niedziela, 18 września 2011

"Pejzaż retro "odcinek 12


Trudne chwile

        –– Matka, dziecko płacze!
Maria, wyrwana z głębokiego snu, próbowała zrozumieć, czego od niej chce Szymon.
        –– Matka, pewnie głodne, albo mokre!
Wróciła do rzeczywistości. Jest babcią. W pokoju obok płacze wnuczka. Jest ranek. Hala i Kazik całą noc nosili maleństwo na rękach. Zięć nawet hołubce wycinał. Wtedy płacz cichł. Gdy kładł dziecko do łóżeczka, zaczynało koncertować od nowa.
        –– Niech płacze! Nie można tak. Jak się nauczy, że na każde skrzywienie buzi cały tabun ludzi gna, aby wziąć na ręce, to zamęczy nas. Poza tym, to nie moje dziecko, tylko Halinki. –– Ostatnie zdanie wypowiedziała już półgłosem, odwracając się na drugi bok, tyłem do Szymona.
        Za ścianą usłyszała ruch i stukot kołyski, najpierw wolny, jak dźwięk kropli wody spadającej do zlewu z nie dokręconego kranu. Potem dźwięki następowały po sobie coraz szybciej. Na koniec z pokoju córki dochodziły odgłosy do złudzenia przypominające turkot kół pociągu pospiesznego, wjeżdżającego na rozjazd.
Dziecko rozpłakało się na dobre.
        –– Ciiiii,ciii!! –– Głos zięcia był podenerwowany, zmęczony.
        –– Aaa, kotki dwa –– śpiewał fałszywie.
        –– Ma za swoje –– pomyślała mściwie Maria.
        Nie mogła przekonać się do tego chłopskiego syna. Nadal raziły ją fatalne maniery, błędy wymowy, niegramatyczne zdania zięcia.
        –– Fakt, że stara się być delikatny i schodzi mi z drogi–– próbowała być uczciwą.
        –– Ale co to za mężczyzna. Ani urody, ani elokwencji. Ciągle duka, brakuje mu słów. Dobrze, że do Gdańska jedzie i tam technikum melioracyjne zrobi. Odetchniemy trochę od tego folkloru! Gdańsk daleko. Nie wiadomo, co z tego ich związku będzie. Na razie do bawienia dziecka dobry!
        –– Jak się nie uspokoisz, to wyrzucę cię przez okno! –– Usłyszała gniewny głos Kazika i miała nadzieję, że Szymon nie śpi. Może wreszcie zmieni zdanie na temat zięcia!
        –– Popatrz Mańka, jaka ona sprytna. Śliczna ta nasza Dzidzia!- Szymon dopijał kawę i obserwował wnuczkę, która podkurczyła lewą nogę, wsunęła ją pod pupę, a drugą użyła jako mechanizmu napędowego. Zgrabnie odpychając się od podłogi, przemieszczała się w szybkim tempie w stronę kuchni.
        –– Chodzić nie potrafi, to sunie jak na saniach. Ale sobie wykombinowała. Mądralińska! A już i mówić zaczyna. Będzie mądra, zobaczysz –– uśmiechnął się do żony.
        –– Chodź do dziadzia! –– Wyciągnął małą z węglarki. Buzię zdążyła usmolić węglem, który jak cukierek wpychała do ust.
        –– Czegoś jej w organizmie brakuje. Przecież ciągle w węglarce siedzi. Muszę zapytać starego Zabiegi! W końcu lekarz pediatra, a i chrzestny. To zobowiązuje. –– Maria odpowiedziała na uśmiech męża swoim ciepłym uśmiechem, który łagodził surową, wyniosłą twarz.
        –– Czy byłeś u Kiełowicza? Powinien pooglądać twoje badania i coś doradzić. A może poddałbyś się operacji? To wszystko przez nieczynną nerkę, którą odbiłeś na motorze. Ciągle wydaje się tobie, że jesteś młodzieniaszkiem, a tu już 50-tka na karku!
        –– Chyba pójdę do szpitala. Poleżę, zrobią mi wszystkie badania. Odpocznę. Tylko nie wiem, kiedy mogę zarezerwować miejsce, bo czeka mnie w teatrze jeszcze jedna premiera. Wprawdzie tym razem nie gram, a robię dekoracje. Ale trzeba innych dopilnować. Jak się pośpieszę, to za dwa tygodnie mogę się umawiać –– odpowiedział zaniepokojonej żonie.
        Leżał już parę dni. Bóle przeszły, siły wróciły. Czekał na wyniki i nudził się. Wczoraj prosił o przeniesienie do wspólnej Sali.
        –– Zawsze między ludźmi weselej –– pomyślał.
        –– Pani Eryko, kiedy przeniesiecie mnie do ogólnej? –– Zapytał surowej oddziałowej, która z młodą pielęgniarką weszła do pokoju.
        –– Co znowu Szymański wymyśla? –– Oddziałowa zmarszczyła brwi.
        –– Jakby każdy tak marudził, to innej pracy bym nie robiła, tylko w czerwonym płaszczu chodziła i na etat Świętego Mikołaja by mnie przyjęli. Co, może źle Szymańskiemu? Leży sobie i nic nie robi. Dziewczyny koło niego biegają, jak w haremie. –– Popatrzyła spod oka.
        –– Odwrócić się na bok i wystawić pośladek. Zastrzyk będzie –– poinstruowała.
        –– Popatrz Krysiu, odcinasz ampułkę, odrywasz koniec i wciągasz lek do strzykawki. –– Pielęgniarka próbowała nauczyć młodszą koleżankę techniki robienia zastrzyków.
        –– Teraz trochę wypuszczasz, aby nie było powietrza i iniekcja!  –– Wbijając z całej siły igłę, zakończyła prezentację.
        Szymon drgnął. Pani Eryka szybko wycisnęła lek ze strzykawki. Zapiekło. Poczuł, że noga drętwieje. Oddziałowa nie lubiła tego przystojnego mężczyzny. Był wesoły, dowcipny, jak jej świętej pamięci mąż. Henrykowi wiele nie potrafiła darować, pomimo iż nie żył. Ani tego, że źle ją traktował, ani tego, że przez niego poroniła i była teraz bezpłodna, stara i samotna. Z cichą satysfakcja wbijała igły w pokłute pośladki Szymka i starała się by cierpiał. Za tego, który tam głęboko, już przerabiany przez robaki na inną formę życia.
        –– Przynajmniej się na coś przyda! –– Pomyślała o tamtym, wycierając spirytusem ukłute miejsce. –– Może zaboli!
        –– Proszę panie ordynatorze! Zapraszam do siebie na kawkę. –– Szła z tortem, który upiekła na 50-te urodziny.
        –– Poczęstuję kawałkiem słodkości. Mam też kieliszek wiśniówki. Niech się pan nie daje prosić! –– Eryce zależało na zaproszeniu do siebie ordynatora. –– Będzie, czym pochwalić się przed siostrami, koleżankami. –– Pomyślała.
        Czuła, że kpią z jej nieudanego życia, zwalistej figury, nieciekawej fryzury. A tak, to im pokaże, kim naprawdę jest. Układała plan, prowadząc Kiełowicza do służbowego pokoju.
        –– Proszę bardzo. Chciałam panu coś ładnego pokazać. Pomyślała o nowym stoliku do kart, który odkupiła na targu za bezcen.
        –– Proszę bardzo! –– Otworzyła drzwi i chciała przepuścić szefa przodem.
        –– Pani Eryko, to nie wypada, abym wchodził przed kobietą. ––  Poczekał, aż minie go w drzwiach i dopiero wszedł do pokoju. Oboje stanęli oniemiali.
        Na dużym żyrandolu, z którego była taka dumna, nad nowym stolikiem wisiały największe jej majtki, różowe i barchanowe!
        Nigdy nie dowiedziała się, kto zrobił jej, zgryźliwej pielęgniarce, nieprzyjemny kawał. Szymon też jedynie rodzinie przyznał się do tego, że „ zemsta jest słodka”.
              
        Dzidzia zapamiętała szpital, jako olbrzymi, jasny gmach, otoczony dużym ogrodem. Było ciepło i słonecznie. Wraz z Babcią Manią szła z wizytą do dziadka. Na schodach, przed portiernią babcia schowała dziecko pod piaskowym prochowcem.
         –– Nie rozmawiaj, aż dojdziemy do pokoju dziadziusia. Pan na portierni może cię nie wpuścić, bo małym dzieciom nie wolno wchodzić do szpitala. Mamy zgodę dyrektora, ale poco pytania, nerwy. Dziadzio bardzo chciał ciebie widzieć.––
        Dziadek Szymek leżał w izolatce. Pokój był jasny. Przez duże okno wlewała się rzeka słońca i jak reflektor wzmacniała biel poduszki i kołdry. Dziewczynka weszła do pokoju i nieśmiało podeszła do dziadka. Był elegancki. Piżama była świeża, twarz ogolona. W powietrzu unosił się kwiatowy zapach wody toaletowej.
        –– Jaki Dziadzio elegancki! –– Pochwaliła.
Szymek przytulił dziecko do siebie i długo trzymał w ramionach. Potem posadził na kołdrze.
        –– Co ja tu mam? –– Powiedział tajemniczo i wysunął szufladę szafki. Wolnym ruchem wyciągnął z niej czekoladę.
        –– A co powiesz na to? –– Zapytał, uśmiechając się pod szerokim, ciemnym wąsem i podając kolorową tabliczkę.
        –– To dla mnie? Cała? –– Dziecięce łakomstwo piało z zachwytu. Świeży, rumiany policzek przylgnął do szorstkiej szczotki wąsów. Krótkie rączki próbowały dosięgnąć końca szyi.
        –– Moja ty kochana Dzidziusiu! Dobrze, że babcia ciebie przyprowadziła. Bardzo tęskniłem! –– Powiedział.

        Maria w ostatnim okresie czasu prawie nie wychodziła ze szpitala. Widziała zmiany w ukochanej twarzy męża. Przestał jeść i schudł.
        –– Nowotwór, pani dobrodziejko –– oznajmił zasępiony Kiełowicz, gdy w ubiegłym tygodniu zawołał ją do gabinetu.
        –– Nerki zaatakowane, a teraz nastąpiły przerzuty na wątrobę, a może i na coś jeszcze. Jeden Bóg wie, co tam w środku siedzi.
Wiadomość, jak pocisk uderzyła ją w sam środek serca. Zemdlała. Gdy na szpitalnej kozetce odzyskała przytomność, ujrzała nad sobą zatroskane spojrzenie ordynatora.
        –– Już dajemy mu morfinę. Może nie będzie aż tak bardzo cierpiał! W Bogu nadzieja! Może stanie się cud! Pani wie, jak bardzo lubię Szymka. To i dla mnie cios. Ma pani wejścia do męża o każdej porze dnia. Może pani przyprowadzić córkę, wnuczkę. –Poinformował.
Maria nie powiedziała Hali o stanie ojca. Uczepiła się tej tajemnicy, jak ostatniej deski ratunku. Irracjonalnie wierzyła, że gdy nikt nie będzie wiedział, to może rzeczywiście stanie się cud. W drodze do domu, weszła do gotyckiego wnętrza kościoła. Był pusty. Przebiegła wzrokiem po ascetycznych, surowych ścianach, skąpo ozdobionych jedynie wyblakłymi freskami, przedstawiającymi sceny biblijne. Zatrzymała wzrok na jednej ze stacji krzyżowych.
        –– Biczowanie! –– Zaszeptała.
        Pobiegła wzrokiem do następnej i jeszcze następnej.
        –– Upadek! Śmierć! Złożenie do grobu! –– Zamknęła oczy.
Poruszając wargami, bezgłośnie rozmawiała z Bogiem. Błagała go o litość! –– Masz w tym względzie najlepsze doświadczenie. Wiesz, co znaczy ból. Nie pozwól, by tak cierpiał. Uratuj go. Jeszcze taki młody. Ma tyle pomysłów, energii! Nie zabieraj go. Tyle obrazów namalował do twych świątyń! Odwdzięcz się, oszczędź! To dobry człowiek. Tylu jeszcze ludziom może pomóc, tyle może zrobić. –– Obiecywała.
        Dwie godziny przesiedziała na twardej ławce. Modliła się i płakała. Potem wstała. Wyprostowała się i wróciła do szpitala. W tym dniu już nie nocowała w domu. Spała na krześle, z głową opartą o brzeg szpitalnego łóżka. Jakaś litościwa pielęgniarka narzuciła na jej plecy cienki, szary, szpitalny koc. I już tak zostało. Wracała do domu, kąpała się, spała krótko i twardo, po czym wracała do Szymka, szpitala, bólu, morfiny.

