Hipnotyzował i przerażał. Pojawiały się cienie postaci, zwierząt, duchów, wampirów. Po chwili ciemność pokoju wypełniły stwory, które przeniknęły ze ściany w mrok wieczoru. Strach, który dotychczas tylko sygnalizował swoją obecność, podszedł do pościeli, złapał za gardło. Wyskoczyła z łóżeczka. Pobiegła do przedpokoju.
        –– Mamusiu, gdzie jesteś! Babciu! –– Wołała.
        Nikt nie odpowiedział. Widocznie Grzykowie wyszli. Informacje, że to tylko stan przejściowy i wszyscy wrócą, wyparowały ze świadomości. Był tylko fakt porzucenia, lęk przed samotnością i brzemię odpowiedzialności za Lucynę.
        –– Wróćcie po nas, nie zostawiajcie nas! –– Wyła, krzyczała, szlochała.
Zmęczoną i spłakaną dziewczynkę zastali rodzice w przedpokoju. Stała przytulona do oszklonych drzwi..
        –– Taka duża panna, a taka histeryczka. Popatrz, jak dzielna jest twoja siostra. W ogóle się nie zbudziła! –– Usłyszała reprymendę zdenerwowanej Haliny.