        Halinka z Kazikiem wychowywali już dwie córki, bo pod koniec kwietnia urodziła się Lucyna. Szymon zażądał od córki szybkiego chrztu dziecka. Na chrzciny wyszedł na krótką przepustkę.
        Był dzień 15 sierpnia 1954 roku. Zapadał zmierzch. Halina z sąsiadką, Helą Grzyk siedziały w kuchni. Piły herbatę. Maria była w szpitalu. Dzieci spały. Nagle Hala usłyszała brzęk tłukącego się szkła, dochodzący z pokoju dzieci. Za chwilę doszedł do niego krzyk i płacz Dzidzi. Wystraszona pobiegła do pokoju. Za nią poszła zaniepokojona Helena. W pokoju nie dostrzegła niczego niepokojącego. Okna były całe. Nie znalazła rozbitego szkła, tylko najstarsza córeczka stała wystraszona w rogu łóżeczka i bardzo płakała. Poczuła dziwny niepokój i powiew zimna.
        Maria trzymała Szymona za rękę do końca. Gdy nakryte prześcieradłem ciało odwieziono do kostnicy, wstała, i jak automat poszła w stronę domu. Idąc, zastanawiała się, jak przekazać ukochanej córeczce Szymka tragiczną wiadomość. Przecież nie wiedziała, jak ciężko chory jest ojciec. W przedpokoju zastała zdenerwowaną Halinę.
        –– Mamo, czy Tato nie żyje? –– Zapytała córka.
        –– Skąd wiesz? –– Podniosła na Halę zdziwione spojrzenie.
        –– Dał nam znak, że odchodzi. Mnie i Dzidzi.
        Marii ulżyło. Jedną trudną sprawę miała za sobą. Przytuliła córkę.
        –– Jestem zmęczona. Idę się położyć –– powiedziała.
        Weszła do stołowego pokoju, otwarła kredens i wyciągnęła karafkę. Nalała do kieliszka kolorowej wódki, wypiła i idąc do swojego pokoju zgarnęła karafkę. Nie potrafiła zasnąć. Za zamkniętymi powiekami stawały jej obrazy ostatnich dni. Raz po raz przeżywała śmiertelny oddech Szymka, widziała zamglone oczy. Odganiała te obrazy, ale jak bumerang natrętnie powracały, uniemożliwiając sen. Wypiła kolejny kieliszek i następny.
        –– Jak mam żyć? –– Pytała siebie, Boga, a może zmarłego.
        –– Jak mam żyć, gdy on nie żyje?
        Zakręciło się jej w głowie. Usnęła w ubraniu. Śniło się jej, że tańczy z Szymkiem. Uśmiechał się tak słodko, zalotnie, jakby dopiero się poznali.
        –– Musisz nauczyć się tańczyć, depczesz po palcach. Ja ci nie pomogę. Musisz sama. –– Strofował ją jakby miała szesnaście lat.
        –– Weź mnie ze sobą –– prosiła.
        –– Jeszcze nie czas, musisz nauczyć się tańczyć dziewczyno, dziewczyno, dziewczyno moja! –– Zaśpiewał, po raz pierwszy wcale nie fałszując.
        Zbudził ją świt i zimno wpływające przez uchylone okno. W głowie dźwięczała jej piosenka śpiewana przez męża. Nie rozbierając sukienki, zziębnięta wsunęła się pod kołdrę. Nakryła głowę i próbowała umrzeć.
        Ogłuchła! Niedługo po pogrzebie szła ulicą. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Nie zauważyła tej przejmującej ciszy. Zresztą prawie niczego nie zauważała. Na wszystko zobojętniała. Zanurzona w myślach, próbowała przejść przez jezdnię. Widziała, że z drugiej strony przechodnie przystają, poruszają wargami, wymachują rękami, jak w niemym kinie. Zdziwiło ją zachowanie ludzi. Nagle poczuła, że ktoś łapie ją za ramię i podcina nogi. O centymetry minęła ją rozpędzona ciężarówka. Przewróciła się i stłukła łokieć. Ciężarówka zatrzymała się parę metrów dalej. Z kabiny wyskoczył mężczyzna. Złościł się. Widziała to po jego minie.
        –– I o co? –– Pomyślała.
        –– Ja nie słyszę. –– Odkryła nagle dziwną prawdę.
        –– Ja nie słyszę! –– Próbowała wykrzyczeć. Nie słyszała słów, ale zrozumiała, że inni słyszą.
        Słuch po woli wrócił. Jednak wolała ten wcześniejszy, dziwny stan z wyłączoną fonią. Obrazy wyłączała wódką. Codziennie rozgrzewała nią żołądek, starała się rozruszać nogi. Na pół trzeźwa, odbywała swoje 3 kilometrowe wędrówki na cmentarz. Po powrocie dopełniała poziom alkoholu do stanu wyłączenia obrazu. Zapadała w sen. Tam szukała Szymka. Czasem przychodził. Siadał z nią na łące i kręcił głową.
        –– Oj, nie potrafisz tańczyć! –– Strofował.
        Prosiła o zabranie ze sobą. Przecież widział, że tęskni. Tylko uśmiechał się i przytulał ją, jak dawniej.
        –– Jeszcze nie czas! –– Powtarzał.

        –– Babciu! Kochana Babuniu, co ci jest? –– Zobaczyła nad sobą skrzywione usta wnuczki. Przed chwilą zatoczyła się na szafę i zsunęła na podłogę. Alkohol dawał o sobie znać.
        Halina pracowała w banku. Mała Lucynka spała w pokoju obok, a może nie? Niewiele ją to obchodziło. Nie była w stanie zająć się dzieckiem. Sobą nie potrafiła się zająć. W sercu miała jakąś, nie do końca uświadamianą niechęć do dziecka. Niby nie wierzyła w wędrówkę dusz, o której opowiadały stare kobiety. A jednak…
        –– Gdy w rodzinie przychodzi na świat mały człowiek, inny musi mu ustąpić miejsca. Najczęściej dziadek, albo babcia –– mówiły kobiety.
        Nie myślała, nie chciała, to było za trudne. Tak bardzo bolało.
        –– Radź sobie! Daj dzieci do przedszkola, żłobka, wynajmij opiekunkę. To nie mój problem –– odcięła się od kłopotów córki. I tak zostało. Rano Halina zaprowadzała Dzidzię do przedszkola, karmiła Lucynę i biegła do banku. Potem przychodziła na kolejne karmienie, przewijała dziecko i wracała do pracy.
        Mała, jakby rozumiała, że nie może płakać, bo i tak nikt nie przyjdzie. Spała cicho w łóżeczku. Kazimierz uczył się  600 km dalej, w Gdańsku.
        –– Mamo, tak być nie może! –– Halina zebrała się na odwagę i przeprowadziła z matką ostateczną rozmowę.
        –– Musisz zebrać się do kupy i zmienić życie. Nie zgadzam się na pijaństwo.
        –– Ty nie będziesz dyktowała, co mam robić. Jeszcze nie przyszły takie czasy, aby córka rządziła matką! –– Odparowała oburzona Maria. Nagle dostała ataku czkawki.
        –– No właśnie, o tym mówię! Mamo jak ty wyglądasz. Tak nie można. Niszczysz swoje życie.
        –– Ja już nie żyję –– czknęła Maria.
        –– Albo zmieniasz życie, albo wynajmę ci inne mieszkanie i rób, co chcesz! –– Córka była nieugięta.
W drzwiach stanęła Dzidzia.
        –– Ja nie chcę, aby babcia się wyprowadzała! –– Rozpłakała się. Podbiegła do Marii i uczepiła się sukienki. –– Ja ciebie bardzo kocham! –– Powiedziała, pochlipując i wycierając nos brzegiem rękawa.
Wzniesione w górę maleńkie oczka przypomniały jej scenę z Szymkiem. I ten obraz przebił się przez wypełnione alkoholem fosy, wytrwale budowane mury obronne i dotarł do świadomości.
Poszła spać. Następnego dnia wstała trzeźwa, jakby nic się nie stało.
I tak zostało. Starała się nie pić zbyt często, ale już na zawsze polubiła ten wyłącznik świadomości. Tylko do kościoła przestała chodzić. Przestała wierzyć w bezdenną dobroć Boga, a widok srebrzystego ołtarza w Jego gotyckim domu, doprowadzał Marię do łez. Swoją miłość, jak wodę życia przeniosła na pierworodną wnuczkę.

         Myślę, że właśnie wtedy, gdy zagrożona była moja potrzeba bezpieczeństwa, wykluł się negatywny stosunek do alkoholu, a poprzez lata niechęci Mojej Mamy do wszelkiego pijaństwa, ugruntowała się niechęć do nadużywania wszystkiego, co ma jego duży procent. Moja Mama twierdzi, że w życiu człowiek otrzymuje zawsze to, czego najbardziej obawia się.
Już od dzieciństwa wokół mnie przewijały się osoby z problemem alkoholowym. Kiedy wyrosłam, również spotykałam się z różnymi tragediami ludzkimi, których przyczyną była choroba alkoholowa. Wiele moich dorosłych przyjaźni wyparowało z powodu popadania przyjaciół w alkoholizm. Po prostu ważniejsza stawała się dla nich przyjaźń z procentami, niż niewiele pijącym człowiekiem.
Temat uzależnienia od alkoholu zafascynował mnie na tyle, że dobrowolnie odbyłam dwutygodniowy staż zawodowy na oddziale odwykowym Instytutu Psychiatrii w Warszawie. Doświadczenia z tego okresu są nieocenione.
Jeszcze do teraz pamiętam wstyd w oczach trzeźwiejącego, dorosłego człowieka, który powierzał największą tajemnicę swojego życia- sprzedanie za wódkę własnej sztucznej szczęki. Inny z kolei opowiadał o swoim upodlonym życiu z pijącymi rodzicami, gdzie dziwacznie ubrany po I Komunii Św. wpadł w cudacznym, białym ubranku do gnojownika. Wszystkie możliwe otwory miał zapchane nieczystościami, co napiętnowało jego życie na tyle,  że później, jak to określał „ taplał się w gównie”.
Bardzo trudno mi oglądać w telewizji pokiereszowane niemowlęta, przypalane papierosem przez pijanych rodziców, lub katowane. I nie chce mi się wierzyć, że człowiek sam, z własnej, nieprzymuszonej woli poprzez popadanie w alkoholizm, może doprowadzić się do takiego stanu odczłowieczenia. W takich chwilach zastanawiam się, co się z ludzkością dzieje? I jest mi bardzo smutno.

        Dni motyle

        motyle z dziecięcych lat -
        przylatują z nieskończoności
        zawirują ułamkiem czasu
        abym mogła przyjrzeć się barwom
        dotknęła smak i zapach dni
        świeżość łąki, świat lalek z papieru
        odnalazła lodową  ambrozję
        motyle z dziecięcych lat  -
        wskrzeszają marzenia
        magię świąt, ciepło ramion matki
        szczęście na babci kolanach
        i rzęsisty, słony deszcz
        gdy na atramentowych falach
        sadzałam krzywe łabędzie cyfr
        wspomnienia szeleszczą
        chitynowymi skrzydłami pamięci
        a potem...
        odlatują w dziecięcy świat












czwartek, 8 września 2011

"Pejzaż retro " - odcinek 11

Kazik

        Gdy Halinka poznała Kazimierza, do głowy jej nie przyszło, że w przyszłości fiołkowe oczy towarzyszyć jej będą i w dzień i w nocy.
Koleżanka Henka, należąca do ZMP, podeszła do niej w parku i przedstawiła swego znajomego.
        –– Pozwól Halu, to mój kolega Kazimierz. Jest aktywnym działaczem ZMP.
        –– Kazik, to moja koleżanka, Halinka.
        Hala spojrzała na szczupłego chłopaka. Miał miły uśmiech, fiołkowe oczy i dziewczęce, długie rzęsy. Był ciemnym blondynem. Włosy modnie ostrzyżone, podcięte bardzo krótko, od strony szyi, dłuższe przy czole, zaczesane do tyłu, z lekkim przedziałkiem z boku głowy. Był niewiele od niej wyższy.
        –– Średniego wzrostu –– w myślach oceniła chłopca.
        –– Strasznie chudy, jeść mu matka nie daje, czy co? ––  Przysłuchiwała się ideologicznej dyskusji Heni i nowo poznanego kolegi.
        –– Okropny idealista –– oceniła.
        –– Wiesz Kaziku –– świergotała Henia –– albo chodzenie na mszę, albo organizacja. Jak to możliwe, aby z mszy gnać w czerwonym krawacie na capstrzyk? Wiara w Boga to przeżytek kapitalizmu. Po co komu kościoły. Zacofanie!
        Szare oczy wpatrzone w chłopaka wyrażały podziw i zauroczenie.
        –– Ma koleżanka rację. Kościół od wieków obrabowywał ludzi; dziesięciny itp. rzeczy. Ręka w rękę z panami. Sam byłem posądzony o kradzież owoców z sadu proboszcza. Niby katolik, a nie chciał uwierzyć w moje tłumaczenia, że mnie tam nie było. I gdzie tu miejsce dla wybaczania, wiary w dobro człowieka? Ojciec sprał mi skórę za darmo. A rękę to on ma! Nie chcę mieć nic wspólnego z kościołem! Dopiero ten ustrój daje równość wszystkim ludziom. W poprzednim nie było mowy, aby chłopak ze wsi uczył się i zdobywał wykształcenie, jak bogacz. Teraz i ja mam równe szanse z innymi.
        –– A czego kolega chce się uczyć? –– Zapytała zaciekawiona rozmową Halinka.
        –– Chciałbym zrobić meliorację, albo geodezję. Po wojnie trzeba patrzeć jak pomóc krajowi rosnąć w siłę. Jak podwoić, potroić plony. Trzeba myśleć nowocześnie. Pola wymagają melioracji. Na wsiach nie ma meliorantów i geodetów. Teraz chcę skończyć technikum melioracyjne. Potem pomyślę o studiach –– poważnie odpowiedział dziewczynie.
        Wiedziała, że spodobała się chłopcu. Trochę ją to śmieszyło, trochę bawiło, a trochę zadawalało jej próżność. Lubiła robić wrażenie na kolegach.
        –– Uciekłem z domu, gdy skończyłem 13 lat.–– Kontynuował Kazimierz. –– Ojciec nie chciał pozwolić na szkołę. Trzeba orać, siać, a nie myśleć o głupotach. Gdy uparłem się, to powiedział, że jak nie chcę go słuchać, to mam się sam w szkole utrzymać. Wyjechałem z domu. Mój brat Janek po przyjeździe z robót zdobył pracę przy paszportach na milicji w Koźlu. Przyjął mnie. Mieszkam z bratem. W wolnym czasie rozładowuję wagony. Starcza na utrzymanie. Mogę się uczyć. Mam małą maturę. Teraz chciałbym pojechać do Gdańska, do technikum melioracyjnego. –– Mówił z zapałem.
        Słuchała z zainteresowaniem. Imponowała jej uparta natura Kazika, wytrwałość w dążeniu do celu. Ona tak nie potrafiła. Była wychowywana pod kloszem. Rodzice jak tylko mogli ochraniali ją przed ciemnymi stronami życia. Starali się prostować drogi, usuwać z nich kamienie. W porównaniu z koleżankami, powodziło się jej dobrze. Parokrotnie jeszcze spotkała nowo poznanego kolegę. Widziała, ze zabiega o jej towarzystwo. Henia była zachwycona Kazikiem. Umawiała się z nim na organizowanie imprez ZMP-owskich. Jednak dziwnym trafem chłopiec wypytywał o Halinkę. Jeśli jej nie było w pobliżu Heni, tracił zainteresowanie i szybko wymawiał się brakiem czasu. Aby być jak najdłużej z miłym i sympatycznym chłopcem, Henia zazwyczaj umawiała się z Halą i Kazikiem. Wtedy całymi godzinami potrafił prowadzić zażarte dyskusje. Halinkę to bawiło. Obserwowała umizgi Heni i uniki Kazika. Parokrotnie spotkał ją na ulicy. Zapytał, czy może odprowadzić. Zgodziła się. Zaproponował kino. Gdy zauważyła, że zaczyna sobie zbyt wiele obiecywać, spłoszyła się.
        –– Wiesz, nie ma sensu spotykać się. To strata czasu. Ani ja dla ciebie, ani ty dla mnie –– powiedziała. –– Wolałabym, abyś nie przychodził, abyś zniknął z mojego życia, tak będzie lepiej dla nas dwojga.!
        –– Jak rzeczywiście tego pragniesz, to nie mogę nic innego zrobić, jak zniknąć! –– Odpowiedział.
        Zdziwiła się. Myślała, że będzie prosił, namawiał, a tu zgoda. Zezłościła się.
        –– Nie chcę cię więcej widzieć, zrozumiano! –– Odwróciła się na pięcie i z wydętymi wargami odeszła w stronę domu. Nie widziała czarnej chmury smutku, który zgasił błękit oczu chłopca.
        Minęło parę miesięcy.
        –– Panienka kupuje znaczki, czy nadaje paczkę –– usłyszała z pocztowego okienka.
        –– Proszę o dwa znaczki –– odpowiedziała.
        –– Na list, czy kartkę? –– Zniecierpliwienie urzędniczki wzrosło. Głos był o ton wyższy.
        –– Oczywiście na kartki. –– Odpowiedziała i szybko zapłaciła, słuchając komentarza kobiety, która opisywała, jaką to nieudaną młodzież po wojnie produkuje szkoła.
Zamyślona odeszła od okienka.
        –– Bardzo przepraszam –– usłyszała głos człowieka, na którego wpadła. Podniosła oczy.
Fiołkowe spojrzenie, pełne tęsknoty, niedowierzania, pokory, spoczęło na jej oczach. Uśmiechnęła się i zobaczyła jak spod długich rzęs znika niepewność i obawa.Ujął ją.
        –– Do zobaczenia –– odpowiedziała przekornie i ze spokojnym sumieniem wyszła z poczty.
        Po dwóch tygodniach pozwoliła zabrać się do kina.

Pocztą e-mailową otrzymałam od Grażynki i Leona piękny tekst, który wzrusza, zmusza do zastanowienia i otrzeźwia. Myślę, że to „ a propos” mojej decyzji dotyczącej emerytury. Jak to jest, że  pomimo świadomości wielkiej wartości życia, jego ulotności i nieprzewidywalności końca, dnie przeciekają nam przez palce? Przecież życie to tylko chwila. Wchodzimy w świat o brzasku, a gdy wschodzi pierwsza gwiazdka, nikną ślady naszych stóp, cichnie echo naszych kroków. Trwonimy życie, jakbyśmy mieli w zapasie kolejne. Spalamy się, goniąc za wątpliwymi wartościami, a gdy przychodzi opamiętanie, żałujemy. Często jest już za późno na zmiany.  Ograbiamy siebie. Trzeba kochać, mówić o tym i przede wszystkim okazywać miłość, przyjaźń, sympatię. Trzeba uśmiechać się i nie zatruwać życia drobiazgami. Nie należy niczego odkładać na później, bo często nie ma tego „ później”. Trzeba pochylić się nad pięknym kwiatem, ujrzeć  i poczuć dogłębnie każdą porę roku. Gdy gnamy, wszystko wokół zlewa się i jest tylko barwną smugą! Nie dostrzegamy szczegółów. Dlaczego nie potrafimy smakować życia, delektować się jego niepowtarzalnością? Jestem świadoma tej życiowej mądrości, ale bijąc się w piersi , przyznaję, że ciągle zbaczam z toru. Jednak kolejny raz mówię sobie; dość! Zgodnie z przyrzeczeniem przystopowałam z pracą. Już nie gnam, ale uczciwie pracuję. Wzięłam się też za siebie. Powoli, systematycznie chcę zrobić porządek. Mam nadzieję, że „wolniej jedziesz, dalej będziesz” i w tym wypadku poskutkuje, a stare ludowe przysłowie  okaże się prawdziwe. Ogarnęła nas„ chatomania” Nie zawsze mamy wszystko zgrane i wychodzą kiksy, ale ogólnie nieźle sobie radzimy! Czekamy na rysunki pana Aleksa. Zadatkował domy i ubezpieczył. Dokupił też starych dachówek, takich jak na „ mojej” chacie. Nie były drogie, bo po 20 gr.sztuka. Dzwonił do mnie dosyć późno i sam był bardzo zadowolony z transakcji. Ja cieszyłam się jeszcze bardziej. W piątek była u mnie  Ela. Na ekranie komputera pokazałam Jej  chałupy. Pokazałam, jakie chciałabym mieć wnętrze chaty . Powiedziała, że musi sobie zakupić do naszej chałupy leżankę, bo „ gdzie się wyglebi” jak przyjedzie do nas? Kochana Ela. Już się cieszę z tego Jej” wyglebienia”. Myślę, że leżanka będzie pasowała do mojej wiejskiej kuchnio-jadalni. Jak nie, to będzie musiała wyglebiać się na twardej ławie. No, może dam jej trochę poduszek, bo jeszcze boki odciśnie! Cieszę się na te nasze przyszłe rozmowy. Koniecznie o życiu! Właśnie Ela jest jedną z tych osób, z którymi uwielbiam rozmawiać o Życiu. Czasem zastanawiam się, jak to było, gdy Jej nie znałam? Z kim o tym rozmawiałam?  Wczoraj byłyśmy w Mosznej, u pani Małgosi. Jest tam cudny zamek! W zamku mieści się sanatorium. Parę lat temu byliśmy tam z Andrzejem.
Małgosia jest najmądrzejszym z psychologów, których poznałam. Jest wspaniała i myślę, że należy też do „ tych, co znają Józefa”. Od czasu do czasu porządkujemy sobie u niej wnętrze. Aby być dobrym pomagaczem, jak to u kuratora powinno wyglądać, trzeba samemu mieć wszystko w porządku pod sufitem. W ostatnim czasie trochę mi się nabałaganiło i muszę się temu przyjrzeć. Stąd wizyta. Ela też miała „trochę do domknięcia”. Małgosia była taka jak zwykle! Autentycznie ucieszyła się z naszej wizyty. Już parę lat nas nie oglądała i zastanawiała się, co u nas nowego. Dobrze zrobiła mi rozmowa!  Wprawdzie to tylko czubek góry lodowej, ale jeszcze parę rozmów i wszystko poukładam! Popracowałam trochę nad swoim „ego”. Zrobiłam mu mały opatrunek z „ bardzo dojrzale pani do tego podeszła” i „ to są koszty emocjonalne, ale zyski z tego ogromne” itp. Po rozmowie z Małgosią czuję się jak Krasula, która objadła się paszy i musi przetrawić. Przez najbliższe dwa tygodnie będę, więc trawiła i trawiła. Przetrawione poskładam , gdzie trzeba. Mam ochotę na parę dni wolnego na pisanie. Teraz nie mogę, bo ferie i matki z dziećmi przy piersiach pojechały w góry, ale gdy dzieci odpadną od piersi i zagęści się w naszej pracy, urwę się z postronka! I tym zoologicznym zwrotem dzisiaj kończę.

        –– Wiesz Szymku, niepokoi mnie zażyłość Halinki z tym Kazimierzem. To nie prowadzi do niczego dobrego. Zawróciła mu w głowie! Kazimierz świata poza nią nie widzi! –– Maria siedziała przy kuchennym stole i obierała fasolkę. Pomiędzy jednym, a drugim strączkiem zerkała na męża. Chciała ocenić, co myśli na temat Kazika. Wyczuwała, że nie jest to kolejny kolega, jeden z, wielu, którzy tłumnie pojawiali się przy Piastowskiej.
        Halina była lubiana i nie raz całe tabuny, specjalnie myślała o nich, jak o stadzie dzikich zwierząt, kolegów i koleżanek pojawiało się w domu. Grali, śpiewali, żartowali. Jak to młodzi. Ten był inny. Też żartował, ale świat brał bardzo poważnie. Był uparty i zacięty, jakby miał nie dwadzieścia, a czterdzieści lat. Zauważyła, że dogaduje się z Szymonem, mimo iż niczym nie przypominał męża Marii.
         –– Nie wiem, co masz do zarzucenia Kazimierzowi? –– Szymon zmarszczył czoło. –– Porządny chłopiec, poważny, nie to, co Hala. Jej tylko fiu bździu w głowie! Mam do niego zaufanie. Nie skrzywdzi Halinki.
        –– Zmiłuj się, o czym ty mówisz? –– Zaniepokoiła się Maria.
        –– Przecież oni tylko spotykają się. Ty chciałbyś może naszą małą za tego chłopa wydać za mąż? Jeśli tak, to dziwię się tobie! Przecież oni są jak ogień i woda. On ze wsi, a Hala wieś widziała na obrazku. On poważny, ona zwariowana. Martwię się, że rozkocha w sobie tego chłopca i unieszczęśliwi. Jeśli taki porządny, to szkoda człowieka. Na wieś przecież jej nie weźmie. Czy wyobrażasz sobie Halusię, jak doi krowę, albo nawóz rozrzuca? I zobacz, jakie on ma maniery. Dzikus! –– Kontynuowała, nie słysząc sprzeciwu męża. –– Widziałam, jak parę razy Hala zwracała Kazikowi uwagę, że nie wypada ręką koleżanki potrząsać, jak workiem. On siedzi, gdy kobieta stoi, siorbie przy jedzeniu, ale co będę wymieniała. Szkoda moich nerwów. Trzeba z Halą porozmawiać.
        –– Ani się waż! –– Warknął, milczący dotąd Szymon. ––Kazimierz jest porządnym człowiekiem. Manier może się i małpa wyuczyć, ale dobroci, uczciwości, tego nikogo nie wyuczysz. On jej nie skrzywdzi, mówię ci jeszcze raz. Widzę, jak na nią patrzy, jak ją traktuje. To jest najważniejsze. Ja tu też mam coś do powiedzenia, więc ci powtarzam. Daj chłopcu spokój i nie waż się niczym go zniechęcić!
       Zamyślił się. Sam zastanawiał się, dlaczego tak polubił prostolinijnego chłopca. Czuł jednak, że to przy takim człowieku może Halinka być szczęśliwa. Zawierzył swojej intuicji. W dodatku spieszył się, aby zabezpieczyć swoją jedynaczkę. Zapewnić jej dobrą opiekę na przyszłość. Matka to za mało! Na przyszłość tylko odpowiednia męska opieka może zapewnić jej bezpieczeństwo i szczęście. U tego młodego człowieka wyczuwał potencjał, dobroć i uczciwość! Miał dziwne przeczucie, że musi poszukać córce nowego opiekuna. Jego droga dobiega celu. Chorował! Nie przyznawał się nawet Marii do swoich dolegliwości, ale wiedział, że te bóle do niczego dobrego nie prowadzą. Miał postawioną diagnozę. To odbite na motorze nerki dawały o sobie znać i wymagały operacji. Nie chciał się na nią zgodzić, choć kolega przekonywał, prosił i groził. A był to nie byle, kto. Najlepszy chirurg w okolicy i zarazem dyrektor szpitala.

        –– Dlaczego zgodziłam się na ślub? –– Hala zadawała sobie to pytanie od wczorajszego wieczoru. –– Ciekawe, jak to jest być mężatką? Będę pierwsza z wszystkich koleżanek! No może nie do końca pierwsza, bo już Janka za parę dni ma wyjść za mąż. Matce na złość! Za pierwszego lepszego, który jej się oświadczył. Tak powiedziała matce, gdy ta nie zgodziła się na Janusza. I przyjęła oświadczyny tego kurdupla ze sklepu meblowego. Kurdupel podobny jest do kreta. Jak ona wytrzyma z takim mężczyzną? Piękna Janka i kret! Ale to życie zadziwia! Może jej siostra Danusia będzie miała więcej szczęścia. Chodzi z przystojnym Adamem. Matka nie wie o tym. Wielka miłość! A co z moją miłością? Czy ja kocham Kazika? Trochę mnie intryguje. Jest jak jakieś egzotyczne zwierzę. Nieznany gatunek człowieka. Syn chłopa! Zatopiona w myślach weszła do kuchni
          –– Mamo, czy wszystko przygotowane? –– Zapytała Marię, która dla Szymona zaparzała kawę. –– Mam nadzieję, że mamy ciasto. Poznamy przecież ojca Kazika. Ma porozmawiać z tatką na temat naszego ślubu.
        Maria spojrzała na córkę.
         –– Ty się dobrze zastanów, co robisz –– powiedziała dobitnie, kładąc akcent na dwa ostatnie słowa. –– Ale nie będę przeciw tobie i ojcu. Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz! Idź otwórz drzwi, ktoś dzwoni.––
        Halina posłusznie wyszła do przedpokoju. Za chwilę Maria usłyszała głos Kazimierza i niski, chropawy innego mężczyzny. Wytarła ręce i wyszła z kuchni. W przedpokoju stał wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna. Włosy miał jasne, krótko ostrzyżone. Trochę przypominał podstrzyżonego szlachetkę z rycin, które oglądała w historycznych książkach.
        –– Witajcie gospodyni –– powiedział. –– Ja do Was w swaty. Syna chcę wyswatać z waszą córką.
        Już chciała ostro odpowiedzieć, że jeszcze nie wie, z kim ma do czynienia, gdy otwarły się drzwi gabinetu i wyszedł Szymek.
        –– Witam! Panowie pozwolą do pokoju. –– Uśmiechał się, podając rękę najpierw starszemu panu, a potem Kazikowi.
        –– Na rozmowę o ślubie znajdziemy czas później, a teraz proszę do stołu. Pan z drogi, to ciepła herbata dobrze zrobi. Kieliszeczek naleweczki też się znajdzie. Proszę dać palto. U nas ciepło. Centralne ogrzewanie, to we wszystkich pokojach jednakowa temperatura. ––
Wziął od Karola Kłębka palto, podbite niedźwiedzim futrem i powiesił na rozległych jelenich rogach, które w przedpokoju pełniły rolę olbrzymiego wieszaka.
        Kłębek popatrzył na wielkie oszklone drzwi do mieszkania i pokiwał głową. Posłusznie wszedł do pokoju. Za nim dreptał zdenerwowany Kazik. Maria i Hala popatrzyły na siebie. Niezdecydowane stanęły w drzwiach stołowego pokoju.
        –– Pan pozwoli, że dokonam prezentacji. –– Szymon próbował ratować sytuację. –– Jestem Benedykt Szymański, a ta piękna kobieta, to moja żona. Obok mamy stoi nasza Halusia. To o nią to całe zamieszanie. Jak mniemam pan jest ojcem tego młodzieńca –– wskazał ręką na Kazimierza.
        –– Nie mylicie się –– powiedział Kłębek. –– Nalewki nie odmówię, ale nie róbcie sobie fatygi. Przyjechałem do syna. Pracuje na milicji, to i dobrze zarabia. Nakarmił mnie. Chciałbym od razu przejść do rzeczy. Sroce spod ogona nie wypadłem. Jestem pierwszym gospodarzem we wsi. Kazimierz jest dobrą partią. Na pęczki mógłby mieć dziewuch. Widać wasza bogata, że za nią oczami strzyże. Ile dajecie za córkę?
        –– Nie rozumiem, o czym pan mówi! –– Szymkowi zaczęły puszczać nerwy.
        –– No, jak to, o czym? Ma być wesele, to i o posag pytam.
        –– A co pan myśli, że krowę na targu sprzedaję, czy córkę chcę za pańskiego syna wydać! –– Huknął Szymon.
        –– Jakbym nie hołdował starej zasadzie „gość w dom, Bóg w dom”, to już inaczej rozmawialibyśmy!
        –– Ojciec się uspokoi i nie robi mi wstydu! –– Ostro powiedział Kazimierz, mierząc ojca lodowatym spojrzeniem. –– Tu nie Gruszów i ojca chałupa! –– Kazimierz pobladł i zacisnął dłonie na oparciu krzesła.
        W tym momencie Maria weszła do pokoju ze szklankami z herbatą. Na dużej tacy niosła też kieliszki.
        –– Podaj nalewkę –– oczami wskazała kredens.
        –– No to strzemiennego! –– Z Szymona po woli opadały emocje.
Nalewka zrobiła swoje. Rozstali się w pokoju. Szymon wiedział, że Karol nigdy nie będzie jego przyjacielem, ale też nie zrobi Kazikowi, ani Halince żadnej krzywdy. Jedynie Maria podeszła do sprawy z dużym sceptycyzmem.
        –– Zobaczysz, że Hala nie wytrzyma i zostawi Kazika. Zrobi temu chłopcu krzywdę. I po co kusić biedę?
        Zima tego roku przyszła dosyć szybko. Ustalili datę ślubu na wigilię Bożego Narodzenia. Brali ślub cywilny. Kazimierz należał do PZPR. Nie było mowy o ślubie kościelnym. Marią odetchnęła.
        –– Przynajmniej nie będzie kłopotów z rozwodem.– Pomyślała sobie.
Była przekonana, że małżeństwo nie wytrzyma nawet roku. Dobrze znała rozkapryszona jedynaczkę. Wczoraj usłyszała jak Hala rozmawiała z Szymonem.
        –– Tatko, może ja nie wyjdę za mąż?
        –– Przecież dałaś Kazikowi słowo.–– Odpowiedział Szymon.
        –– No to cofnę!
        –– Ani się waż. Tak nie można postępować z dobrym człowiekiem. Uwierz mi, że to najlepszy dla ciebie kandydat na męża. –– Przekonywał Szymon.
        I zawierzyła ojcu. W Wigilię Bożego Narodzenia wyszła za mąż.
W urzędzie stanu cywilnego wyglądała prześlicznie w czarnej spódniczce i białej bluzce z dużym kołnierzem. Białe róże pasowały do kasztanowych fal, błyszczących włosów, delikatnego, naturalnego różu policzków i zadartego noska.
        –– Boże, jaka ona młoda. To jeszcze dziecko! Urocze, śliczne dziecko! –– Maria patrzyła na córkę i w głębi serca czuła, że to jeszcze za wcześnie na taki krok.
        –– To niemożliwe, że już wychodzi za mąż. Jeszcze nie tak dawno ubierała lalki. I po co jej tak się spieszyć. Po co Szymon uparł się, aby skracała sobie najpiękniejsze lata?
       Spojrzała na przyszłego zięcia i ujrzała w jego wyrazie twarzy tak niewyobrażalne szczęście, że z początku aż ją to rozśmieszyło, ale później po raz pierwszy poczuła prawdziwe wzruszenie.

niedziela, 4 września 2011

" Pejzaż retro" odcinek 10


Psiapsiółki

Kiedy pewnego, jesiennego dnia na progu klasy stanęła Teresa, do głowy Hali nie przyszło, że to będzie w przyszłości jej najlepsza i najwierniejsza przyjaciółka. Dziewczynka była chuda. Miała nieproporcjonalnie długie ręce i nogi. Z obu stron głowy zwisały gęste, ciężkie warkocze. Miały kolor brunatnej ziemi. Warkocze były bardzo ciasno zaplecione z tyłu głowy, tuż nad dużymi uszami. Z ciemnej ramy włosów wyłaniała się ziemista, blada twarz. Lekko małpią urodę, uczłowieczały okrągłe okulary, o bardzo grubych szkłach, wskazujących na krótkowidza. Wyraz jej twarzy, kojarzył się Hali z grymasem szympansa i miał w sobie coś z klowna. Wyraźnie rozśmieszał. Zachowanie Teresy wykazywało cechy nadpobudliwości psychoruchowej. Usta nie zamykały się, a w trakcie rozmowy, każda część jej ciała prowadziła oddzielne, dosyć ruchliwe życie.
Wyrwana do odpowiedzi, szła szybko w stronę tablicy, potykając się o nogi kolegów i torby, wysuwające się między rzędy ławek. Potem nerwowo gryzła końce warkoczy, bądź wymachiwała nimi na wszystkie strony. Innym razem skręcała w rulon chustkę do nosa, albo wykręcała kieszeń fartucha. Dolne kończyny przytupywały w miejscu, gdy w wypowiedzi chciała coś podkreślić. W rozmowie indywidualnej kręciła rozmówcy guziki w koszuli, marynarce, swetrze lub je rozpinała i zapinała. Hala nie raz słyszała śmiechy i dogadywania.
        –– Te, Tereska, zaraz do goła rozbierzesz biednego Tadka. Opanuj się kobieto!
        –– O, cholercia, popatrz, już drugi guzik mu ukręciła.
Gdy zaaferowana Terenia rozmawiała z koleżankami, nie raz z przejęcia wachlowała się dołem spódnicy i narażała się na niesmaczne komentarze.
        –– Tego się nie wietrzy, to się myje!
        Jej długie warkocze maczane były w czarnych otchłaniach kałamarza, a czasem przypinane pineskami do poręczy ławki.
Pewnego razu, gdy o mało nie oskalpowała się, wstając do odpowiedzi, usłyszała od nauczyciela.
        –– Oj, Bójcicka, co tak rzucasz głową, jak koń na paradzie?
        Po tej historii obcięła włosy. W krótkich wyglądała dużo lepiej.
Teresa była dobra polonistką i zupełnie nie pojmowała matematyki i łaciny.
        –– Oj, ty matole. Ile razy muszę ci powtarzać, że trzeba poskracać ułamki. Co ty robisz? Tego się tak nie skraca. Trzeba i dół i górę podzielić. –– Cierpliwość Hali była na wyczerpaniu, gdy już trzecią godzinę wałkowały równania. Wydawało się jej, że podjęła się syzyfowej pracy.
        –– Tereniu, naucz się tego na pamięć, bo to z pewnością będzie na poprawce. Nie da rady inaczej. Ja się poddaję!
        Drzwi z przedpokoju uchyliły się. Weszła Maria z zapiekanymi jabłkami.
        –– Zróbcie sobie przerwę! Trzeba zjeść trochę witamin. No, jak wam idzie. Byłam w kiosku u Nabielcowej i spotkałam Zdziszka, ofiarował się, że poniesie mi zakupy. W drodze opowiadał o Jadzi. Śmiał się, że potrafi zjeść pierogów najwięcej w klasie. Zapowiedział się na osiemnastą.
        Dziewczynki spojrzały po sobie. Roześmiały się.
        –– Oj mamo –– powiedziała Hala, marszcząc zadarty nosek –– Jadzia lubi pierogi, bo jej mama najlepsze w całej klasie robi, to też Jadźka wygląd ma krzepki. Chłopcy jej strasznie z tego powodu dokuczają. Ostatnio dyskutowała z Bronkiem. Jak nie potrafił znaleźć kontrargumentów, to powiedział; –– Jadźka, kończ tę dyskusję i zasuwaj do domu, bo mama pierogami dzieli! Bezczelny!
        –– Już kończymy pani Szymańska. Ale pięknie te jabłuszka pachną. Widzę, że z cukrem i cynamonem. Pani zawsze coś dobrego przygotuje –– przymilała się Teresa.
        Ostro zadzwonił dzwonek. Maria postawiła na owalnym, dębowym stole talerz z jabłkami i pospieszyła otworzyć drzwi.
        –– Witaj Janeczko! Tak, Halinka w domu. Jest z Terenią. Uczą się,ale teraz mają przerwę.
        Do pokoju weszła drobna, niewysoka i wiecznie uśmiechnięta brunetka. Jej długie, kręte włosy zaplecione były w warkocz, który jak czarny wąż,wił się na lewym ramieniu. Jasna, rumiana cera rozjaśniała czerń włosów i swetra.
        –– Jak wam dziewuszki idzie –– zapytała śpiewnie. –– Szkoda życia na ślęczenie. Na dworze cudnie. Ja też pocerowałam, poczyściłam i urwałam się tej wariatce Dance. Co za zaraza! Matka na ogrodzie kopie, a mnie kazała porobić w domu. Danka wszędzie się za mną ciąga i żyć nie daje. Smarkula. Skarży na mnie i na Izę. Wyśledziła, że spotykam się z Januszem. A wiecie, że u matki mam niełatwo. Jakoś uwzięła się na mnie. Tylko codziennie słyszę, ceruj, pierz, wycieraj zasmarkane nosy. Katoliczka, cholera! Rodzi i rodzi, a ja tylko haruję. Przepraszam panią, że tak mi się wypsnęło, ale dziś mam taki żal do mamy. Ledwo z kościoła wróciła, to drewnianą łyżkę na mnie połamała, bo sąsiadka jej powiedziała, że mnie w parku z Januszem widziała. Matka go nie znosi. Chce mnie jak najszybciej wydać za mąż. A Janusz nie do żeniaczki, bo na studia idzie. Matka go nie lubi.
        –– Janeczko, nie ma co na matkę się złościć. Każda mama kocha swoje dziecko. Chce dla ciebie jak najlepiej. Boi się,że tracisz czas dla niewłaściwego chłopca. A jak tam twoje plany. Może i ty do wyższej szkoły pójdziesz? –– Maria starała się ostudzić gorące emocje dziewczyny. Dolała jednak oliwy do ognia.
        –– Niech pani nawet się nie pyta –– w oczach Janki stanęły łzy.
        –– Matka powiedziała, że mam szukać męża, bo dłużej, jak do matury, nie będzie mnie żywić. Nie ma pieniędzy na studia. Machnę się za pierwszego, który mi się oświadczy. I niech się dzieje, co chce.
        –– Wiecie, co, dziewczynki, przejdźmy się razem na spacer –– zaproponowała Hala.
        –– Mamuś, pójdziesz z nami? Tylko ubierzmy płaszcze. Wszystkie wysypały się do długiego przedpokoju. Maria zajrzała do gabinetu Szymka.
        –– Kotusiu! Idziemy w stronę stacji. Pilnuj domu!
        Było późne popołudnie. Słońce nachylone nisko nad horyzontem, przymierzało się do schowania za ciemną linię drzew. Maria zamyśliła się. Idąc z córką za Janką i Teresą obserwowała wydłużone cienie ich sylwetek. Nagle za placami usłyszała męskie głosy i objęły ją ramiona w zielonym szynelu.
        –– Dziewczynki, chodźcie na piwo, fundujemy! –– W tym momencie jeden z mężczyzn przechylił głowę i ujrzał twarz Marii.
        –– O cholera, zmywamy się! –– Powiedział do kolegów.
        –– Przepraszamy panie!
Gdy odchodzili, usłyszała.
        –– Ale nadzialiśmy się! Z tyłu liceum, a z przodu muzeum!
        Miała mieszane uczucia, gdy wieczorem opowiadała o zdarzeniu Szymkowi. Na dnie rozbawienia znalazła małą kropelkę goryczy.
        Siostrę Janki, Danutę poznała Hala przypadkiem, przechodząc obok jej klasy. Kończyła się piąta lekcja. Zadzwonił dzwonek i w tym momencie z wielkim hukiem otwarły się drzwi klasy. Wypadła z nich długa, chuda jak tasiemiec blondynka, z lekko wyłupiastymi, niebieskimi oczami. Tyczkowate nogi dawały wielkie susy. Spódniczka zafalowała i odsłoniła podrapaną parę kanciastych kolan. Dwa cienkie warkoczyki, koloru i wielkości mysiego ogonka, podskakiwały w tył i przód, jak dwa wahadełka. Od tej pory często widywała Danusię. Dziewczynka nigdy nie chodziła. Przemieszczała się po korytarzach w tempie motocykla, robiąc wokół siebie wiele zamieszania. Była bardzo ciekawska i wścibska.
        –– Jak bardzo się cieszę, że możesz wreszcie zobaczyć mój pokój. Rodzice zrobili mi z dawnego składziku. Mały, ale mój –– Janka przywitała Halinkę ze szczerym uśmiechem na ustach. –– Chciałam pokazać fotografię, którą dostałam od Janusza. Chowam przed mamą, bo więcej było by gadania, niż to wszystko warte.
        –– Jakie ładne lambrekiny! –– Stojąc na progu małego pokoju, Hala z niekłamanym zachwytem pochwaliła słoneczne falbanki, okalające duże okno.
        –– I masz mały balkonik. Nawet dwa krzesełka można postawić. Jest ciepło, więc, proszę cię, posiedźmy na balkonie. Och, jak ci zazdroszczę balkonu. Mój tatko Szymek popełnił wielki błąd, wybierając mieszkanie na parterze. –– Już niosła krzesła i wstawiała na niewielki balkon.
        Janka przyniosła herbatę. Piły ją wolno, bo parzyła. Szeptały dziewczyńskie tajemnice, chichotały. W pewnej chwili Hala, kątem oka, zobaczyła ruch w koronie drzewa, stojącego pod oknem.
To Danka wspięła się w gęstwinę gałęzi, próbując podsłuchać szepty dziewcząt. Oburzone, zawołały matkę dziewcząt. Danucie została udzielona reprymenda. Hala nawet nie przypuszczała, że w przyszłości to właśnie Danka będzie jej przyjaciółką. Do samej starości.

        Po wojnie, na wakacje do Koźla przyjeżdżał z Warszawy Marian
Szymański z siostrą Małgosią, którą Hala bawiła się jak lalką.
Pierwszy raz Małgosia zawitała w Koźlu tuż po wojnie. Potem przyjeżdżała każdego lata na parę tygodni, aż do śmierci mamy, Eugenii Szymańskiej. W 1949 roku Szymon pojechał na pogrzeb i przywiózł z Warszawy Marysia – wysokiego, tyczkowatego podrostka i małą  Małgosię,  miała dwa ciemne warkoczyki i mnóstwo połyskujących złotem pierścionków wokół pyzatej buzi. Garderoba Małgosi była czarna, bo siostra matki- Jadwiga zafarbowała wszystkie ubranka, uważając, że żałoba dotyczy również małych dziewczynek.
Od wojny Hala była w niezłej komitywie z Marysiem, a pętająca się im pod nogami pyzata dziewczynka, tylko przeszkadzała, szczególnie wieczorami, kiedy chodzili nad pobliski staw na raki. Maria pilnowała, aby dwójka nastolatków nie dyskryminowała małej dziewczynki i zobowiązała Halinkę do opieki nad Małgosią. Halinka znalazła sposób, aby urywać się nad staw tylko z Marianem. Opowiedziała dziecku historię o strzygach i utopcach. Zaznaczyła, że strzygi szczególne upodobanie mają do małych dziewczynek. Po godzinie 20-stej strzygi porywają małe dziewczynki, które jeszcze nie leżą w swoich łóżeczkach. Gdy pewnego razu umówiła się z koleżankami i Marysiem nad stawem, wskazała Małgosi zegar w stołowym pokoju. Zegar był skrzynkowy. Za szklaną szybą chodziło wielkie wahadło, odmierzając wieczorny czas.
        –– Widzisz tę dużą wskazówkę? –– Zapytała dziewczynkę.
        –– Widzę –– odpowiedziała Małgosia.
        –– To dobrze. Posłuchaj, dowiedziałam się od koleżanki, że dziś wieczorem strzygi porywają małe dziewczynki. Stanie się to, gdy duża wskazówka minie godzinę XII. Radzę tobie, abyś zaraz poszła do łóżka, bo może być źle! –– Zasugerowała z grobowa miną. Za parę minut Małgosia leżała w łóżku. Spod pierzyny wystawał jej tylko czubek nosa, pomimo, iż wieczór był gorący.
        –– Małgosiu, dlaczego nie idziesz z Halinką i Marysiem? –– Zapytała Maria, wchodząc do pokoju. –– Czy źle się czujesz?
        –– Nie, stryjenko –– odpowiedziała dziewczynka. –– Jestem tylko bardzo śpiąca.
        I tak zostało do końca wakacji. Małgosia wieczorami grzecznie przed dwudziestą chodziła do łóżka. Hala i Maryś przynajmniej wieczorem mogli sami buszować po okolicznych łąkach i spotykać się z przyjaciółmi. W ciągu dnia nadal opiekowali się Małgosią, której Hala odnowiła garderobę, szyjąc jej kolorowe ubranka i zaplatając we włosy kolorowe kokardy.

Już miesiąc minął od naszego wyjazdu z Bóbrki. W tzw. międzyczasie znowu namnożyło się pogrzebów. Zmarł drugi brat Teścia oraz szwagier Lucyny. Brat Teścia był 86 letnim mężczyzną, ale Edek miał ledwie 60-tkę. Dorobił się niezłych pieniędzy. Dobrze, że starał się korzystać ze swojego dobrobytu. Nie wszyscy to potrafią.  Z moich obserwacji wynika, że duża grupa tzw. biznesmenów, poza pracą i pieniędzmi nic więcej w swoim życiu nie dostrzega. Tu nasuwa się pytanie; po co im te bogactwa? Należę do grupy tzw. utracjuszy. Obce jest mi ściubienie, ciułanie, zbieranie. Czasem przeginam. To jedna z moich nienajlepszych cech. Myślę też, że gdybym była bardziej powściągliwa w „ rozwalaniu mamony”, to dorobilibyśmy się dużo więcej. No cóż, jestem dorosła i wiem, że za grzechy się płaci!
Andrzej stara się myśleć bardziej ekonomicznie i naprawiać to, co ja psuję. Tym sposobem mamy do naszego przyszłościowego domku piękne, ręcznie rzeźbione drzwi. Jędrek wyszukuje na  „allegro” potrzebne nam przedmioty, które nie są drogie, a niezłe i stara się tak zalicytować, aby nabyć je najtańszym kosztem . Znaleźliśmy też cudny projekt przyszłej chatki. Nazywa się „Manta”! Spełnia wszelkie moje oczekiwania. Projekt kosztuje jedyne 1900 zł. Najgorzej, że nie ma „chatki”. Pan Aleks znowu nie daje znaku życia. Dam mu jeszcze 2 tygodnie i będę się dobijać. Ale nawiasem mówiąc, myślę, że sami zaczniemy wyszukiwać przez allegro domy do obejrzenia.  Będziemy brać urlop, aby sprawdzać, w jakim są stanie. A może uda się coś niezłego zakupić. U nas cały czas nie ma zimy, więc może wiosna będzie bardzo wczesna i szybko będzie można stawiać dom! Oby się znalazł! Nie myślę o kosztach. Wymyśliłam, że postawimy dom, nakryjemy na początek papą, kupimy stolarkę, czyli okna i drzwi oraz zrobimy parter. Zaślepimy wejście do góry. Kolejnym wydatkiem rozłożonym w czasie, będzie pokrycie dachu gontem. Piętro wyszykujemy stopniowo; najpierw schody, potem po jednym pokoju. Sami wyszykujemy pokoje. Tak wymyśliłam, ale czy uda się?
Tkwię nadal w solidnym postanowieniu przejścia na emeryturę, w dodatku zaczęło gnębić mnie wysokie ciśnienie! To wynik stresów, przemęczenia i wzrostu wagi. Jestem na siebie wściekła! Stresy zajadam i koło się zamyka. Muszę wytrącić się z tego obłędu!
I tym sposobem pojęczałam, marudziłam i faktycznie nic konkretnego nie napisałam, ale tak teraz jest w naszym życiu. No, nie do końca, bo już wiemy, że trzecie wnuczę to będzie dziewczynka, Julka. Czułam to przez skórę! Nie mniej tęsknię za życiem zgodnym z porami roku i porami dnia. Tak bardzo chciałabym, abyśmy mogli już od siebie oglądać bieszczadzkie widoki! Tak chciałabym już być  prawdziwą Bóbrczanką! Ciekawe skąd te ciągotki?

Hala, jak na jedynaczkę przystało, ubrana była dobrze. Oczko w głowie Szymona miało elegancki płaszczyk, spódniczkę, sukienkę. W czasach, gdy zdobycie odpowiedniej odzieży zakrawało na cud, on do domu przynosił kupony granatowego materiału, z którego krawcowa szyła odpowiednie, szkolne stroje. Jak Szymon zdobywał materiał, zostawało dla wszystkich tajemnicą. W liceum, do którego chodziła, obowiązywała granatowa odzież. Ustalona była również odpowiednia długość spódniczki. Niestety długość spódniczki jedynaczki Marii i Szymona nie odpowiadała długości regulaminowej. Spod spódniczki Hala „bezwstydnie” wystawiała kształtne kolana. Na jednym z zebrań szkolnych były one tematem niezadowolenia wychowawczyni.
        –– Panie Szymański –– z groźna miną wywołała Szymona nauczycielka –– muszę zwrócić uwagą na to, że niedopuszczalne jest chodzenie do szkoły w spódnicy odsłaniającej kolana. Wymagam, aby od jutra długość była odpowiednia. Inaczej zawieszę Halinę w obowiązkach ucznia.
        Szymon spokojnie wysłuchał wypowiedzi, po czym odrzekł.
        –– Droga pani raczy wybaczyć, ale nie zgadzam się z jej stanowiskiem. Uważam, że pokazywanie kolan w wieku nastu lat jest jak najbardziej na miejscu. Kiedy ma pokazywać ładne nogi, jak będzie miała zwiędnięte ciało i żylaki?––
        Wychowawczyni, osoba nadgryziona zębem czasu, zacisnęła usta w zgryźliwym grymasie.
        –– Należy się dziwić, że osoba inteligentna i na stanowisku, głosi wątpliwej wartości poglądy moralne i ulega nieodpowiedzialnym skłonnościom córki. –– Odpowiedziała.
        W ten sposób Szymon zarobił niechęć nauczycielki i obniżoną ocenę z zachowania, jaką otrzymała Halinka na półrocze. Ocenę tę przywitał gromki śmiech Szymona i uwaga na temat dulszczyzny nauczycielki. Maria okazała niezadowolenie i stwierdziła.
        –– Po co było drażnić tygrysa? O te parę centymetrów nie warto było upierać się.
        Szymon przeważnie ulegał jedynaczce. Maria próbowała wychowywać córkę surowo. Nie zezwalała na wyjścia do kawiarni, restauracji. Szymon ukrywał przed żoną, że parokrotnie spotkał jedynaczkę wraz z gronem kolegów i koleżanek w restauracji, na dancingu. Zdarzało się, że razem szaleli na parkiecie. Hala odziedziczyła po ojcu skłonności do zabawy i tańców.
        Szymon, jak mógł, tak starał się osładzać córce surowe wychowanie przez matkę. Tak też było z wyjazdem Halinki do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Dziewczynka rysowała nieźle i postanowiła kontynuować wykształcenie na tej uczelni. Maria bardzo niechętnie patrzyła na wyjazd córki. W końcu, pod wpływem nacisku męża, postanowiła wyrazić zgodę na wyjazd, na egzaminy. Po paru dniach jednak nie wytrzymała i wezwała Halinkę do domu. Doszła do wniosku, że 18 letnia dziewczynka jest za młoda, aby mieszkać samotnie w obcym mieście.

        Ostatnie dnie chodzę jak w letargu, bo są chałupy! Zaklepaliśmy dwie w bardzo dobrym stanie. Jedna ma stan bardzo dobry, a druga prawie dobry. Ta druga to dom, który chciał pan Aleks kupić dla siebie. Stwierdził, że nie spieszy się ze stawianiem domu i może inny sobie w przyszłości upatrzy. Cieszę się i nie mogę wieczorem usnąć, bo obmyślam, jak tu zrobić, aby mamonki starczyło! Kombinuję, jak przysłowiowy „koń pod górę”. Oczami wyobraźni stawiam domy, obsadzam teren i już siedzę sobie wśród drzew, ptaszków i popijam kawkę lub herbatkę, mrużąc oczy w promieniach słońca!
Pan Aleks jest, jak to mówią moje dzieci w ośrodku, „ wporzo”. Szkoda, że to nie On będzie stawiał chałupy. Bardzo solidny z niego facet. Konkretny, skromny i nie „ chwalidupa”. Poradził nam, aby nie kupować trzeciego domu na drewno, bo się nie opłaca. Dochodzą koszty transportu, rozbiórki, odrzutów itp. Lepiej zamówić drewno.
Domy kryte są dachówkami. Jeden ma wprawdzie trochę dachówek lekko potłuczonych, ale można na miejscu dokupić te same dachówki i uzupełnić. Tak, więc mamy  prawie z głowy koszt pokrycia dachu. Teraz kwestia architekta i dostosowania projektu, który wybrałam z gotowych.  Będę szukać architekta! Jest dziś dosyć późno i dlatego nie będę się rozpisywać. Może jutro trochę więcej napiszę. Jednak jeszcze dziś nie omieszkam powiedzieć –– To będą „ Chałupy” lub „ Chaty”, a nie domy...Dla mnie to istotna różnica. Dom, brzmi bardzo miastowo, a to przecież wieś!





















czwartek, 1 września 2011

"Pejzaż retro" odcinek 9


Hala, Halszka, Halusia
       
        W czasie przyjazdu ze Lwowa Halinka miała 13 lat. Podczas wojny cały czas uczyła się, a więc nie tylko, że nie miała zaległości w nauce, ale wręcz prześcignęła rówieśników. Była jedną z najmłodszych uczennic w Liceum. Jej koledzy często trafiali do szkoły prosto z lasu, z frontu. W niejednym domu można jeszcze było znaleźć broń.
Przerośnięci uczniowie pospiesznie nadrabiali zaległości. Szkoła próbowała naprostować skrzywione wojną charaktery. Wybryki szkolne były różne. Wachlarz ich był bardzo szeroki. Począwszy od pijaństwa, czyli wypicia przed lekcjami ćwiartki wódki na łeb, skończywszy na zakopaniu koleżanki w zaspie śnieżnej. Taka niespodzianka spotkała Halę. Jako jedna z najmłodszych uczennic była traktowana przez starszych kolegów trochę z przymrużeniem oka, a to bardzo urażało ambicję. Postanowiła, więc zwrócić na siebie uwagę. W czasie przerwy, wyszła na plac przed budynkiem szkolnym i zrobiła wielką kulkę śnieżną. Kiedy koledzy wysypali się za róg , aby zapalić papierosa, podbiegła do jednego z nich, odchyliła kołnierz koszuli i wepchnęła ulepione „narzędzie zbrodni”.
        –– Ja ci pokażę śnieg –– wrzasnął Bronek. –– Posmakujesz, jak pachnie zemsta!
        Po czym szybkim ruchem wyciągnął koszulę ze spodni, wytrząsnął zimną masę i pobiegł za koleżanką. Dołączył jego kolega i obaj próbowali złapać psotnicę. Uciekła do parku. Była w cienkiej bluzeczce. Jak piskorz wiła się , gdy złapali ją i próbowali natrzeć śniegiem. Zadzwonił dzwonek i uczniowie poczęli wracać na lekcje. Bronek z kolegą nie wiele myśląc, wepchnęli Halinkę w zaspę. Szybko nagarnęli śniegu, ubili i zostawili dziewczynkę na pastwę losu. Popędzili do klasy, bo już woźny zaczynał maruderów zaganiać do budynku, używając do tego celu swojego atrybutu-miotły, którą przed chwilą obmiatał schody. Przysypana śniegiem, unieruchomiona zaczęła się dusić. Strach potęgował uczucie duchoty. Ostatkiem sił próbowała wyswobodzić się, ale nie potrafiła. Byłaby niechybnie przypłaciła to śmiercią, gdyby nie przechodził nauczyciel, spieszący przez park na zajęcia. Zauważył ruszającą się zaspę i wyswobodził uczennicę. Skończyło się na grypie. Miała jednak nauczkę, aby nie dokuczać starszym.

Za oknem biało i mokro. Sypie i sypie. Siedzę przed ekranem i piszę wywiady. Wczoraj była Ela. Urządziliśmy sobie miły wieczór. Rybka w jarzynkach, winko, owoce. Było bardzo sympatycznie, zresztą jak zwykle, gdy się spotykamy. Dawno razem nie spędzaliśmy  wieczoru, więc tematy same cisnęły się na usta. Niestety, muszę się komuś pożalić; jak zwykle, nie miałam siły przebicia. Nie dopuszczali mnie do głosu! Głównie rozmawiała Ela i Jędrek. Widać nie byli ciekawi mojej opinii.
         –– Ale co tam, jestem przyzwyczajona! Odbiję sobie na papierze!
        Czasem myślę, że dlatego piszę, bo tu mi nikt nie przerwie i zawsze mam swoje  przysłowiowe pięć minut. Na weekend przyjechały dzieci i było jak zwykle; miło, wesoło, ciasno, głośno, bałaganiarsko, pracowicie,  a przede wszystkim powietrze gęste było od życzliwości i miłości.
        ––  Babciu, uwielbiam Cię ––  usłyszałam i –– Babi Em! –– było to z dodatkiem lepkiej, słodkiej, mokrej buzi.
Kocham te dnie, gdy jestem obwieszona moimi wnukami, jak kiściami winogron. Na obiedzie, jak zwykle od trzech miesięcy, w niedzielę był Teść. W tygodniu nosimy mu obiady, ale raz w tygodniu musi przychodzić do nas .Przy stole tym razem siedziało 9 osób. Kajtuś też siedział w swoim wysokim stołku. Było gwarnie i wesoło. Pokój trzeszczał w szwach, bo rozstawiliśmy składany stół i nagle zrobiło się mało miejsca wkoło. Wszyscy jedli, rozmawiali, obsługiwali dzieci, śmiali się itp., jak to w rodzinie. Popatrzyłam na Teścia.  W pewnej chwili oczy  zaszły mu łzami! A teraz smutna refleksja. Odkąd weszłam do Ich rodziny, Teściowie bronili się przed takimi spotkaniami, rodzinnymi spędami. Nigdy nie byli zbyt blisko z wnukami. Teściowa twierdziła, że swoje dzieci odchowała i wystarczy! Nie ma chęci, ani sił, na kolejne dzieci! Niedzielne spotkania nie były w modzie. Spotykaliśmy się przy wspólnym stole zaledwie kilka razy w roku.  Najczęściej były to święta, imieniny. Częściej spotkania były u nas i to wtedy, gdy byliśmy bez maluchów. Mam nadzieję, że powodem niedzielnego  smutku Teścia, była tęsknota za żoną, a nie żal, że czegoś pięknego w życiu nie doświadczył! Teraz Teść ma okazję do nadrobienia straty! Niestety, Teściowej już nie jest to  dane. Cieszę się, że mogę przeżywać chwile pławienia się w miłości  rodzinnej. Mam może więcej pracy, gdy dom jest pełen, ale wszyscy możemy dzielić ze sobą prawdziwą bliskość. Myślę, że nasze wnuki będą miały w pamięci ciepły obraz rodziny.

        Nie było podręczników. Książki, które nieliczni repatrianci przywieźli ze sobą były na wagę złota. Musiały wystarczyć wszystkim. Przepisywano, więc potrzebne fragmenty, wymieniano się notatkami, sporządzanymi naprędce podczas wykładów. Do przepisywania zaprzęgały się całe rodziny. Maria również pomagała córce w tych żmudnych zajęciach. Hala miała podobny charakter pisma. Obydwie przeszły szkołę kaligrafii. Maria przepisywała zeszyty, notatki z lekcji. Córka jej miała najlepiej prowadzone zeszyty w całej klasie. Nie mogła opędzić się od chętnych do skorzystania z tej skarbnicy. Szczególnie w okresach egzaminacyjnych mieszkanie zamieniało się w obóz młodzieżowy. Maria lubiła te „ nasiadówki”. Śmiechy i żarty młodych ludzi, wprowadzały atmosferę świeżości, młodości. Współgrały z jej wnętrzem. Okres nauki przechodził Hali dosyć beztrosko. Miała świetną pamięć, więc niewiele musiała wkładać pracy, aby mieć dobre stopnie. Szymon, zakochany w córce, starał się, aby jego oczko w głowie wyglądało pięknie. Zdobył kupon materiału na szkolny mundurek i trochę jedwabiu na białą bluzkę. Zaprzyjaźniona krawcowa przerabiała też przedwojenne sukienki Marii na odzież dla Halusi. Halinka dorastała. Jej ciemnobrązowe włosy miały piękny, kasztanowy połysk. Czesała je różnie, ale najczęściej układała dwie „pasztetówki”. Tak określał Szymon dwa podłużne loki, umocowane spinkami na czubku głowy. Z boku albo z tyłu wiązała kokardę, a pozostałe, gęste, falowane włosy puszczała luźno. Spadały na ramiona, jak delikatna, kasztanowa kaskada. Była z nich bardzo dumna. W dumę wprawiały ją również nogi, z ładnie wymodelowanymi łydkami i wąskimi pęcinami oraz wąska i szczupła stopa. Cienka talia dopełniała reszty. Jedynym utrapieniem był obfity biust i niski wzrost.
Ogólnie była z siebie zadowolona. Podobała się chłopcom. Zadarty nosek dodawał jej zadziorności i dziewczęcego uroku. Brunatne oczy patrzyły bystro spod ciemnych brwi. Na chłopców na razie nie zwracała uwagi. Pewnego razu koleżanka przedstawiła jej brata.
Zdziszek był chłopcem średniego wzrostu. Miał jasne, kręcone włosy koloru łanu pszenicy w deszczowy dzień i okulary. Naturę też miał bardziej deszczową, poważną. Marii od razu przypadł do gustu. Był starszy od Hali, o starannym wychowaniu i nienagannych manierach. Pisał wiersze i wyraźnie okazywał Halince ciepłe uczucia. Z całej jego postaci bił rozsądek, powaga i solidny stosunek do życia. Ubierał się z nienaganną starannością. Zazwyczaj chodził w jasnych, starannie odprasowanych koszulach. Siostry uskarżały się, że zmusza je do prasowania, robiąc kosmiczne awantury o każdą źle zaprasowaną fałdkę. Poznając Halinkę powiedział jej, że bez pamięci się w niej zakochał. Zostanie w przyszłości jego żoną. On będzie naukowcem, a ona żoną naukowca, piękną i wytworną, idealnie prowadzącą dom. Prawdziwą jego ozdobą. Nie będzie musiała pracować, tylko będzie nadzorowała osobę, która za nią wykona wszelkie domowe czynności.
Od chwili poznania zaczął adorować Halinę. Zachowywał się wobec niej jak sługa wobec księżniczki. A ją to z początku bawiło. Imponowało jej zainteresowanie starszego chłopaka, przynoszącego kwiaty, prezenty. Zdziszek w szkole był poważany. Uczył się bardzo dobrze. Wróżono mu świetlaną przyszłość. Z czasem psie oddanie i uwielbienie zaczęło Halszce ciążyć. Tolerowała Zdziszka z uwagi na to, że Maria jedynie jemu ufała i jedynie z nim pozwalała jedynaczce wychodzić na potańcówki. Wykorzystywała Zdziszka, wychodząc z nim z domu, a później pod byle pretekstem żegnała się i szła na spotkanie z koleżankami, bądź kolegami. Zdziszek wracał przed powrotem do domu, aby Maria zobaczyła, że latorośl cała i zdrowa została przez regularnego narzeczonego odprowadzona do domu. Zdziszek buntował się, ale zawsze pasował, gdy zagrażała zerwaniem. Cierpiał. Miał nadzieję, że w końcu wycierpi ją na zawsze. Próbował z Halinką zaręczyć się, ale odmawiała. Raz nawet posunął się do podstępu, kiedy w Wielkanoc zaprosił swoją matkę, siostry, Halę i jej rodziców do pobliskiej restauracji. Tam położył pierścionek na stole i ogłosił zaręczyny. Hala zerwała się z krzesła.
        –– Nie zgadzam się. To podły podstęp. Żegnam wszystkich! ––Krzyknęła, po czym pobiegła do szatni.
        Osłupiała Maria i Szymon pospiesznie pożegnali się z rodziną Zdziszka. Zastali córkę w domu. Była wściekła.
        –– A to padalec. –– wysyczała przez zęby. –– No, co, może nie mam racji? Jak tak mama go lubi, to niech mama sama się za niego wyda!––
        –– A tobie to naprawdę się dziwię. Tak dać się omotać przez barokowego aniołka! I mówisz, że znasz się na ludziach? –– I Szymonowi dostało się od córki.
        Myśli jej i serce zajęte były kimś innym. Januszek był całkowitą odwrotnością Zdziszka. Był przystojnym brunetem, lekko nonszalanckim, z prawdziwym, męskim wabikiem, który urzekał Halinkę. To jego wypatrywała na szkolnych potańcówkach, To o nim myślała, zasypiając wieczorem. Ale czaruś zajęty był Celiną, u której spędzał wieczory, a jak później okazało się i noce. Koleżanek miała Halszka bardzo dużo. Niejednokrotnie mieszkanie przypominało hol dworca kolejowego. Za jednymi drzwi się zamykały, a już ktoś inny pukał.

Święta !

Kocham te magiczne chwile, gdy od sieni wpadam w gościnne objęcia zapachu świerku i piernika. W blasku płomieni świec toną nasze spojrzenia. Drży powietrze od kolęd i życzeń. Jest sianko i orzechy. W wielkiej misce kutia. Obok karp, pierogi, grzyby…
        A prezenty, nie wiadomo, czy pakowane są w kolorowy papier, czy w miłość, której wszędzie pełno. Na choince wiszą bańki, kolorowe łańcuchy i wspomnienia. Wstaje wigilijna gwiazdka. Pierwsza kropla barszczu spada na talerz. A może to łza. Łamiemy się opłatkiem. Z sobą i...duchami. Od lat ten sam nastrój. Ta sama atmosfera. Tylko ludzie dochodzą i …odchodzą. W tym roku, jak i w ubiegłym jest dodatkowo Krysia, osierocona przez Kazika. Za stołem siedzi samotny Teść. Poza tym, od lat stały skład; my, dzieci, wnuki. Po kolacji idziemy do Mamy. Rodzice są w kancelarii. Płonie ogień na kominku, płyną kolędy. Siedzimy sobie w siedmioro; my, rodzice, moje siostry; Lucyna i Beata oraz Beaty córka, Kama.
Śliwowica jest przednia! Jeszcze, żeby nie ta słaba pamięć Mamy, to byłaby pełnia szczęścia, a tak jest prawie pełnia! W środę wyjeżdżamy do Bóbrki! Tam będzie Sylwester i Nowy Rok! Musimy odpocząć i myśli zająć czymś innym.

Maria bardzo lubiła młodych ludzi. Doskonale znała całe towarzystwo córki. Często uczestniczyła w pogaduszkach, a rozmawiać było, o czym. Nie zawsze jednak wiadomo było, komu co można powiedzieć. Takie były czasy. Niejeden z chłopaków w czasie wojny był w partyzantce, albo należał do prawicowej organizacji. Mężczyźni, a często i kobiety, chowali w różnych wymyślnych schowkach broń, która jeszcze do niedawna ratowała życie. Teraz jednak była zakazana. Zdarzało się, że ktoś pokazał w wielkiej tajemnicy swoje „skarby” tylko najlepszemu koledze, a tu nie wiedzieć, czemu, za parę godzin w domu zjawiała się tzw. „bezpieka” i wywracała mieszkanie do góry nogami. Właściciele lądowali w milicyjnych, zakratowanych piwnicach. Trzymano ich tygodniami, miesiącami, a niektórzy nie wracali do domu. Zdarzało się, że aresztowanie byłego AK-owca następowało w czasie lekcji. Młodzież długo nie mogła zorientować się, kto jest wtyczką. Jednak w końcu konfident został rozpracowany. Okazał się nim jeden z nauczycieli. W niedługim czasie zniknął on ze szkoły. Na jego miejsce przyszedł ktoś inny. Po kątach szeptano, że najstarsi uczniowie napadli konfidenta w ciemnej ulicy, zarzucili mu na głowę koc, aby nie mógł rozpoznać sprawców i solidnie go pobili. W trakcie samosądu poinformowali, że jeżeli nadal będzie gnębił ludzi i donosił na innych milicji, to straci życie. Zaproponowali mu ucieczkę z miasta, co niebawem uczynił.
        Hala, tak jak i większość jej koleżanek, należała do ZMP. Chodziła w zielonym mundurku i czerwonym krawacie. Koleżanki ubierały się podobnie. Gorzej było z jej ideowym kręgosłupem. Na popularnych wówczas capstrzykach z patosem recytowała poprawne ideowo wiersze komunistycznych poetów. Występowała z prostej próżności, bo lubiła się pokazywać. Inna sprawa była z wyjazdami na wieś, celem rekwirowania kułakom ich zbiorów. Nie jeden raz obserwowała, jak ograbiano ludzi z plonów ich ciężkiej pracy w imię komunistycznych haseł. W jej ocenie była to zwykła kradzież.
Zastanawiała się, jak to jest, że ci sami ludzie, którzy wcześniej swoją żywność musieli chować przed okupantem, teraz zmuszeni są do tego samego przed legalną, polską władzą. Jeżeli by tego nie zrobili, to umarliby z głodu.
Szybko zorientowała się, że lewicowe hasła, to w większości bezwartościowe slogany.
Do ZMP trzeba należeć, aby nie być szykanowanym. Nie przeszkadzało jej to jednak w praktykach religijnych i regularnie chodziła na lekcje religii oraz do kościoła. Tak jak i większość koleżanek.

Sylwester był boski. Trwał cztery dni. Towarzystwo było muzyczne! Poznaliśmy Krzysia-genialnego muzyka, cudnie grającego na akordeonie, jego żonę Agnieszkę, brata Tomka-perkusistę, który osiągał prawdziwe mistrzostwo świata w grze na łyżkach i jego żonę – drugą Agnieszkę. Później pojawiła się niesamowita Włoszka-Julia.
Młoda, ekspresyjna brunetka z drobnym, niewysokim chłopakiem z Argentyny, który był jej akompaniatorem. Julia śpiewała jak sam anioł, a może duch Edith Piaf, bo głównie jej repertuar wykonywała.
Była niesamowita! Śpiewała całą sobą, lekko, bawiąc się muzyką. Nie wiem, kto z tych niekończących się koncertów miał większą frajdę? Julia z Krzysiem i Tomkiem, czy reszta towarzystwa. Usypiałam w tęczowym pokoju, tym, co zawsze, słysząc niski, aksamitny glos Julii i akordeon Krzysia. Czasem pojawiał się również ciepły tenor Krzysia. Grał i śpiewał wszystko; klasykę i muzykę rozrywkową. Rano, gdy byłam pod prysznice, wśród szumu wody pojawiała się muzyka. Bawiliśmy się od rana do rana. W międzyczasie byliśmy na kuligu, ognisku z dziczyzną i u Michała! Michał jest cudny! Nie wiem ile ma lat, ale werwa i Michałowy humor mają z pewnością nie więcej jak 30 lat!
Mały, drobny człowieczek ma serce wielkie jak Tarnica i nosi je na dłoni. Język ma niewyparzony. Klenie jak szewc i jest to u niego tak naturalne, jak oddychanie. Inaczej nie potrafi. Michał był ordynansem generała Berlinga. Nosi w sobie życzliwość do świata i wielki żal, że odstawiono go na boczny tor, w zapomnienie. Gościnność Michała jest nieograniczona. Prowadzi go do samounicestwienia! W jego domu najczęściej pełno gości, którzy kosztują smaczne, czosnkowe ogórki, rybę w occie i słynną Michaxę, lejącą się wartkim potokiem. A zdrowie Michała już nie to samo, co za Berlinga! Tam po raz kolejny spotkałam wysoką blondynkę- Małgosię z pięknymi nogami po samą szyję i barwnym językiem. Parę razy do roku przyjeżdża Małgosia z Warszawy i ze swym chłopakiem z Katowic goszczą u Michała. Są jego wielkimi przyjaciółmi. Małgosia robi smaczne sałatki, a pasztet
„palce lizać” robi mama chłopca Małgosi. Pasują do myśliwskiego bigosu i juszki /kompotu z suszu/.Za oknem dogasało ognisko w 20 stopniowym mrozie. W chacie buchało ciepło z kaflowego pieca. Sarnina pieczona na ognisku, była doskonałym podkładem pod wódkę.
Koncertowaliśmy ochoczo wokół wielkiego, zastawionego michałowymi smakołykami, stołu. Były tańce i dużo radości. Wracaliśmy roześmiani i rozśpiewani. Nikt nie chciał spać. Impreza przeniosła się do jadalni Le Graża. I tak minęły cztery dni. Towarzystwo po woli rozjechało się do domów, a my pozostaliśmy. Skontaktowaliśmy się z panem Aleksem i wspólnie pojechaliśmy szukać starych chałup, pomimo iż na dworze było 27 stopni mrozu…